Читать книгу Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina - Страница 1

Wstęp

Оглавление

Pięciu zgrabnych wyrostków, w barwie1 paziów królewskich, przechodziło gwarząc, podskakując i śmiejąc się przez długi, ciemnawy korytarz, ciągnący się przez całą szerokość drugiego piętra starej, kazimierzowskiej jeszcze części zamku krakowskiego. Za nimi stąpał ciężko pachołek, niosąc na plecach ogromny tłumok z pościelą.

– No, a teraz którędy? – spytał paź, biegnący przodem, zatrzymując się bezradnie w miejscu, gdzie się dwa korytarze krzyżowały.

– Prosto przed się, paniczku – odpowiedział parobek – dopiero na drugim zakręcie obrócimy2 się na lewo, potem przyjdą trzy schodki na dół, znowuj3 prosto, potem pięć schodków do góry, jeszcze raz na lewo, no i już.

– Dobre mi już! Toć się człek nieszczęsny zgubić może w onym4 labiryncie… – zawołał pierwszy z paziów z udanym przerażeniem.

– Ino5 łaska boska, że smoka nie masz6! – dodał krępy rudawy blondynek, rzucając czapką na najbliższego kolegę.

– Krzysztof Czema mniema, że smoka nie ma! – zaśmiał się tamten, odrzucając czapkę dalej.

– Jak to nie ma? A stara Papacoda nie smok? A Marina Arcamone nie smok?

– Hola, hola, nie tak głośno, pomnijcie7, że ściany mają uszy!

– Ostroróg własnego cienia się boi!

– Nie boję się niczego! – krzyknął dumnie zaczepiony, chłopak wysoki, o pięknych regularnych rysach, śniady jak Cygan.

– Przecz8 więc przerywasz nam mowę jakimiś uszami?

– Słusznie czyni – zawyrokował najstarszy z paziów, siedemnastoletni Paweł Szydłowiecki. – Nie tylko ściany mają uszy, ale ostre języki latają po komnatach i donoszą co trza9 i co nie trza, komu trza i komu nie trza.

– Bogiem a prawdą10, dzieją się tu od niejakiego czasu różne cudeńka – rzekł z cicha Jaś Drohojowski, oglądając się za siebie.

– Taj coże11 znów takiego?

– Dobranoc ci, Montwiłł, jeszcześ nie dospał, że jak wieloryb na Jonasza paszczękę na mnie rozwierasz12?

– Nu gadaj, jakowe cudeńka?

– Ano, kichnie kto w swojej izbie, jużci w jedenastej komnacie wiedzą, że ma katar. Zabawi się jeden z drugim przystojnie13, przez14 obrazy boskiej, ino że świeczkę bez15 noc wypalą, oho, już jego miłość pan ochmistrz Strasz skoro świt wpada i łaje. A skąd się mógł dowiedzieć? Okno jego sypialni wychodzi na wirydarz16, a nasze wszystkie na podwórzec. Którędyż uwidział? I tak co dzień coś nowego.

– Et, głupstwo, taj koniec – rzekł Montwiłł – gorzej, że nas w takie zaświaty17 przenoszą. Czegóż nie pozostawili nas razem w kupie, cożeśmy to pośledniejszego18 od innych?

– Nie narzekaj, nie marudź, bo nie masz o co – tłumaczył Szydłowiecki – jeżeli cały dwór się ścieśnia, jeżeli nawet królewskie osoby niewygody cierpieć muszą, to chyba nam, paziom, milczeć przystoi.

– Jaże nic nie gadam, a taki mnie żal, że nas rozdzielono od towarzyszy.

– Stare skrzydła burzą, nowy pałac ozdobny, wedle woli i gustu miłościwej pani, budowniczowie z Włoch sprowadzeni stawiać mają, to i nie dziw, że miejsca zabrakło; a trochę ciasnoty zażyć się godzi, zanim wspaniałe komnaty dla waszych miłościów zostaną wykończone – kłaniając się z przesadną uniżonością Litwinowi, rzekł Jaś Drohojowski. – Rodzic mój powiada, że za jego młodości dwunastu było paziów i usługa wedle króla jegomości szła składno, jak na kółkach.

– Toć i za pierwszej żony miłościwego pana, nieboszczki królowej Zapolyi19, także ponoć nie było ich więcej. Dopiero z nową panią nowe nastają czasy: zamek za ciasny, paziów dwustu, a usługa licha; parlare italiano, utrapiare polono, wymyślare androno, nulla niente di buono20 i tak dalej… Czy prawdę mówię?

– Mądrze i słusznie, Mikołajku!

– Na miły Bóg… pókiż21 tymi zaułkami wędrować mamy? – krzyknął zniecierpliwiony Szydłowiecki.

– Wżdy22 gadałem waszej wielmożności – odparł pachołek flegmatycznie – że dwa razy na lewo, raz na dół, raz na górę, a my dopiero jedne schodki minęli.

– Gedroyć!

– Boner! – krzyknęli ze zdziwieniem chłopcy na widok dwóch paziów biegnących z przeciwnej strony ku nim. – Skędżeście się tu wzięli?

– Jędruś mi chciał pokazać naszą nową sypialnię – odpowiedział Konstanty Gedroyć – i zanimeście się spakowali, jużeśmy tu przybiegli.

– Jakżeście trafili?

– Ja bym miał nie znać grodu, każdego krużganka, każdego zakamarka? – zaperzył się Boner.

– Co on się tak buci23, ten krasomędrek?

– Nie łajże mu, bo sprawiedliwie gada: toć od małego dziecka kręci się po całym grodzie, po podwórcach, po wirydarzach, lepiej chyba zna one wszystkie zakątki niż sam król jegomość.

– I nic mu za takowe wścibstwo?

– Wnuczek pana żupnika i wielkorządcy miasta… ino tyle rzekę24. Pokąd25 był maluśki, to za panem dziadkiem bieżał a poły26 się imał27; skoro zaś podrósł, wszędy go pełno, a ot, trzeci rok mija, jak paziem ostał28.

– Słuchajże, Jędrek… dobrze nam tam będzie?

– Niezgorzej, niezgorzej; przestronno, ustronno, stary Strasz trzy razy się zatchnie i trzy razy spocznie, zanim do nas dolezie. W Bogu nadzieja, że nieczęsto nas będzie nawiedzał. Jedno mi nie na rękę…

– Coże?

– My na lewo w jednym kącie, a czwarte drzwi na prawo fraucymer29.

– Wiwat!

– Kamilla!

– Lauretta!

– Beatrycze!

– Hipolita!

– Geronima!

– Aha, cieszcie się, błazenkowie! Po pierwsze, takie dorosłe i przerosłe panny ani patrzą na nas, a po drugie, ich pokoje położone są w głębi, od strony zaś naszego korytarza ino komnaty signory Izabeli Papacoda i Mariny Arcamone.

– Niechże cię nie znam z taką nowiną!

– Oho, stary Krabatius głowę beze30 drzwi wyścibia, widno go przeniesiono, jako i nas, na insze mieszkanie.

– Któż to jest? – spytał Gedroyć, niedawno do Krakowa przybyły.

– Medyk pana marszałka Kmity.

– Nie znam go; muszę się mu przypatrzyć.

Chłopcy, doszedłszy do drzwi swego nowego mieszkania, pchnęli Kubę z pościelą do izby, a sami nie kwapili się z wchodzeniem, obiecując sobie jakąś śmieszną krotochwilę ze spotkania z magistrem Johannesem Krabatiusem.

Tenże, człowiek niemłody, w czarnym aksamitnym długawym ubraniu i takiejże płaskiej czapeczce na łysinie, stał we drzwiach swej komnaty i poglądał w korytarz przez szkła osadzone w rogowych widełkach na długim trzonku, które przysuwał prawą ręką do oczu, wyciągając jeszcze naprzód chudą szyję, ruchem właściwym krótkowidzom. Bocianiej cienkości nogi, o dużych płaskich stopach, tkwiły w czarnych pończochach i czarnych safianowych trzewikach, zakończonych według najnowszej mody niepomiernie szeroko.

– Pan Szydłowiecki, pan Boner, panowie pazie… dobry wieczór. Co tu oni mają za jaką robotę? – zapytał Niemiec łamaną polszczyzną.

Przez twarz Jasia Drohojowskiego przeleciało drgnienie złowrogie, zwykła zapowiedź mniej lub więcej szalonego figla. Podbiegł z uprzejmą minką do Niemca:

– Dzień dobry, panie magister: my tu na nową kwaterę, wasza miłość takoż31?

– Moja miłość takoż.

– Ach, co za szkoda, że sypialnia pana magistra wychodzi na północ… przy waszym niemocnym zdrowiu…

– Ja nigdy nie wychodzę na północ. Dwadzieścia jedna godzina, to ja już dawno śpię.

– Słusznie to waszmość czyni: ale co inszego chciałem rzec: powiadam, co okna są od północy.

– Ach tak… to jest bardzo niedobrze… od północ…

– A zwłaszcza że wasza miłość taki blady od kilku dni; przymizerniał srodze.

Mówiąc to, Drohojowski kopnął najbliżej za sobą stojącego kolegę wzywając jego pomocy. Jędruś Boner, jedyny do konceptów, w mgnieniu oka się zorientował i niby półgłosem do siebie, ale tak, że każde słowo wyraźnie było słychać, mruknął:

– Biedny człowiek… zmienił się nie do poznania.

– Co on mówi?

– Nic, nic, niech się wasza miłość ciepło odziewa, o febrę32 nietrudno.

– Nie stójcie w tym ponurym, wilgotnym korytarzu, dobry panie Krabatius! – jęknął Krystek Czema z rozrzewnieniem w głosie.

– Kochane chłopcy… poczciwe dzieci… posłucham waszej dobrej rady.

I zaniepokojony medykus cofnął się do swej izby licząc puls, naturalnie ze strachu mocno przyśpieszony. Wyjął z kieszeni małe srebrne lusterko, obejrzał język… brzydki; oczy wydały mu się dziwnie zaiskrzone, a białka żółte. Usiadł znękany na ławie i zdumał się gorzko.

Chłopcy tymczasem wpadli z krzykiem i śmiechem do swego nowego mieszkania i zaczęli porządkować swe rzeczy zniesione na miejsce przez służbę i porozrzucane bezładnie. Siedem tapczanów z siennikami twardo wysłanymi słomą stało dokoła ścian; reszta gratów, co prawda niezbyt misternych i właścicielom jedynie miłych, a niezbędnych, leżała lub stała na podłodze.

Montwiłł najpierw jął przewracać między poduszkami: wyszukał swoją, porwał kilim gruby, wojłokowy, co mu za przykrycie służył, i w mig posłał sobie łóżko. Ostroróg zawiesił łuk tatarski i sajdaczek niewielki na haku nad swoim tapczanem; Gedroyć, porwawszy bałałajkę o trzech strunach, puścił się w prysiudy33 do Drohojowskiego.

Jaśkowi w to graj! Hrymnął podkówkami o podłogę i dalejże kozaka. Czema w niemym uwielbieniu patrzał na nieznany mu, a ze strasznym ogniem wykonywany taniec.

Jeden Pawełek Szydłowiecki, nie dbając na wrzaski dokoła siebie, wyjmował z tobołów bieliznę i świąteczne szatki kolegów i jak dobra matka układał je z systematycznym porządkiem w drewnianych, jaskrawo pomalowanych skrzynkach, ustawionych przy łóżku każdego chłopca.

Boner, rozpalony widokiem kozaka przez prawdziwych Rusinów tańczonego, porwał mosiężną miednicę i rzemień ze sprzączką od tłumoka i walił w przyśpieszonym tempie, ile sił starczyło…

– Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale!34 Czicho mi saras!35I'orecchie mi crepano36! Taki tańcy to piekło balet… powi saras milościwa krolowa!

Piekielny balet zamarł w jednej sekundzie, miednica i bałałajka wypadły z rąk, oczy wszystkich chłopców skoczyły ku drzwiom otwartym, w których stała przemożna i przegruba, najstarsza dama dworska królowej Bony – Izabela Papacoda.

– Powi milościwa pani, che pazie diaboli incarnati37… zawola pan Strasz… – piszczała przeraźliwie granatowa ze złości Włoszka.

Pawełek Szydłowiecki, jedyny, który umiał po włosku, pokłonił się z uszanowaniem i przepraszał za siebie i za towarzyszy, że przez nieuwagę i zapomnienie dopuścili się takiej niegrzeczności.

Donna Izabela przestała sapać; uprzejme słówka płynnie wypowiedziane złagodziły jej furię; spojrzała nawet dość mile na przystojnego i układnego pazia i całe zajście byłoby się ku zadowoleniu wszystkich zakończyło, gdyby nie… Kupido! Nie ten malutki bożek skrzydlaty z zawiązanymi oczkami, ach nie!

Był to inny Kupido, czworonożny, z wydłużonym pyszczkiem i cieniuchnymi nóżkami… najukochańszy charcik signory Papacody. Przez nie domknięte drzwi komnaty wybiegł za swoją panią, a usłyszawszy wrzaski wpadł, szczekając zajadle, między paziów, rzucił się na oślep z wściekłością i ostrymi ząbkami rozdarł jedwabną nogawicę małego Czemy, kalecząc go przy tym w nogę.

Wtedy Krystek, acz cichy i ślamazarny, nie pozbawiony jednak ludzkich uczuć, kopnął psa z całej siły tak, aż na łokieć38 w górę wyleciał i skomląc żałośnie, skrył się w gęstych fałdach sukni donny Izabeli.

Włoszka syknęła przez zęby jakąś specjalną klątwę, chwyciła pieska na ręce i trzasnąwszy drzwiami, aż szyby zadzwoniły, pobiegła do siebie.

– Nu, ależ baba wąsata! Chciałby ja za rok mieć pół takie wąsy! – dziwował39 się Montwiłł.

– Wąsy, nie wąsy… – westchnął Szydłowiecki – będzie jutro bigos40.

– Komu? Chyba nie nam, ino tej starej włoszczyźnie – zapiszczał Krystek oglądając swą zadraśniętą łydkę. – Wżdy ludzie ważniejsi od psów!

– Ale pies panny Papacody to coś wcale przedniejszego niż jakiś tam durny paź – drwił Ostroróg.

– Patrzcie, patrzcie, jak się Czema zaindyczył…

– Kto by się spodział, takie to zawżdy potulne…

– Jam go miał za ciepłe piwo… – podjudzali malca koledzy.

– Durny paź? Ja wam pokażę durnego pazia! Jeszcze mnie dotąd nie znali!

– Krzysztofie Czemo, zaklinam cię, wyznaj, co zamyślasz uczynić? – z udanym patosem zawołał Drohojowski.

– Wspomnicie moje słowo; zapłacę ja onemu Kupidynkowi z nadsypką41; rodzic by się mnie wyparł, gdybym się nie pomścił.

– Na psie? Cha, cha, cha!…

– Jemu doczynię, a jego pani zapłacze.

– A kto on zacz, ten malec? – spytał z cicha Gedroyć Drohojowskiego.

– Syn kasztelana gdańskiego; ród możny i wielce szanowany w województwie pomorskim.

– Ojoj, chłopcy… Odmiwąs idzie! – krzyknął Montwiłł wskazując na przypiecek.

– Cóż znowu? Co ci się uwidziało?

– A prawda, chrząka na umor, aże grzmi w całym korytarzu.

– Chrząka? To zły znak.

– Już mu ta stara jędza nabajała42, co wlazło.

– O rety!… Szydłowiecki… stań na wierzchu43, on cię lubi, mniej będzie łajał.

– Bóg ci zapłać, wolę nie.

Hhhrrrum… zahuczało donośnie i jegomość pan Stanisław Odrowąż Strasz wszedł majestatycznie z groźną miną do izby.

– Matko najśliczniejsza… wie wszystko… – szepnął Czema na ucho Ostrorogowi.

– Cóż, chłopcy, roztasowaliście się44. W skrzynkach groch z kapustą? Hhhrum.

– Już poskładane podług rozkazu waszej miłości; może raczycie zajrzeć do skrzynek, jak porządnie wszystko leży: bielizna po jednej stronie, a…

– Dobrze, dobrze; nie zapraszałbyś tak skwapliwie, gdyby co szwankowało.

– Nie wie o niczym – mruknął Drohojowski.

– A gdzież to Montwiłł? Raz na zawsze przykazowałem, po zachodzie słońca wychodzić nie wolno i basta.

– Oooch… – dało się słyszeć stękanie za kapą komina – głowa mię tak strasznie rozbolała, więc ległem co niebądź zdrzemnąć się, za pozwoleniem waszej miłości.

– Za moim? Kiedyżeś mnie o pozwolenie pytał? A ty, Czema, co się tak wciskasz za Mikołkę?

– Nogawicęm rozdarł, proszę waszej miłości.

– Pewnikiem z psikusów? Hhhrrrum.

– Nie, widział się z Papacodą… – zaszemrało w stronie Bonera.

– Na gwoździu zaczepiłem.

– Oddaj w czas rano do szatni, to ci Salomeja albo Grzybowska naprawi. A przykażcie Kubie, coby was skoro świt pobudził; Szydłowiecki i Gedroyć jutro na służbie przy osobie miłościwej pani.

– Za łaską pana ochmistrza, mógłbym się zapytać, którzy wraz z nami na pokoje iść mają?

– Zbędna ciekawość; dowiesz się jutro. Zresztą drobnostka to, nie tajemnica. Herburt, Zbylitowski, Pieniążek, Stadnicki, Tarnowski, Zborowski, Korybut, Kazanowski, Bielski i Czarnkowski.

– Dziękuję waszej miłości.

– Barwa odświętna, ciżmy45 nowe, zachowanie jak najprzystojniejsze, bym się was nie powstydził!

– Panie ochmistrzu, toć…

– Milczeć! Wiem, co mówię. Niejednokrotnie już dochodzą mnie słuchy o nieokiełznanych swawolach waszych; nie próbujcie mej cierpliwości, bowiem wątła jest i łacno46 się zrywa. Jak wam to zresztą z dawna wiadome.

– Wasza miłość nam przygania, zawżdy ino nam… wszak paziów jest dwustu!

– Tamci stu dziewięćdziesięciu trzej to baranki bieluchne naprzeciw was; Boner jeden obstoi za czterdziestu.

– Żebym ino złapał tego, co o mnie takowe oszczerstwa sieje!

– Milczeć! Już ja was znam jak złe szelągi, niecnoty jedne! Gedroycia mniej, bo za krótki czas; że się ano was czepił od pierwszego wejrzenia, to mi starczy; poznał swój swego! Co się zasię tyczy nowego mieszkania, ostro przykazuję sprawiać się skromnie, przez hałasów, przez krzyków; w pobliskości są sypialnie panów medyków, komnaty panien dworskich.

– Bóg łaskaw na sługi swoje… nie widział się z tą czarownicą.

– Ale, nie, Krystek… chodź ino bliżej – rzekł pan ochmistrz i pokręcił za ucho nieszczęsnego Czemę – jakże to pieskowi signory Papacody? Amor… Kupido… nie pomnę.

– Bo on mnie ugryzł do krwi! Niech wasza miłość pojrzy…

– Ugryzł cię? A… to co inszego; ale po cóż kłamałeś, żeś rozdarł na gwoździu? Dzwonią na wieczerzę, marsz!

I ruszył przodem, a chłopcy w podskokach za nim. Nie wszystkim jednak pilno było: Jędruś Boner i Krystek Czema wlekli się na ostatku, zawzięcie o czymś rozprawiając.

– Jędrek… mojeś ty, pójdziesz ze mną do miasta jutro rano? Tyś mądry i sprawny do wszystkiego, a ja bym sobie nie dał rady.

– Ehe, a Odmiwąs co na to?

– Wżdy nie łazi za mną jak niańka; służby jutro nie mam, skoczymy do miasta jak po ogień i w te pędy z powrotem.

– Ino, jak… tego… to drzwi zasuń dobrze, coby cię kto nie spłoszył.

– To się wie; Szydłowiecki i Gedroyć na pokojach królowej, Montwiłł nikomu nie wadzi, ino mu spanie w głowie, Jasiek z Mikołką mają iść na palcaty47 do tamtych, a my dwaj… no bo mi pomożesz i przy robocie, prawda?

– A jakże; nie pomógłbym? Naczynie jakie dobre masz?

– Jak będziemy wracali z miasta, można będzie kupić garnek po drodze.

– U Kasprowej?

– Lepiej u Maguliny, co pod Długoszowym domem z garnkami siedzi; prosto od niej skoczymy na górę i jużeśmy w domu.

– Słuchaj no, o kiełbasie nie zabacz48.

– Ho, ho, kupię choć z pół łokcia.

– Czy się ino da zwabić?

– Ij… kiełbasa wszystko sprawi; zobaczysz, jak mnie umiłuje, ino gwizdnę, przyleci, a potem… chi, chi, chi… żeby się tylko udało!

– Co się nie ma udać? Dołoży się wszelkiego starania; no już moja głowa w tym, że go i rodzona matka nie pozna.

1

barwa – tu: mundur, mundurek. [przypis edytorski]

2

obrócić się (daw.) – skręcić. [przypis edytorski]

3

znowuj (gw.) – znowu. [przypis edytorski]

4

on, w onym (daw.) – ten, w tym. [przypis edytorski]

5

ino (daw.) – tylko. [przypis edytorski]

6

nie masz (daw.) – nie ma. [przypis edytorski]

7

pomnieć (daw.) – pamiętać; zwracać na coś uwagę. [przypis edytorski]

8

przecz (daw.) – dlaczego, po co. [przypis edytorski]

9

trza (gw.) – trzeba. [przypis edytorski]

10

Bogiem a prawdą – mówiąc szczerze, w istocie, naprawdę. [przypis edytorski]

11

taj coże (gw.) – to i cóż, no i co. [przypis edytorski]

12

rozwierać (daw.) – dziś: otwierać. [przypis edytorski]

13

przystojnie (daw.) – tu: przyzwoicie, właściwie. [przypis edytorski]

14

przez (tu gw.) – bez. [przypis edytorski]

15

bez (tu gw.) – przez; bez noc – przez noc, w ciągu nocy. [przypis edytorski]

16

wirydarz (daw.; z łac. viridarium: ogród, park) – wewnętrzny dziedziniec, otoczony krużgankami (długimi gankami), często z ogrodem lub studnią. [przypis edytorski]

17

zaświaty – tu: odległe miejsce. [przypis edytorski]

18

pośledni (daw.) – gorszy. [przypis edytorski]

19

Barbara Zápolya (ok. 1490–1515) – polska królowa w latach 1512–1515, pierwsza żona Zygmunta Starego. [przypis edytorski]

20

parlare italiano, utrapiare polono, wymyślare androno, nulla niente di buono – żartobliwa stylizacja na język włoski: mówić po włosku, dokazywać po polsku, wymyślać androny (bzdury), nic dobrego (niegrzeczne dzieci). [przypis edytorski]

21

pókiż – tu: jak długo. [przypis edytorski]

22

wżdy (daw.) – przecież. [przypis edytorski]

23

bucić się (daw.) – pysznić się, przechwalać się. [przypis edytorski]

24

rzec (daw.) – powiedzieć. [przypis edytorski]

25

pokąd (daw.) – dopóki. [przypis edytorski]

26

poła – brzeg ubrania (płaszcza, marynarki itp.). [przypis edytorski]

27

imać się (daw.) – trzymać, chwytać. [przypis edytorski]

28

ostać (daw.) – zostać. [przypis edytorski]

29

fraucymer (z niem. Frauenzimmer) – komnata kobiet, pokój dla dam. [przypis edytorski]

30

beze a. bez (tu gw.) – przez. [przypis edytorski]

31

takoż (daw.) – dziś: także. [przypis edytorski]

32

febra – tu: gorączka. [przypis edytorski]

33

prysiudy (z ukr.) – przysiady, figury taneczne. [przypis edytorski]

34

Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale! (z wł.) – co za orgia, co za demony, co za bestie piekielne. [przypis edytorski]

35

Czicho mi saras! – cicho mi zaraz. [przypis edytorski]

36

I'orecchie mi crepano (z wł.) – uszy mi pękną. [przypis edytorski]

37

che pazie diaboli incarnati (z wł.) – że paziowie to diabły wcielone. [przypis edytorski]

38

łokieć – daw. miara długości, ok. 0,6 m. [przypis edytorski]

39

dziwować się – dziś: dziwić się. [przypis edytorski]

40

bigos – tu: awantura. [przypis edytorski]

41

z nadsypką – dziś: z nawiązką; dać więcej, niż się należy. [przypis edytorski]

42

bajać (daw.) – kłamać. [przypis edytorski]

43

na wierzchu – tu: na przedzie. [przypis edytorski]

44

roztasować – tu: rozpakować. [przypis edytorski]

45

ciżmy – daw. rodzaj obuwia o czubkach wywiniętych nieco w górę. [przypis edytorski]

46

łacno (daw.) – szybko, łatwo. [przypis edytorski]

47

palcat – kij bojowy, broń ćwiczebna przy nauce szermierki. [przypis edytorski]

48

zabaczyć (daw.) – zapomnieć. [przypis edytorski]

Paziowie króla Zygmunta

Подняться наверх