Читать книгу Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina - Страница 2

Rozdział I. Figiel Krzysztofa Czemy

Оглавление

Już od pierwszych chwil przybycia swego do Polski założyła sobie królowa Bona szereg zmian, upiększeń, przeróbek w starej, wiekowym trwaniem czcigodnej siedzibie Piastów i Jagiellonów, a Zygmunt, zakochany w młodziutkiej żonie, wszystkim jej zachciankom przytakiwał, na wszystkie nowości pozwalał.

Jak już z rozmowy chłopców dowiedzieli się czytelnicy, pierwotna liczba paziów pomnożona została blisko dwadzieścia razy; najstarsze części zamku burzono, by na ich miejsce wznieść nową, piękną budowlę, pałac w stylu Odrodzenia.

I urodzajne sady, rozsiadłe od wieków na stokach wawelskiej góry, nie znalazły łaski przed obliczem młodej pani. Stare grusze i jabłonie w pobliżu komnat królowej padły w pierwszym zaraz roku pod ciosami siekiery, a ogrodnicy włoscy sadzili co wiosnę i co jesień z niezmiernym trudem sprowadzane krzewy południowe, kopali sadzawki, urządzali fontanny, grupowali piękne klomby, a w cieniu wonnych krzaków migdału wyznaczali miejsca na ławki, które znów kamieniarze, ociosawszy foremnie, jak najśpieszniej wkopywali w ziemię.

Na szczęście, wirydarzyk maleńki, ulubiony zakątek królowej Barbary Zapolyi, wciśnięty w załomie góry u stóp Baszty Sandomierskiej, uszedł bacznych oczu ogrodników, czyli też może jedno słówko z ust króla powstrzymało ich zapał, dość że parę lip rozłożystych, jabłonka, śliwek i wiśni kilka ocalało od śmierci, a w miejscach do słońca zwróconych kwitły konwalie wiosenną porą, później róże, lilie, malwy i ostróżki na grządkach, a w głębi pod murem srebrzystozielone mięty, ruta drobnolistna i fiołkowe główki macierzanek.

W tym to ustronnym ogródku bawiły się całymi dniami sierotki po Barbarze, malutkie królewny Jadwiga i Anna, pod dozorem pani Szczepanowej, starej doświadczonej służebnej, która jeszcze nieboszczkę królowę była wyniańczyła.

Gdy w roku 1520 umarła młodsza dziecinka, czteroletnia księżniczka Anna, starsza Jadwiga, nieco zaniedbana przez obojętną macochę, rosła swobodnie pod opieką najzacniejszej i całą duszą przywiązanej niańki, która jednak mimo najlepszej woli nie umiała wychowywać córki królewskiej tak, jak tego jej wysokie urodzenie i przyszłe stanowisko wymagało. Pani Szczepanowa była kobietą prostą i jedynie skutkiem długiej służby przy dworze nabrała trochę ogłady. Od śmierci Anusi minęło lat cztery, a jedenastoletnia księżniczka Jadwiga prócz pacierza, łatwych ręcznych robótek i odrobiny włoskiej mowy – nie umiała nic więcej.

Nazajutrz po przeprowadzce paziów dobrze już było z południa, gdy drzwi przedsionka zamkowego, prowadzące na ogród, służba otwarła na rozcież, a w nich ukazała się królowa z orszakiem swych ulubionych Włoszek i kilkunastu paziów.

Sześć lat minęło, odkąd piękna księżniczka mediolańska poślubiła Zygmunta I, a uroda jej wspaniała nie tylko nic nie straciła na swej świetności, ale owszem wzmogła się i przyodziała majestatem. Królewski małżonek, zakochany nieledwie do szaleństwa, uwielbiał jej wdzięki, jej wszechstronne wykształcenie, jej dowcip wykwintny, a nie widział – czy nie chciał widzieć – licznych wad i brzydkich stron jej charakteru, którymi w późniejszych latach zatruwała mu życie i ciężko się dała we znaki nielubianemu przez się narodowi.

W czasie owym jednak była Bona zjawiskiem przecudnym, jedną z najpiękniejszych niewiast na świecie.

Szła tedy49 wysoka, kształtna, pełnej a smukłej kibici: w każdym calu królowa. Główkę jej wieńczyły faliste zwoje bujnych złotych włosów, zdobne upięciem splecionym z pereł; delikatna płeć50 blondynki w przeciwieństwie do hebanowych brwi i ciemnych wielkich oczu olśniewała białością; długi, zgrabny nos i bródka śliczna zaokrąglona tworzyły całość nad wszelki wyraz piękną. Suknię miała z jedwabiu srebrzystego, haftowaną w girlandy z róż. Stanik głęboko wycięty w kwadrat, a krojem swym przedłużającym niepomiernie kibić, miał z przodu trzy równoległe wyszycia z drobnych pereł. Rękawy bardzo wąskie rozszerzały się powyżej łokcia, a ściągnięte srebrną wstęgą sterczały na ramieniu sztywną bufą. Spódnica, układana w grube fałdy, rozciągała się po ziemi, co było uważane za konieczne dopełnienie stroju i nazywało się powłokiem. Złoty łańcuszek, wysadzany drogimi kamieniami, otaczał szyję Bony i przytrzymywany u góry diamentową przepinką, spadał aż do pasa, gdzie znowu zakończała go klamerka z rubinów.

Królowa przebierała od niechcenia palcami ogniwa łańcucha, okazując przy tej niby bezwiednej zabawce wąziutką małą rączkę i pierścionki drogocenne na długich, różowo zakończonych paluszkach. W lewej ręce trzymała cieniuchną chusteczkę z szerokim szlakiem koronkowym.

Damy dworskie, same Włoszki, towarzyszyły królowej. Izabela Papacoda niosła krosienka najjaśniejszej pani; Marina Arcamone, ochmistrzyni dworu, miała w pogotowiu duży wachlarz od słońca; Laura Beltrani, lektorka, dźwigała kilka tomów poezyj51 do wyboru; Beatrycze de Macris – kosz z jedwabiami i perełkami; Lukrecja Caldorra i Hipolita de Opulo, najmłodsze z dam dworskich, nie zaszczycone w tym dniu żadnym poleceniem, szły na ostatku i szeptały sobie widno coś bardzo wesołego, bo to jedna, to druga zasłaniała usta chusteczką, tłumiąc niestosowne w pobliżu królowej chichotanie. Sześciu paziów w barwie Sforzów postępowało po obu stronach alei równolegle z paniami, drugich sześciu zamykało orszak królowej.

Pan ochmistrz wybierał zazwyczaj najurodziwszych i najzręczniejszych ze swych wychowanków do usług miłościwej pani. Ani ospały Montwiłł, ani przysadzisty Czema, ani Wiśniowiecki jąkała, ani czerwonowłosy Kosta nie dostępowali tego zaszczytu. Za to król jegomość nie zwracał uwagi na powierzchowność, dla każdego z malców zarówno bywał łaskawym i sprawiedliwym.

Na co dzień nosili paziowie szaraczkowe lub granatowe sukienne ubrania; od święta i na służbie musieli być strojnie przyodziani. Dziś więc każdy z dwunastu miał berecik jasnoszafirowy, aksamitny, z białym strusim piórkiem, koszulę białą, atłasową, z koronkową krezką52, suto marszczoną i sztywnie przylegającą do szyi aż pod same uszy. Szatka zwierzchnia z tego samego aksamitu co beret, nisko wycięta wzorem kobiecych sukien, a wdziewana przez głowę i dlatego zwana nasuwaniem, nie miała wcale zapięcia ani guzików; w pasie zaś przytrzymana była złotą taśmą, u której wisiała jedwabna torebka. Sute rękawy ujęte były w trzy bufy i ponacinane szeroko w kilku miejscach, przez które to przecięcia wyglądał biały atłas koszulki; od ramienia po łokieć aksamitne, od łokcia do ręki białe atłasowe, zakończone koronką dokoła ręki. Nogawice bardzo obcisłe, z niebieskiego jedwabiu, takież safianowe53 ciżemki.

Donna Marina Arcamone, wysoka siwiejąca brunetka, złagodziła swe zazwyczaj złośliwe skrzywione usta słodkawym uśmiechem i z wyrazem uwielbienia słuchała słów królowej, rzucając od czasu do czasu jakieś krótkie zdanie dla podtrzymania rozmowy. Orli jej nos, zapewne bardzo kształtny za młodu, zaostrzył się z biegiem lat i począł mieć niejakie konszachty z brodą, która się ku niemu uprzejmie wysuwała. Brwi, podniesione wysoko nad wypukłymi oczami, nadawały jej twarzy wyraz wiecznego pytania. I rzeczywiście pytanie, a raczej badanie i podpatrywanie były treścią jej życia i zajęcia przy dworze. Z lubością wywiadywała się o ważniejszych, mniej ważnych i zupełnie błahych zajściach, snuła domysły, a czasem nawet przędła leciuchne, pajęcze nici intrygi.

– Warto by zajrzeć do nowego ogrodu – rzekła Bona – ciekawam, jak się sprawiają moje pinie54 i cyprysy i co Paolo obsadził dokoła altany.

– Wasza królewska mość raczy sobie skrócić drogę przez wirydarzyk czy woli obejść wzdłuż murów? – spytała Beatrycze de Macris.

– Ach, oczywiście, że lepiej prosto niż kołować – odparła Bona. I całe towarzystwo skierowało się ku ogródkowi księżniczki Jadwigi.

Dziewczynka klęczała właśnie przed krzakiem róży i ostrym nożykiem obcinała przekwitłe kwiatki. W cieniu lipy na ławce darniowej siedziała Szczepanowa i szyła jakąś bieliznę. Na widok przechodzącej królowej staruszka dźwignęła się z trudem i skłoniła pokornie; mała królewna przerwała także swe zajęcie, powstała z klęczek i złożyła ukłon nie przynoszący niestety wielkiego zaszczytu jej wychowawczyni.

Bona skinęła z lekka głową i uśmiechnęła się do signory Arcamone ze wzgardliwą litością. Gdy jednak minęły wirydarzyk, przystanęła, coś sobie jakby przypominając, i rzekła do ochmistrzyni:

– Zechciejcie poprosić królewnę, by się połączyła z nami i przeszła do nowych ogrodów, gdzie zasiądziemy z robotą i słuchać będziemy zajmującej lektury.

Stara dama zawróciła skwapliwie i pobiegła, o ile jej nogi starczyły, do wirydarza.

– Przychodzę z zaproszeniem od najmiłościwszej pani na robótkę i czytanie w nowym ogrodzie – wyrecytowała urzędowym tonem, bez cienia uprzejmości.

Dziewczynka skrzywiła się nieznacznie i spojrzała pytająco na niańkę.

– Proszę pójść za mną, najmiłościwsza pani czeka.

Na twarz Szczepanowej uderzył ciemny rumieniec, płótno zadrżało w jej rękach.

– Czy waszmość panna nie wiesz, jak się przemawia do królewskiego dziecka? Swojej równej gadaj, wasza miłość, „proszę pójść ze mną”. Gdyby król jegomość słyszał podobne zuchwalstwo!

– Nie przyszłam tu po nauki do pani Szczepanowej – odparła ochmistrzyni drwiąco. – Jeżeli się tak rozumiecie na dworskich przepisach, to lepiej nauczcie jej królewską wysokość wytworniejszych ukłonów… bardzo by się to przydało, bo istotnie chyba nikt nie odgadnie, patrząc na nią, że ma z księżniczką do czynienia.

– Cicho, nianiu – głaszcząc staruszkę po rozognionej twarzy, szepnęła Jadwiga i dodała głośniej: – ja nie zważam na mowę tej pani; słyszę ino, że jej królewska mość matka najmiłościwsza prosi do siebie, więc chętnie idę.

Podniosła główkę dumnie, nie racząc spojrzeć w stronę donny Mariny, i wybiegła szybko, ani się na nią oglądając.

Włoszka zbladła i zacisnęła pięści w bezsilnej złości…

Nie ona jedna, zacisnął je także Konstanty Gedroyć, przechodzący w orszaku paziów za królową. Widział i słyszał wszystko i gniewem wezbrało mu serce.

Księżniczka Jadwiga przysunęła się do królowej i szła ciągle tuż przy jej boku, z pogodną twarzyczką, jakby niepomna tylko co doznanej przykrości.

Nowy ogród zawiódł nadzieje Bony: piękne krzewy południowe, z największą troskliwością zasadzone o wczesnej wiośnie, do starannie przyrządzonej i użyźnionej ziemi, strzeżone i pielęgnowane umiejętnie przez ogrodników nie chciały się jakoś przyjąć, wyglądały słabo i wątło, marniały w oczach, a niektóre z nich uschły na dobre i wznosiły w górę nagie, czarne badyle. Królowa spoglądała z gorzkim uśmiechem na biedne karłowate roślinki, obeszła kilka ścieżek, dotknęła ręką więdnących liści, pochyliła się nad grządkami zamorskich kwiatów, wreszcie ruszyła ramionami i rzekła z gniewem:

– Zaiste, martwe stworzenia rozumniej się zachowują od ludzi, nie chcąc żyć w tym kraju bez słońca i ciepła. Stęsknione oczy moje nie ujrzą już pinii rozłożystych ani cytryn o połyskliwych liściach i złotych owocach, ani wysmukłych cyprysów, ani srebrnozielonej oliwy… Ach, co za kraj! Niedźwiedzi i turów ojczyzna… jakże dumną jestem, że danym mi było urodzić się w słonecznej Italii.

– Słowa najmiłościwszej pani znajdują echo w naszych sercach – rzekła z przymileniem donna Arcamone – lecz komu los pozwolił zażyć szczęścia z przebywania w pobliżu waszej królewskiej mości, ten jako żywo nigdy dziwić się nie będzie, że dla kwiatu tak doskonałego ino boska Italia mogła być ojczyzną.

– Gdy sobie spomnę55 – mówiła dalej Bona z łaskawym wejrzeniem na ochmistrzynię – to nasze niebo z ciemnego szafiru, tak przecudne, tę wieczną zieleń i z różnobarwnego kwiecia kobierce, to słońce pełne żaru, te wonne gaje pomarańczowe, a patrzę na smętne szare obłoki, przysłaniające przez połowę roku blade słońce Północy, próżne siły żywiącej, gdy widzę one wierzby i brzozy ze zwieszonymi żałobnie gałęźmi, to mi jakiś lęk serce ogarnia i zda mi się, że nie wytrwam na tym wygnaniu i raczej królowanie porzucę, byle…

– Najmiłościwsza pani… król jegomość przechadza się po tamtej ścieżce z mistrzem Bereccim; zapewne ku nam się zwrócą.

– Lauretta… pojrzyj no, kto jest ten przygarbiony człek, co się tam na ławie w słońcu wygrzewa. Głowę wsparł na ręku, nie widzę twarzy.

– To magister Johannes Krabatius, miłościwa pani.

– On? Przecz56 tak znękany?

– Rozkaże najjaśniejsza pani spytać go?

– Nie trzeba, sama go zagadnę.

Jedną ręką wspierając się na lasce, drugą na poręczy ławki, z ciężkim wysiłkiem powstał stary Niemiec na powitanie królowej.

– Dzień dobry, signore57 Krabatio – rzekła Bona uprzejmie – cóż tam u was słychać?

– Pokorne służby u stóp waszej królewskiej mości składam; ze mną jest bardzo źle.

– Czy kłopot, czy zmartwienie jakie?

– To jest największy kłopot… to jest największe zmartwienie… ja jestem bardzo słaby58.

– Nie trapcie się waszmość; wżdy, jako medyk, łacno zwyciężycie chorobę.

– To jest właśnie największe nieszczęście, że ani przyczyny zrozumieć, ani symptomatów poznać dotąd nie mogłem. Jak piorun to na mnie nagle spadło… wczoraj w południe zdawało mi się, że ja jestem zdrów jak jedna ryba.

– A dziś?

– Na przemian ogień mię59 pali, to jest mi zimno jak lód, głowa chodzi w kółko, żaden apetyt, serca pukanie, ani godzina snu… ach, darujcie mi, najjaśniejsza pani, nadto się rozgadałem; lecz wiadomo: ex abundantia cordis60

– Życzliwym uchem słucham i chętnie bym ulżyła. Nie próbowaliście żadnych leków?

– Zaraz wieczorem puściłem sobie sześć uncyj61 krwi; dziś południe jeszcze jeden raz tak wiele.

– Powinno się okazać polepszenie; co by to była za chorość? Ni stąd, ni zowąd; czy nie zawianie, a prędzej jeszcze malocchio62… nie macie posądzenia, by was kto urzekł podstępnie?

– Żaden ślad takiej myśli, miłościwa pani! Chorość już z dawna we mnie skrycie musiała tkwić, ino nie dawałem na to uwagi. Przed wieczorem dopiero paziowie, co podle mej sypialni od wczoraj zamieszkali, spostrzegli, że idzie mi źle i wiele mi przychylność okazali. Niech, jak się to nagle objawiło, Szydłowiecki sam powie, prawda? Waszmościowie ze mną sąsiadujecie; ten drugi młodzieniec takoż. Bardzo poczciwe chłopcy.

Gedroyć i Szydłowiecki, na poły zmieszani, na poły rozbawieni widokiem choroby z przywidzenia, którą Jaś Drohojowski jednym niebacznym żartem wywołał, stali zaczerwienieni po uszy i milczeli.

– A czyby nie było dobrze, gdybyś waszmość wyjechał na południe? Często zmiana powietrza gubi chorobę. Ot, wysyłam w tych dniach zaufanego a wielce uczonego męża do Italii, by zakupił dla Akademii Krakowskiej dzieła autorów greckich i łacińskich, świeżo wydane w typografii weneckiej. Moglibyście się wybrać razem.

– Silvius Siculus?

– Tak jest; wyjeżdża w przyszłym tygodniu. Miłym byłby dla waszmości towarzyszem, a podróż do ukochanego kraju mego, ojczyzny wszelkich nauk wyzwolonych, kolebki sztuki i poezji, odświeżyłaby i podniosła ducha waszego. Choćbyście nic więcej widzieć nie mieli, jak najnowsze dzieło mistrza Leonarda, malowidło przedstawiające Wieczerzę Pańską, tuszę śmiele, że od zachwytu dusznego63 zdrowie by wam w pełni powróciło. A tu… czyż w tym barbarzyńskim kraju wiedzą, czują, rozumieją cośkolwiek? Czy tu jest jaka nauka albo sztuka?

– Wdzięcznie przyjmie Akademia wspaniały dar waszej miłości – rzekł król, stając niespodzianie pomiędzy rozmawiającymi. – Cieszyć was będzie, małżonko miła – mówił dalej – gdy spomnicie, że w godne ręce dostaną się one księgi uczone; toć przeszło od wieka szkoła krakowska wydaje męże64 mądrością sławne, a jej uczeń, Mikołaj Kopernikus, nieśmiertelną chwałą polskiego imienia właśnie napełnia świat cały.

Bona słuchała słów męża ze spuszczonymi oczyma, zmieszana i zawstydzona.

– Prośbę mam wielką, miłościwy królu – zawołał znienacka Stańczyk, nieodstępny trefniś Zygmunta I, i pokłonił się do samej ziemi, aż dzwonki u czapki zabrzęczały.

– Cóż tam nowego umyśliłeś?

– Aha, zgadłeś, królu, o nowość mi chodzi. Wybieram się jutro do Włoch; dasz mi pieniędzy na drogę?

– A ty tam po co?

– Po błazeństwo.

– Zaliż65 go mało masz w Polsce? – ostrym głosem spytała Bona.

– Jest ci ta coś niecoś na codzienną potrzebę; lecz gdy wszystko zdaniem pani najmiłościwszej znamienitsze jest w tej krainie wybranej, przeto i błazeństwa nowomodnego, a doskonalszego nie gdzie indziej dostanę. Daj, królu, na drogę; zobaczycie, jakim ja to arcybłaznem powrócę.

Roześmiał się Zygmunt, zachichotali paziowie, królowa skrzywiła usta z niesmakiem, a panny dworskie, znalazłszy się między młotem a kowadłem, stały sztywne, poważne i bez wyrazu, istne lalki drewniane.

– A gdy chodzi o sztukę – mówił król, nawiązując przerwaną rozmowę – nie tak znów ubodzy jesteśmy, byśmy się aż trapić mieli, toć mistrza Wita piękne dzieła nie mają sobie równych. Co się zaś tyczy nowej sztuki, radzi ją w naszym kraju zaszczepimy. Oto właśnie mistrz Bartolomeo wykończył abrysy do budowy nowego pałacu, jaki wasza królewska mość mieć żądasz. Oglądałem to już i właśnie zdania waszej miłości przyszliśmy zasięgnąć, czy krużganki kolumnowe, okalające podworzec, należy dać ino na pierwszym i drugim piętrze, czy takoż i na dole?

Mistrz Berecci rozwinął przed królową plany i tłumaczył, co te lub owe linie oznaczały, a król, zadowolony z delikatnej nauczki, jaką dał żonie za jej niesprawiedliwe mowy, uśmiechał się nieznacznie i w roztargnieniu głaskał po główce małą księżniczkę Jadwigę.

Król Zygmunt, mężczyzna wówczas pięćdziesięciokilkoletni, robił wrażenie człowieka jeszcze młodego, w całej pełni sił męskich. Wyniosłej budowy ciała, szeroki w ramionach, dobrej, lecz proporcjonalnej tuszy, postacią swą uosabiał potęgę i silną wolę. Głowę miał bardzo foremną, profil rzymski, oczy przenikliwe i mądre, ocienione gęstymi brwiami, usta dumnie zarysowane z wysuniętą naprzód dolną wargą, wspólne Jagiellonom dziedzictwo po Elżbiecie austriackiej. Ciemne włosy nosił ówczesną modą długie, lecz dla wygody lub w gorące dni letnie podczesywał je nieco w górę i pokrywał nagłownikiem siatkowym, z cienkich jedwabnych sznurków złocistych plecionym. Toteż dziejopis jego robi wzmiankę, że „w czepcu rad chadzał”66.

Nosił się zazwyczaj ciemno i dziś więc odziany był w szubę67 z cienkiego, cynamonowej barwy sukna, bramowaną68 sobolami69. Nogawice obcisłe, ciemne, ciżmy naturalnego koloru skóry. Tak przedstawiał się król Zygmunt na zewnątrz.

Dusza królewska równie wspaniałe i imponujące miała cechy, jak ciało. Z natury małomówny bardzo, roztropny i sprawiedliwy, nad czynem każdym, jak i nad słowem rozważał długo; za to raz powziąwszy jakiś zamiar lub wypowiedziawszy stanowcze zdanie, trzymał się go uparcie i nigdy nie zmieniał. Gdy co przyrzekł, dotrzymał święcie i za największą chlubę uznawał, jeżeli sprawdził, że na czyimś słowie polegać było można.

Jedyne, co go kiedykolwiek zastraszało, to myśl, czy ten lub ów postępek zgodny jest z prawem i z chrześcijańską uczciwością. Nawet w rzeczach małej wagi pytanie: uchodzi? nie uchodzi? – było mu zawsze probierzem70. Szczęście osobiste, pomyślność kraju niczym mu były, gdyby je przyszło okupić czynem nieprawym. Przysłowiowe wyrażenie „dedecet” (nie uchodzi) często bardzo miał na ustach. Gorliwy chrześcijanin, brzydził się nowatorstwami religijnymi i wzgardę miał dla odstępców od Kościoła rzymskokatolickiego.

Gdy tak stali przy sobie oboje z Boną, tworzyli parę małżonków skończenie piękną i fizycznie jak najdoskonalej dobraną. Rozum i wykształcenie Bony również znakomitymi nazwać można było; jedynie dusza jej i charakter odbiegły od ideału, którego żywym wcieleniem był Zygmunt.

Budowniczy, odebrawszy pewne wskazówki i zanotowawszy sobie życzenia królowej, oddalił się; król pozostał z całym towarzystwem.

– Wybrałyście się, wasze miłoście, jak widzę, z robótkami71 do ogrodu na pogawędkę. Gdzież dziatki? Czy w sadzie?

– Bellina kaszle, a Zygmunta lękam się wypuszczać z komnaty, powietrze za ostre.

– Pieścisz je wasza miłość nad miarę; ciepło, sucho, powietrze zdrowe; ja bym radził nawet Zosieńkę wynosić na parę godzin na słońce, a starsi śmiało po całych dniach bawić się mogą z Jadwisią przy Szczepanowej.

– Obawiam się…

– Pomnijcie, królowo moja, że nie ino włoska, ale i pełna wigoru polsko-litewska krew płynie w żyłach naszego potomstwa. Nie wygrzewać przy piecu, nie chronić od lada powiewu; zdrowe córy chcę mieć i syna dzielnego, a nie panięta z morskiej piany!

– Jutro nie omieszkam spełnić wolę waszej miłości; dziś zda mi się już za późno.

– Zapewne. Aa… księgi na stole! Jejmość panna Beltrani przeczyta nam coć pięknego. Zasiądźmy i słuchajmy.

– Na czymżeśmy to stanęli? – spytała Bona.

– Czytałam wczoraj, jako Rugier zwyciężył Eryfilę dziewięsiłkę i szedł do pałacu Alcyny – odpowiedziała Laura.

– Ariosto? – spytał król.

– Tak jest, proszę waszej królewskiej mości, Orland szalony.

– A Jadwisia rozumie do tyla włoską mowę?

– Przysłuchuję się ciekawie i rozumiem bez mała, najmiłościwszy ojcze – odpowiedziała dziewczynka, całując króla w rękę.

– Zacznijcie, proszę, słuchamy.

Laura szukała chwilę po strofach oczami i tak zaczęła:

Zbiwszy bohatyr z konia sprosną białogłowę

Dobył miecza…


– To już było… – przerwała czytanie królowa.

Mrucząc półgłosem, lektorka przebiegła parę strof i czytała dalej:

Sama tylko Alcyna wszystkich zaś pięknością

Przechodzi, jako słońce, gwiazdy swą jasnością.


Stan tak piękny i tak ma dobrze pomierzony,

Jaki tylko zmaluje malarz nauczony;

U długiej i na węzły powiązanej kosy72

Lśniły się jako złoto jej żółtawe włosy.

Róże się, wychowane w sabejskich ogrodach,

Z fijołkami rozeszły po gładkich jagodach;

Z gładzonych alabarstrów ma wyniosłe czoło,

Którem po wszystkich stronach obraca wesoło.


Pode dwiema cienkiemi, czarnemi łukami

Są dwie oczy73, ale je lepiej zwać gwiazdami,

Oczy, pełne litości, samy w się ubrane,

W których skrzydlata Miłość gniazdo ma usłane,

I widać prawie dobrze, kiedy z nich wychodzi

I łuk ciągnie, i w serce widomie ugodzi.

Twarz dzieli nos tak piękny – wolę was nie bawić —

Że sama Zazdrość nie wie, gdzie by go poprawić.

Pod niem wdzięczne, w nie mniejszej zostawując chwale,

Są usta, w przyrodzone ubrane korale.

W nie dwa rzędy wybranych pereł…74


– Morisco!… Dio mio… sono morta!75… – przeraźliwy pisk Lukrecji Caldorry przerwał czytanie.

Najmłodsza z panien dworskich tak się czegoś przelękła, że nie bacząc na majestat i osoby królewskie, wskoczyła na ławkę i drżąc na całym ciele, krzyczała wniebogłosy. Wszyscy patrzyli na nią ze zdumieniem; biedactwo było tak nieprzytomne, że nawet Bona nie poczuła się obrażoną jej niesfornym zachowaniem.

– Czego krzyczysz?

– Co ci się stało? Czy cię żmija ugryzła? – pytały towarzyszki przestraszone.

– Tam… tam… potwór… ach! sunie ku nam… Santa Margueritta! San Giorgio! Diffendete mi!76 – wzywała świętych skutecznych przeciw smokom.

Inne panny, spojrzawszy w kierunku jej oczu osłupiale zapatrzonych, zerwały się jak oparzone i chórem zawiodły wrzask nieludzki.

A na samym końcu ścieżki, tuż za wirydarzykiem królewny Jadwigi, poruszało się ciężko jakieś istotnie niesamowite stworzenie…

Mała księżniczka przytuliła się do ojca, który ją objął ramieniem i patrzał ze śmiechem na dziwaczne miny i konwulsyjne podskoki panien dworskich.

– Idźże waść, zobacz, co tam takiego! – krzyknął na Stańczyka.

Ale ten padł na trawnik i tarzał się ze śmiechu, wierzgając nogami jak źróbek, rozhukany w szale wesołości.

– Co za uszy kłapciaste! – wołała jedna.

– Czerwone jak płomień! – wrzeszczała druga.

– Pysk biały, ślepia w krwawych orbitach!

– Cielsko obmierzłe!

– Pręgi jak u tygrysa!

– Co za sierść niewidzianej maści!

– Zielona niczym trawa, a smugi po niej ceglaste!

– Ogon ptasi!

– Na nogach guzy jakieś czy narośle!

Potwór, co z początku wlókł się ociężale i wahająco, nagle spuścił łeb ku ziemi, a uszy olbrzymie opadając łeb mu cały zasłoniły i biegł… pędził… leciał… aż… skoczył w objęcia na wpół omdlałej signory Izabeli Papacody. Nie ma na świecie pióra, które by zdolne było odtworzyć martwymi literami skrzypienie ochrypłe, jakie wydała z siebie nieszczęsna dziewica.

Znalazłszy się w bezpiecznej przystani straszydło wspięło się na tylne łapy, przednie oparło na szyi donny Izabeli i jęło ją lizać po twarzy różowym języczkiem.

– Kupido!… Poverino mio77! Carissima bellezza mia78! – oblewając pieska strumieniami łez gorących, wołała dama.

A łzy te serdeczne zmywały po części farbę z sierści Kupidynka, przenosząc ją na stanik, spódnicę, rękawy, a nawet, o zgrozo, na wygorsowaną szyję i wąsate oblicze signory.

– Jedno urodne i drugie niczego – dziwował się Stańczyk, potrząsając dzwonkami.

A król Zygmunt rozbawiony, jak może od młodości mu się nie przytrafiło, śmiał się, śmiał, śmiał do rozpuku.

– Guardate che disgrazia79! Pomalowali cudni Kupidu! Uszy doprawili… do śliczny ogonek pióry kogutu… la mia povera bestiolina80! Lapeczki mala owiązali con conceBriganti81! Lazzaroni! Maladetti82!

– Nie domyślasz się, wasza miłość, kto może być sprawcą tak niecnego figla? – spytała królowa ochmistrzynię.

Lecz nim signora Arcamone zdołała zebrać rozpierzchłe myśli, Papacoda krzyknęła łkając:

– Kto? Ja przysięgała na główka mój piesek, co to pazie uczynili… nie kogo innemu, ino pazie! A nawet powiedziała który: questa canaglia di Cristophoro, il piccolo barbaro83 Czi… Cza… mi ramento giá84! Czema! Certissimo85!

– Zaraz się to wyśledzi i bądź wasza miłość przekonaną, że z całą surowością wymierzymy karę – uspokajała rozszlochaną Włoszkę królowa – mocno mię ino dziwi, że wam, najmiłościwszy panie, ucieszną i śmiechu godną widzi się psota, która dokuczyła aż do rzewnych łez osobie tak zacnej i tak bardzo mi bliskiej, jak signora Papacoda. Gdyby coś podobnego Polkę spotkało, znalazłaby się sprawiedliwość.

Król spojrzał surowo na żonę, lecz nie odpowiadając wprost na niesłuszny zarzut, dał znak ręką jednemu z paziów:

– Hej, Zbylitowski! Biegaj co żywo do pana ochmistrza Strasza, powiedz, że go prosimy tutaj w bardzo ważnej sprawie. Z nikim po drodze nie mówić słowa! Rozumiesz?

– Słucham, najmiłościwszy panie!

Pobiegł paź, sprowadził ochmistrza i wytoczono przed jego trybunał całe zajście z Kupidynkiem. Jegomość pan Strasz, zarówno jak i Papacoda, sumiennie był przeświadczony, że to zemsta Krystka Czemy za pokąsaną łydkę; lecz na żądanie króla, który nie poszlak i podejrzeń, ale niezbitej pewności się domagał, postanowiono zwołać wszystkich dwustu paziów do ogrodu i badać jednego po drugim. Który by nie umiał się wytłumaczyć, co robił od godziny obiadowej do tej pory, będzie prawdopodobnie winowajcą. Przy obiedzie bowiem najmilejszy Kupidło kręcił się jeszcze po pokojach fraucymeru, we własnej swej, nie zmienionej postaci.

Paziowie, zajęci cały dzień na służbie u króla jegomości i u najmiłościwszej pani, nie wchodzili oczywiście w rachubę, gdyż ani na krótki czas nie opuszczali pokoi królewskich. Tak więc nazwiska tych dwudziestu czterech szczęśliwców wypisano na karcie papieru, a resztę zwołano. Pokazało się, że wszyscy mieli lekcję łaciny zaraz po obiedzie aż do godziny czwartej, czyli podług ówczesnych zegarów do godziny szesnastej; następnie grali w palcaty na wielkim podwórcu i prosto stamtąd zawołani przybiegli do ogrodu. Pan bakałarz86, mistrz Ambroży z Olkusza, zaręczał, że na początku lekcji czytał ich nazwiska i nie brakowało żadnego; to jest właściwie trzech tylko nie stawiło się.

– Aha… hhhrrrum – odchrząknął ochmistrz – którzyż to?

– Dymitr Montwiłł, Andrzej Boner i Krzysztof Czema.

– Nie mówiła? Nie mówiła? – krzyczała Papacoda, wznosząc w górę pięści i dysząc zemstą.

Pan Strasz i pan bakałarz pośpieszyli na górę zrewidować mieszkanie obwinionych i osadzić ich w karceresie. Lecz niestety, ani resztek farby, ani zrzynków czerwonej materii, ani piórka jednego… nic nie znaleźli. Na oknie ino leżał ogryzek kiełbasy, atoli nikomu na myśl nie przyszło, by ten drobny szczegół miał jakikolwiek związek ze sprawą biednego Kupidynka. W izbie nie było nikogo prócz Dymitra Montwiłła śpiącego twardo. Szarpali nim i trzęśli – ledwie się ocknął; a każde jego słowo i całe zachowanie się wobec sędziów świadczyły wymownie, że jak do łaciny, tak i do sztuki malarskiej nie posiada najmniejszej zdolności. Wzięty w krzyżowy ogień zdradliwych pytań ochmistrza i bakałarza, odpowiadał spokojnie, patrzył im prosto w oczy, a ziewał przy tym tak serdecznie, że chcąc nie chcąc, musieli mu wtórować.

Gdy prześladowcy odeszli, zadumał się Dmytruś głęboko; chodził sumując wzdłuż komnaty i parę razy wyrwało mu się z ust pytanie:

– Taj czego oni chcieli ode mnie? Coże mnie wykręcali na wszystkie boki? Ot, tobi masz z taką robotą!

Nagle stanął, uderzył się ręką w czoło…

– Mamoż ty moja mileńka! Głupi ja, że nie zgadł od razu! Chłopcy nabroili znowuż i stary Odmiwąs obławę robi. Ani wątpić, Jędrek… jakbym go widział… a może i który jeszcze… tak, coże oni myśleli? Że ja im wydam kolegów, jak Judasz? Żeby mi się byli przyznali, tak może bym i obronił, ale co gadać, kiedy nic nie wiem. Wpadliście, sierotki, w kałabanię87… nic to, nie bójcie się, już ja was wytaszczę, choćby się sam miał stalapać.

Zostawiam wyobraźni czytelników odtworzenie onej pracowitej godziny, w której dwie pary pilnych rąk przeistoczyły zgrabnego Kupidynka w potwór apokaliptyczny, a uprzedzając astmatycznego Strasza i pulchnego, na krótkich nóżkach bakałarza, biegnę śladem złoczyńców. Nieśli oni cichaczem jak najustronniejszymi schodkami i korytarzami kosz z pokrywą do ogrodu. Tam również zapadli w boczne ścieżki gęsto zarosłe; dopiero przy Baszcie Sandomierskiej, tuż obok wirydarza królewny, skrywszy się za szkarpę, wypuścili swoją ofiarę.

– Teraz nie ma co dłużej popasać, drała nad rzekę! – zakomenderował Boner.

– Jak to… bez mur? Wżdy nas kto pewnikiem spostrzeże.

– Głupiś… czy ci kazuję bez mur? Stoi przy furtce i pyta się.

– Nie zamknięta?

– Po zachodzie słońca dopiero straż zamyka wszystkie wyjścia na kłody; teraz ino zasunięte na skubel.

– A z koszem co?

– Weźmiemy go do rzeki, wypłukać trzeba dobrze, bo się ano cudnie usmarował i mógłby nas niechybnie zdradzić.

Wymknęli się tedy przez furtkę i zbiegli pędem po pochyłości góry nad Wisłę. Tam Jędruś, który miał w całym mieście przeróżne stosunki, skoczył do znajomego rybaka.

– Pożyczcie mi dwóch wędek, Szymonie. A śpieszcie się na miły Bóg!

– Toli są, paniczku; ledwiem co z Frankiem od wody powrócił.

– Rety… ryby może macie?

– Juści mam, pełen koszyk.

– Co za nie?

– Ile ta paniczek dadzą, tyle wezmę.

– Dwa złote chcecie?

– Dorzućcie ta parę groszy, bo ładnie mi się ułowiły.

– Na, macie; dawajcie chyżo88. A niech was Bóg broni jedno słówko pisnąć komukolwiek, żeście je nam sprzedali! Złamanego szeląga nie dałbym wam już nigdy zarobić!

– Co bym miał gadać, pojem se ano i spać legnę, bo od rana w gębie nic nie miałem.

– Pamiętajcież!

Zbiegli chłopcy trzydzieści kroków nad sam brzeg rzeki, wypłukali kosz skrzętnie, przesypali doń ryby, kobiałkę Szymona wrzucili do jego łodzi, a sami zasiedli do pracy i zapuścili wędki.

– Panie ochmistrzu… tędy, tędy, prosto nad rzekę – szeptał bakałarz – przeczucie mi mówi, że ich tu gdzieś znajdziemy. Pewnikiem polecieli wykąpać się, bo to i ręce, i twarze muszą mieć uwalane jak nieboskie stworzenia.

– Pst… widzisz ich waszmość?

– Toli siedzą z wędkami, jak niewiniątka…

– Ha! Tuście mi, niewstydniki! Ciężki sąd i kara was nie minie!

– Ach, najdroższy panie bakałarzu! Wżdy nigdy nie jesteście srogim dla nas!

– Miłościwy panie ochmistrzu! My się jutro wszystkiego wyuczymy expedite89

– Tak nas coś kusiło dzisiaj na rybki…

– No, no, bardzo proszę, przez krotofil90… nie pomnażajcie swojej winy!

– Niechże nas Bóg broni przed takowym pomnażaniem! Wżdy błagamy o przebaczenie po stokroć, żeśmy lekcję łaciny opuścili, ale na cześć naszą przyrzekamy powetować to jutro w dwójnasób.

– Milczeć! Hhhrrrum… o pieska donny Papacody chodzi, niecnoty jedne!

– A to łotr bezecny… – oburzył się Krystek – kogóż znowu pokąsał?

– Dość już wykrętów… nie na gadanie do was przyszedłem; marsz na górę! Król jegomość wie o wszystkim i będzie was sądził.

– Co? Za parę werbów91?

– Za jedną lekcję? Sam król?

– Milczeć! Marsz na górę, powiadam.

– Ale idziemy, idziemy, ino kosz z rybami trza zabrać.

– Z jakimi rybami?

– A o… tyle ślicznych karpi, karasi, nawet dwie szczuki…

– Od samego obiadu człek siedzi, pełen kosz nałowiliśmy.

– Wżdy ich nie wrzucimy na powrót do wody – burknął zuchwale Boner.

– Wasza miłość pozwoli odnieść to do marszałkowskiej kuchni.

– Chcieliśmy się Serczykowej podchlebić; pięknieśmy wyszli!

– Za taką błahostkę do samego króla!

– Gdyby wasza miłość nie był tak zagniewanym, przysiągłbym, że sobie ino dworuje92.

– Niechże pan ochmistrz ulituje się ten ostatni raz, każe nam wlepić po dziesięć batów na kobiercu, pocałujemy go w rękę i sza!

– Jak Boga kocham, nijakiej uciechy biedny paź zażyć nie może!

Malcy paplali bez wytchnienia, jak najęci, a biedny Strasz i mistrz Ambroży stali zmieszani, zupełnie zbici z tropu i poglądali na siebie, ruszając ramionami.

– Alibi… – westchnął ochmistrz.

– Alibi… – westchnął bakałarz.

– Słyszałeś, co mówili? – w samo ucho syknął Jędruś Krystkowi.

– No, to jakże… czegóż czekamy? Idziemy na tę górę czy nie? – domagał się Czema z odwagą męczennika wiedzionego na tortury.

– Idźcie precz na złamanie karku! Niech was moje oczy nie widzą!

– Bóg zapłać waszej miłości; trzymajże i ty kosz, bo ciężki.

– Chodźmy – rzekł Strasz – trzeba królowi jegomości zdać sprawę.

– Właściwie rzekłszy, to chyba nie między paziami szukać trzeba winowajcy – zauważył Ambroży.

– I mnie się tak zdaje. Chwała Bogu.

W zamkowym ogrodzie tymczasem niewesoło się bawiono: królowa, rozdrażniona do najwyższego stopnia, mówiła niby do swych towarzyszek, lecz co drugie zdanie wtrącała jakiś przytyk do męża, tonem szorstkim, zjadliwym. Robiła to jednak o tyle zręcznie, że można było nie rozumieć tych przykrych słówek i król Zygmunt, nie chcąc doprowadzać do poważniejszego nieporozumienia, starał się nie słuchać i nie słyszeć tej niebezpiecznej rozmowy.

Signora Papacoda pobiegła z ukochanym zwierzątkiem do swej komnaty, by za pomocą wody, mydła i ścierek przywrócić Kupidynkowi jego pierwotną urodę. Poczciwy Stańczyk coraz to nowymi konceptami silił się zabawić króla, ale w powietrzu ciągle jeszcze wisiała burza.

I paziów rola łatwą nie była: jeśli nie oni osobiście, to kilku z ich grona obraziło ulubioną damę dworu, a obrazę odczuła gniewnie królowa. Stali więc wyprostowani w szeregu, nie śmiejąc po cichu nawet rozmawiać z sobą.

Wtem wielkie zdziwienie odmalowało się na ich twarzach, najpierwsi spostrzegli coś niebywałego i niespodziewanego: oto na ścieżce, wiodącej od strony podwórza, ukazał się Dymitr Montwiłł… nie wołany, nie będący w służbie, w szarym codziennym ubraniu. Kołpaczek93 barankowy miał w rękach i szedł z jakimś wahaniem, to przyśpieszając kroku, to stając, to wlokąc się noga za nogą… W końcu przemogła silna wola nad obawą; biegnąc prawie, doszedł do króla i upadł przed nim na kolana.

– Raczcie, najmiłościwszy panie – zaczął, jąkając się – raczcie rozkazać, bym został ukarany, bo… to… ja zawiniłem.

– Ty? Wszak ochmistrz…

– Jam to uczynił; przyznaję się waszej królewskiej mości.

– Dwadzieścia pięć korbaczów94! – krzyknęła, nie hamując swej złości, Bona.

– Dlaczegożeś to zrobił? Powiedz szczerze.

Montwiłł milczał.

A Stańczyk, wsparty na poręczy ławy królewskiej, rzucał badawcze i przenikliwe spojrzenie w twarz klęczącego chłopaka.

– Wiedziałżeś, że to koń miłościwej pani, gdyś mu obcinał ogon? – spytał.

– Jak możecie posądzać mnie nawet o podobne bezeceństwo! – krzyknął paź z oburzeniem. – Obciąłem ogon, to prawda, ale mniemałem, że to wierzchowiec panny de Opulo; te siwki takie do siebie podobne.

– Wstań i pójdź bliżej – rzekł król łagodnie.

Położył rękę na ramieniu Dymitra i spytał:

– Dlaczego kłamiesz?

– Ja… praw…

– Kłamiesz. Przyznajesz się do winy, a wcale nie wiesz, o co chodzi. Konie wszystkie zdrowe, żadnemu ogona nie brakuje. Przecz95 skłamałeś?

Chłopak milczał.

– A to Litwin uparty! – szepnął król do Stańczyka. – Jeżeli powiesz prawdę, choćbyś i winien był, nie spotka cię kara. Nie chcesz, to cię każę natychmiast odesłać rodzicowi.

– O panie najmiłościwszy… najlepszy… tak już powiem. Jego miłość pan ochmistrz, jego miłość pan bakałarz przyszli do naszej izby, a zbudziwszy mnie nagle ze snu, rozpytywali, a trapili, a wyciągnąć ze mnie duszę chcieli, aż mnie z tego wszystkiego w głowie zakręciło się. Dopiero, kiedy się zabrali z komnaty, jasność mnie ogarnęła… chyba gdzie niektóry z paziów co przeskrobawszy. Także ja rzekę do siebie: „I nic nie zrobisz dla dobrych kolegów, Montwiłł? Choćbyś i bicie dostał, nu to i co? Lepiej tobie wytrzymać, coś twardy i zęby ściśniesz, niż Boże broń na słabszego by padło”. Tak ja i przyszedł przyznać się najmiłościwszemu panu jedno bieda, że nie wiedział do czego.

I znowu runął do nóg królowi.

Zygmunt spojrzał przeciągle na żonę i rzekł:

– Zbyt pochopne sądy najczęściej okazują się mylnymi.

A gładząc dobrotliwie płową czuprynę Dmytrusia dodał:

– Zaiste warto paziem zostać, by zyskać takiego przyjaciela!

49

tedy (daw.) – więc. [przypis edytorski]

50

płeć (tu daw.) – cera, skóra. [przypis edytorski]

51

poezyj – dziś popr. forma: poezji. [przypis edytorski]

52

krezka, właśc. kryza – kolisty marszczony kołnierz, element stroju dworskiego w XVI i XVII w. [przypis edytorski]

53

safianowy – wykonany z barwionej koziej skórki, wyprawianej przy użyciu garbników roślinnych. [przypis edytorski]

54

pinia – drzewo iglaste rosnące w krajach śródziemnomorskich. [przypis edytorski]

55

spomnieć sobie (daw.) – przypomnieć sobie, pomyśleć. [przypis edytorski]

56

przecz (daw.) – dlaczego. [przypis edytorski]

57

signore (wł.) – pan; zwrot grzecznościowy. [przypis edytorski]

58

słaby (tu daw.) – chory. [przypis edytorski]

59

mię (daw.) – mnie. [przypis edytorski]

60

ex abundantia corolis (łac.) – z nadmiaru serca. [przypis autorski]

61

uncja – jednostka wagi lub objętości, ok. 30 g; uncyj – dziś popr. forma: uncji. [przypis edytorski]

62

malocchio (wł.) – „złe oko”, urok. [przypis edytorski]

63

duszny – tu: duchowy. [przypis edytorski]

64

szkoła krakowska wydaje męże mądrością sławne – szkoła krakowska wydaje ludzi sławnych ze swojej mądrości. [przypis edytorski]

65

zaliż (daw.) – czy, czyż. [przypis edytorski]

66

dziejopis jego robi wzmiankę, że „w czepcu rad chadzał” – J. L. Decius, De Sigismundi regis temporibus. [przypis autorski]

67

szuba (daw.) – futro, długie zimowe okrycie podbite futrem. [przypis edytorski]

68

bramowany (daw.) – obszyty lamówką; por. obramowanie. [przypis edytorski]

69

soból – zwierzę futerkowe z rodziny łasicowatych. [przypis edytorski]

70

probierz – miernik, punkt odniesienia, służący za podstawę oceny. [przypis edytorski]

71

robótka – drobna praca ręczna, wykonywana przez kobiety wyższego stanu: szycie, haftowanie, szydełkowanie itp. [przypis edytorski]

72

kosa (tu daw.) – warkocz. [przypis edytorski]

73

dwie oczy – dziś: dwoje oczu. [przypis edytorski]

74

Sama tylko Alcyna wszystkich zaś pięknością (…) – przekład Piotra Kochanowskiego. [przypis autorski]

75

Morisco!… Dio mio… sono morta (wł.) – umieram, o mój Boże, nie żyję. [przypis edytorski]

76

Santa Margueritta! San Giorgio! Diffendete mi! (wł.) – święta Małgorzato, święty Jerzy, ratujcie mnie. [przypis edytorski]

77

poverino mio (wł.) – mój biedaku. [przypis edytorski]

78

carissima bellezza mia (wł.) – moje najdroższe śliczności. [przypis edytorski]

79

guardate che disgrazia (wł.) – spójrzcie, co za nieszczęście. [przypis edytorski]

80

la mia povera bestiolina (wł.) – moje biedne zwierzątko. [przypis edytorski]

81

briganti (z wł. brigante) – bandyci, łobuzy, zbóje. [przypis edytorski]

82

maladetti (z wł. maledetto) – przeklęci. [przypis edytorski]

83

questa canaglia di Cristophoro, il piccolo barbaro (wł.) – ten łobuz Krzysztof, ten mały barbarzyńca. [przypis edytorski]

84

mi rammento giá (wł.) – już sobie przypominam. [przypis edytorski]

85

certissimo (wł.) – na pewno. [przypis edytorski]

86

bakałarz (daw.) – nauczyciel. [przypis edytorski]

87

kałabania (z ukr. a. białorus.) – kałuża; tu: tarapaty, kłopoty. [przypis edytorski]

88

chyżo (daw.) – szybko. [przypis edytorski]

89

expedite (łac.) – biegle, dokładnie. [przypis edytorski]

90

krotofila a. krotochfila – żart, dowcip; farsa. [przypis edytorski]

91

za parę werbów (z łac. verbum: czasownik, słowo) – z powodu kilku czasowników, tj. z powodu opuszczonej lekcji łaciny. [przypis edytorski]

92

dworować – kpić, żartować z kogoś. [przypis edytorski]

93

kołpak – tu: wysoka czapka bez daszka. [przypis edytorski]

94

korbacz (daw.) – bat, bicz; uderzenie biczem. [przypis edytorski]

95

przecz (daw.) – dlaczego. [przypis edytorski]

Paziowie króla Zygmunta

Подняться наверх