Читать книгу Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina - Страница 3
Rozdział II. Figiel Jana Drohojowskiego
ОглавлениеNazajutrz rano w izbie paziów żywa toczy się rozmowa przy ubieraniu.
– Wiesz, Jędruś – zagadnął Kostuś Gedroyć Bonera – że o włos, o pajęczynę, a byłoby się wszystko wydało.
– Juści, jakim sposobem?
– Sprawiliśmy się tajemnie: zrzynki, strzępki, szmatki pozmiatałem własną ręką i do cna spaliłem na kominie; popiół nawet rozgarnąłem aż do samej głębi.
– A miednicę z wodą, cośmy sobie ręce z farby myli – dodał Czema – wyniosłem na strych i het porozlewałem po polepie96.
– Co nas miało zdradzić? Ciekaw jestem – puszył się Boner.
– Zaraz ci powiem: pani Szczepanowa.
– Ona? Aniśmy jej nosa nie widzieli.
– Za to ona widziała wasze oba i koszyk, i Kupidynka. Zahaczyliście o wirydarzu królewny; babina tam siedziała cichuśko, no i miała sobie najpiersze miejsce w onym teatrum, jakieście Papacodzie sprawili.
– Rety… – wyrzucą nas ze służby! – wrzasnął Krystek.
– Z jednej ręki strapienie i z tejże otrzymacie pociechę! – zadeklamował Gedroyć. – Gdyśmy z ogrodu wracali po niefortunnym śledztwie, królowa jejmość kwaśna i nachmurzona, panny złe, jak jędzonki, a król i my wszyscy rozmiłowani w Montwille na umór…
– Masz gadać co mądrego, to gadaj, a pleść nie wiedzieć jakie głupstwa, to lepiej…
– Wżdyś chyba nie zapomniał, jako cię miłościwy pan pięknie pochwalił? A żeśmy cię dopiero wczoraj naprawdę poznali, że nasze serca k'tobie97 się kłonią, to i mówić nie trzeba… każdy to czuje.
– Et… nie marudziłbyś. Cożeś zaczął o Szczepanowej?
– Ano, wyszła naprzeciw nas po królewnę Jadwigę, a skorom ją mijał (szedłem w ostatniej parze), szepnęła mi na ucho: „Kłaniaj się waść ode mnie panom malarzom i doradź, coby na drugi raz pilniej się strzegli, bo gdyby tak kto inszy, a nie stara Szczepanowa, toby było krucho”. „Dla Boga, nie wydajcie ich!” szepnąłem. Zaśmiała się, machnęła ręką: „Śpijcie spokojnie”. I rozeszliśmy się.
– Prawdziwa łaska boska, że to ona była, a nie na ten przykład wielebna dzwonnica Serczykowa.
– Ale co tam rozmyślać o przeszłorocznym śniegu! Dobrze było, udało się, nie wydało się, po całym ogrodzie huczek poszedł, miłościwy pan przykazał szukać pilnie onego mistrza od piesków malowania, więc też pilnie szukają… wiatra98 w polu. A waszmość panowie, sercem umiłowani, radujcie się, iże Andrzeja Bonera macie pośród siebie, jako chwałę i piękną ozdobę stanu paziowskiego.
– Zarozumialec jakiś! – żachnął się Czema. – Wżdy pieska ja sam, przez twojej rady umyśliłem.
– A byłbyś co wskórał, matusina kukiełko, gdyby nie ja? Po dziesięćkroć dałbyś się złapać na uczynku.
– Słuchaj no, Jędrek – przerwał mu Ostroróg – nie masz się z czego bucić99, bo do figlów i psot wszyscyśmy skorzy, ilu nas tu jest, i gdy ino zechcemy dokazować, to starego Odmiwąsa w żółtaczkę wpędzimy.
– Oho, w gębieście mocni, robotym nie widział!
– To zobaczysz. Słuchajcie wszyscy, zali wam się zda, co powiem.
– Pst!
– Czego chcesz?
– Coś się szmera za drzwiami…
– Podejdźmy wszyscy na palcach… dość już tego podsłuchiwania, trza ptaszka złapać.
– Ty, Szydłowiecki, stań przy oknie i gadaj głośno, niby że to rozmawiamy ze sobą, co by się w izbie cicho nie zrobiło, bo gotowo uciec.
Gedroyć na przedzie, tamci za nim, podsunęli się ostrożnie do drzwi, otwarli je znienacka… Signora Marina Arcamone w czepcu nocnym na głowie i luźnej kwiaciastej sukni stała w korytarzu o pół kroku ode drzwi i tak złapana niespodzianie, że nawet odskoczyć nie miała czasu.
Ostroróg, Montwiłł, Czema, Drohojowski i Boner parsknęli śmiechem szyderczym, a Gedroyć pokłonił się w pas jak przed królową.
– Cóż za niewysłowiona i niczym nie zasłużona łaska, że czcigodna pani ochmistrzyni raczy nawiedzić marnych paziów o tak rannej dobie?
– Prosimy, prosimy! – wrzasnął chór jednogłośnie.
– Schiocchi senza vergogna! Somari!100 – drżąc z wściekłości, zapiszczała dama i pobiegła do swej komnaty.
– A tośmy babę przyhaczyli! Cha, cha, cha…
– Nieprędko się chyba drugi raz odważy.
– Dobrze jej tak, niech nie myszkuje.
– A co tam wygadywała na nas? Nie słyszałeś, Pawełku?
– Przezwała nas niewstydnymi głupcami i osłami – przetłumaczył Szydłowiecki.
Gedroyć uderzył silnie pięścią w stół.
– Poczekaj, stara sowo! Jużem ci wczoraj nakarbował w pamięci za królewnę Jadwigę, dziś znowu… osły! Doznasz ty mojej wdzięczności, aż ci one osły bokiem wylezą!
– A teraz zasiądźcie spokojnie i posłuchajcie – zaczął znowu Ostroróg.
– Słuchamy pilnie.
– Jędruś Boner się szczyci, że ino on jeden ma głowę do trefnych figli; ja zasię twierdzę, że nie ma w tym nijakiej sztuki, a przy dobrej woli każdy z nas mu dorówna abo i prześcignie.
– Powtarzam swoje: w gęboście mocni!
– Tedy ustanówmy związek alboli101 bractwo i niech każdy własnym pomysłem, własnymi siłami popisze się, jako zdoła najlepiej.
– Figlikowe turnieje! – zawołał Gedroyć.
– A po włosku jak?
– Nie wiem: concorso102 chyba.
– Jak się zwie, tak się zwie, ja przystępuję do bractwa! – zawołał Jaś Drohojowski.
– Nu, to i ja – zawtórował dziwnie ożywiony od wczoraj Montwiłł.
– Ja także!
– I ja! – wołali wszyscy.
– Ale poczekajcie, to jeszcze nie koniec; zrobimy siedem gałek z chleba, sześć jednakich, a siódmą usmarujemy sadzą, coby była czarna. Będziemy je wszyscy ciągnąć, a który dostanie czarną, nie należy do współzawodów, ino będzie naszym sędzią.
– Ojoj!
– Czyją on sprawkę uzna za najtrefniejszą, ten zostanie naszym hetmanem na cały rok.
– E… ja tak nie chcę…
– Wielka mi łaska być sędzią…
– Ale zaszczyt nie lada!
– A to ci go darujemy!
– A gdyby tak sędziego do pomocy w robocie wołać?
– O, nie wolno! Sprawiedliwy sędzia nie może się w takie rzeczy wdawać.
– Rety… cobym to ino ja nie był!
– Róbcie gałki, śpieszcie się!
– Już są.
– Czarna także?
– Juści, o… niczym diabeł.
– Ale, ale, jedną odrzucić, bo Krystek już wczoraj swoje spełnił.
– No, wsyp je do kołpaka, przykryj połą, a wy nie patrząc ciągnijcie.
– Biała!
– Biała!
– Biała!
– Biała!
– O nieszczęsna godzino! – jęknął Szydłowiecki.
– Taj dosyć, bo mnie na ostatku takoż biała znalazła się.
– Więc, Czema, ad acta103.
– Szkoda!
– Kto co ma do powiedzenia? – rozpoczął z powagą swe urzędowanie Szydłowiecki.
– Ja – rzekł Drohojowski. – Upraszam pokornie waszą wielmożność, miłościwy sędzio, coby mi przyznane było prawo zakończenia sprawy z Niemcem. Gdy za moim to jednym słowem stało się, iże ów medyk znamienity legł powalon ciężką chorością, tedy niech go już do końca operuję, za czym zdrowego i wesoluchnego waszym miłościom okazać nie omieszkam.
– Przyzwalamy! Pierwszy tedy numerus: Krzysztof Czema, drugi: Jan Drohojowski. Kto się zgłasza dalej?
– Ja proszę o trzecie miejsce.
– Konstanty Gedroyć. Już wpisane.
– Zapisz wasza wielmożność: Mikołaj Ostroróg – czwarty.
– Tażeż mnie nie pchajcie na sam koniec! Cierpliwemu zawżdy krzywda! Niechajże będę choć piąty… – narzekał Montwiłł.
– A ja tam nie żalę się – skromnie oczki spuszczając, cichym głosem odezwał się Boner. – Przyjmuję najpośledniejsze miejsce. Od dzisiejszego dnia zacznę się ćwiczyć w pokorze.
– O, ty Judaszu!
– Pan sędzia nie wierzy?
– Mikołka, chodź ze mną do Krabatiusa; wczoraj mu już wszelakie niemoce dolegały, godzi się odwiedzić biedaka.
– A my?
– Was się później przywoła albo sami z własnej woli zgłoście się do pielęgnowania. No chodźże!
Przebiegli na drugą stronę korytarza, zapukali do drzwi. Słabym głosem odpowiedziano „proszę”.
– Przychodzimy zapytać, jak zdrowie waszej miłości – zaczął Drohojowski.
– Zawsze gorzej… zawsze gorzej; już mnie ostatnia nadzieja opuszcza – jęknął Niemiec.
– Niech pan magister daruje moją śmiałość, ale czy nie pomnażacie swej słabości imaginacją?
– Żadną drogą. Przytomność mam, Bogu dzięki, stale pełną i z każdego uderzenia pulsu zdaję sobie sprawę… bije coraz słabiej.
– Przyczyną tego, łacno zrozumieć, jest krwi puszczenie. Jako medyk, wiecie lepiej od nas, że takowy środek siły odbiera.
– Ale zarazem i chorość wigor swój traci. Najjaśniejsza pani raczyła w jej wielkiej łaskawości przysłać mi własnego doktora.
– Signora Bisantizzi?
– Tak jest; a bawiący tu w przejazdu signore Giulio di Santa Croce nawiedził mnie również z własna przychylność. Uczoność tych mężów zdumieniem mnie napełnia. Wyjrzyjcie ino, chłopcy, w antykamera104 i zobaczycie, jak wiele mi leki signore Bisantizzi przysposobił; zda się niepodobieństwem, by najsroższa febris tylu specyfikom oprzeć się miała.
Zaciekawieni paziowie skoczyli do alkierzyka (pracowni Krabatiusa) i teraz dopiero Jaś Drohojowski zdrętwiał na myśl o możliwych skutkach swego płochego żartu: na okrągłym drewnianym stole w pośrodku izby stała cała bateria flaszek, puzderek, słoiczków itd.; było tego około trzydziestu sztuk.
Rzucili okiem dokoła… półki z księgami i rękopisami piętrzyły się przy dwóch ścianach; długi, wąski stół pod samym oknem zarzucony był instrumentami lekarskimi, retortami do badań chemicznych; na ścianie nad stołem wisiały dwie wagi, jedna na pospolitszy użytek, druga maluchna aptekarska. Moździerz czarny, marmurowy, do ucierania proszków, drewniana forma do kręcenia pigułek, zioła suszone w ogromnych pękach, słowem, laboratorium alchemiczne i lekarskie.
Ale te mikstury czerwone, białe, zielone, brunatne! Te jakieś driakwie czy balsamy… Zaliż to wszystko miał spożyć nieszczęsny chory z urojenia?
Jasiek jednym susem wrócił do sypialni i stanął przy łożu Krabatiusa.
– O kochany panie magister… miejcie litość nad sobą! Nie tykajcie tych podłych leków! Ino leżcie spokojnie, krwi już więcej nie puszczajcie, my wam z kuchni samego króla miłościwego dostarczymy rosołu i kurczątka w polewce lub wędliny świeżej. Wypoczynek, zdrowe jadło, to najlepsze leki. Chciejcie mi wierzyć!
– Ty jesteś dobre dziecko – odparł chory wzruszonym głosem – ale się tyle znasz na medycyna, co ja na teologia. Chorość moja tkwi w żołądku, podkrada się ku pluc; chce zająć moje nerki i moja wątroba, zanieczyszcza żyły. To wszystko jasno i uczenie wyłożył mi doktor Bisantizzi; ano i ja sam, o ile mnie wybadać mogę, te symptoma rozumiem nie inaczej.
Odpocząwszy chwilę, chory mówił dalej żałośnie:
– Przeto najpierw organismus należy skrupulatnie wyczyścić, co, dzięki uczynność tego zacnego męża, nad wyraz dokładnie uskuteczniłem. Następnie mamy się wziąć do każdej wnętrzności z osobna; Bóg miłosierny ulitował się nade mną zsyłając mi taką jedną przemądrą pomoc. Może choć powoli odzyskam moje zdrowie.
– Na Boga was zaklinam, dobry panie Krabatius… wstrzymajcie się choć do jutra z tą straszną kuracją! Wspomnicie moje słowo, że się wam polepszy jak amen w pacierzu, ino nie pijcie tych bezecnych jadów ani kropelki.
– A ten drugi medyk nic wam nie zalecił? – spytał Ostroróg.
– Santa Croce? O, to jest jeden mąż także niepomiernej nauki! Ale jego metoda jest cale jedna inna; przepisał mi ciepłe kataplazmy105 na całe ciało, twierdzi bowiem, że wszelakich dolegliwości przyczyną są wilgotne wapory, dają się które wyprowadzić i precz usunąć przez gorące jedynie okłady.
– No, to chyba nieszkodliwe – szepnął Jaś do Mikołki i zaraz tonem pełnym przekonania prawił:
– Taki lekarz to prawdziwa gwiazda jaśniejąca; jego rady się trzymajcie, panie magister! A wiecie dlaczego? Śmiało wam doradzam, gdyż właśnie (tu się zaciął, szukając konceptu) stryj mój rodzony, który śmiertelnie zachorzał był przed miesiącem i przez nadziei nieprzytomny już a konający leżał, kataplazmami jakby cudem uleczony, krzepki i rzeźwy po czterech dniach z łoża powstał.
– Może i dobrze radzisz, mój kochany chłopiec; będę tedy zostać przy kataplazmach. Zaiste, już pierwsza doza mikstury omdlenie mi przyciągnęła, a przykazał mi z sześciu flaszek kolejno co godzina trzy łyżki… lecz gdy nadejdzie Bisantizzi, a spostrzeże żaden ubytek leków…
– O taką drobnostkę trapilibyście się, miły panie? Poulewamy z każdej flaszki po trosze, niech ano ma uciechę, że was uzdrowił. Kataplazmy gorące… to mi rada! Tego się trzymajcie: a rosół i wina dobrego kieliszek jeszcze nikomu nie zaszkodził. Przyniosę wam, dobrze?
– Apetyt by się znalazł, niesmak czułem srogi po miksturze, ale to już przeszło: ino ten straszny żołądek kurcz.
– Z głodu, panie magister, z głodu.
– Ha… ja zaryzykuję… rosołu parę łyżeczki.
– Zobaczycie, jak się wam polepszy! Lecę, a wrócę jak najrychlej. Spokój i ciepłe okłady! Tymczasem zaś przyjdą moi koledzy posługować waszej miłości, grzać i odmieniać kataplazmy.
– Zaliżby chcieli?
– Oni? Jeszcze nas, panie magister, nie znacie: zabawę rzucą, a do was przybiegną.
– A tom sobie piwa nawarzył! – zaśmiał się z cicha Jasiek do kolegi, wychodząc z mieszkania chorego.
– Ino przypilnujmy, coby go ten truciciel nie przerobił na swoją wiarę, to wszystko będzie dobrze – odparł Ostroróg.
– Bogiem a prawdą żal mi starego i nie spocznę, póki go nie uleczę. A co się wyleży, przepości, wygrzeje pod kataplazmami, to ino na dobre mu się przyda, a nam ku zabawie. Krzyknij no po drodze na tamtych, niech idą nie mieszkając106 do Niemca i godnie mu posługują. Dogonisz mnie przed kuchnią.
– A gdzież to paniczom tak pilno? Co za sprawa do królewskiej kuchni? Czy was kto posłał, czy może ino po jaki przysmaczek dla siebie? – zaczepiła paziów Serczykowa, klucznica i gospodyni drugiego stołu, zwanego marszałkowskim, przy którym jadali przedniejsi dworzanie i armia paziów.
Pani Serczykowa pędziła przy dworze królewskim życie niezmiernie czynne, bo i zaopatrywanie spiżarni w różnorodne zapasy, owocowe serki i powidła na zimę, wędliny, wydawanie kucharzom, doglądanie, przyznać trzeba nader troskliwe, by uczestnikom drugiego stołu na niczym nie zbywało, zabierało jej wiele czasu.
Dobrowolnie zaś stwarzała sobie jeszcze uboczne zajęcie, gdyż – będąc ciekawą jak Ewa, żona Lota i wszystkie siedem żon Sinobrodego, a gadulstwem nieokiełznanym przewyższając Midasowego balwierza107 – wtrącała się z zapałem do spraw cudzych, wypytywała służbę na prawo i na lewo i puszczała w świat plotki niepodobne do prawdy.
W tym o tyle się różniła od Mariny Arcamone, że nie w celach złośliwych to czyniła; jeśli zaszkodziła komu swą gadatliwością, co się często zdarzało, spłakiwała się potem rzewnymi łzami i starała się złe naprawić, z czego prawie zawsze jeszcze większy kłopot wyrastał, i tak bez końca.
– O co chodzi? O co chodzi? – terkotała jak na kołowrotku. – Niech się panicze nie trudzą, ja usłużę.
– Bóg zapłać pani gospodyni; rosołu mocnego i wina potrzebujemy – odpowiedział Drohojowski.
– Rosołku? A jakże, w tej chwilusi przyniosę… dobrego, a jakże; jest wyborny, dla panny Papacody, osobno się gotuje. Ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy się na co przyda, bo już tej biedaczce niewiele się należy.
– Co pani Serczykowa powiada?
– A tak, tak, święta prawda, jak nieboszczykowi memu wiecznego zbawienia pragnę.
– Cóż jej się stało?
– Jak to, nie słyszeliście panicze? Wżdy od jednego z was o tym nieszczęściu się dowiedziałam.
– Od pazia?
– Sprawiedliwie gadam, a jakże. Pan Piotruś Stadnicki mi się zwierzył; kochany aniołeczek! Ino zmiłujcie się, wasze miłoście, bo to sroga tajemnica… najmiłościwsza pani śmiercią zagrodziła, gdyby kto śmiał mówić o tym.
– To niechże pani gospodyni ściśnie zęby i ucieka czym prędzej.
– Nie, nie, ja wiem, że paniczom powiedzieć, to jakby w studnię wrzucić, powiem wam, a jakże… ino że to straszne dziwy, uwierzyć nawet trudno.
– Powiadajcież prędzej, bo nas pali!
– Ano, wczoraj w ogrodzie, gdy królowa jejmość przechadzała się z pannami, nagle ziemia rozpękła się na dwoje, jak raz ponad tym miejscem, gdzie jest smocza jama; dym smrodliwy buchnął jak z piekielnych czeluści, za czym wyskoczył potwór ognisty i rzucił się na jej miłość pannę Papacodę i pokąsawszy ją, uciekł na powrót do onej pieczary. Dym się w powietrzu rozpłynął, ziemia skleiła się gładziutko, rzekłbyś wszystko przywidzenie, gdyby nie ono biedactwo tak srodze pokaleczone.
– Ach, straszne wydarzenie! – westchnął Ostroróg zasłaniając twarz rękami, by gospodyni nie dostrzegła, że się krztusi od śmiechu.
– Zaraz ją rozebrali, a jakże, do łóżka położyli, no… i w Bogu jedyna nadzieja. Ale na tym padole ziemskim jednemu piołun, a drugiemu miód, a jakże. Panna Arcamone ino przed zwierciadłem siedzi, głową sobie przytakuje, a piosenki włoskie z cicha nuci.
– Cóż za uciecha niewczesna?
– Ano jakoż się nie ma radować, gdy bez ten szpetny trafunek jasno się okazało, że Papacoda z całego fraucymeru najstarsza.
– Nie może być!
– Wcale to nieładnie przeczyć starszym, a nawet grzech, a jakże. Wżdy całemu światu wiadomo, że smoki i insze ludożery rade rzucają się ino na leciwe niewiasty. O, święte panny i wdowy… czegóż ja po rosół i po wino nie idę!
– Niech się pani gospodyni śpieszy!
Za krótką chwilę przybiegła zdyszana, z garnuszkiem wrzącego rosołu i buteleczką wina.
– A dla kogo rosołek? Dla kogo? Czy który z paniczów może?
– Ej, dziękować Bogu żaden z nas, ino medyk pana Kmity zachorzał ciężko.
A Drohojowski dodał ciszej:
– Uroki.
– I rosołem chcecie go waszmościowie kurować? Wżdy lepiej od razu nóż wbić w samo serce; toć urzeczonemu kropli wody podać nie wolno, pokąd się wedle prawego przepisu uroku nie odczyni.
– Naprawdę?
– Każde jadło kamieniem, każde picie smołą diabelską się staje.
– A to kłopot!
– Powiedz waszmość raczej śmierć, a nie zmyślisz.
– Więc jakaż rada?
– Odczynić.
– Nie umiemy.
– Szczepanowa umie.
– Aaaa!
– Ach, to wybornie!
– Dziękujemy pani gospodyni. Lećmy czym prędzej bośmy się już i tak srodze zapóźnili.
– A pomnijcie108, com wam o jedzeniu mówiła! – wołała za nimi Serczykowa.
– Juści, juści, nie zabaczymy109!
Wbiegli na schody po trzy stopnie na raz, potem do pacjenta. Zastali przy nim Szydłowieckiego i Gedroycia, bardzo pilnie grzejących kataplazmy na małej kuchence i pocieszających strapionego Krabatiusa, że mimo tak ciężkiego przebiegu choroby, wszystko się na dobre odmieni.
Jaś Drohojowski przystąpił do łóżka i trochę namową, trochę przemocą, zmusił Niemca do wypicia garnuszka doskonałego rosołu i pół kieliszka wina. Chory z urojenia, który od trzydziestu kilku godzin nic nie miał w ustach prócz ohydnej mikstury, strachał się wprawdzie i bolał nad swą lekkomyślnością, ale pił ze smakiem.
– Zaprawdę… jedno nowe życie wstępuje we mnie… żołądka kurcz minął, lżej mi oddychać…
– A widzi pan magister? To wszystko sprawiły kataplazmy; trzeba słuchać doktora Santa Croce.
– O dla Boga… ktoś wszedł do antykamery… sprzątnijcie czym prędzej wino, wynieście garnek.
Słuszna była ostrożność pana magistra, gdyż nie kto inny pojawił się w komnacie, ino sam znamienity i wielce poważany nadworny medyk królowej Bony, doktor Ferdinando Bisantizzi.
96
polepa – warstwa gliny lub gliny z sieczką kładziona jako uszczelnienie. [przypis edytorski]
97
k'tobie a. ku tobie (daw.) – do ciebie. [przypis edytorski]
98
wiatra – dziś popr. forma: wiatru. [przypis edytorski]
99
bucić się (daw.) – pysznić się, przechwalać się. [przypis edytorski]
100
Schiocchi senza vergogna! Somari! (wł.) – głupcy bez wstydu, osły. [przypis edytorski]
101
alboli (daw.) – lub też. [przypis edytorski]
102
concorso (wł.) – konkurs, konkurencja. [przypis edytorski]
103
ad acta (łac.) – do działania. [przypis edytorski]
104
antykamera – poczekalnia lub przedpokój przed sypialnią. [przypis edytorski]
105
kataplazm – gorący, wilgotny okład. [przypis edytorski]
106
mieszkać (tu daw.) – zwlekać. [przypis edytorski]
107
balwierz (daw.) – fryzjer; Midasowy balwierz (mit. gr.) – król Midas został ukarany przez bogów oślimi uszami, o czym wiedział tylko jego fryzjer. Ten, zmęczony ukrywaniem tajemnicy, wykopał dołek w piasku i do niego wyszeptał sekret, a następnie zasypał. W tym miejscu wyrosła trzcina, a z jej szumem na wietrze tajemnica króla Midasa rozniosła się po świecie. [przypis edytorski]
108
pomnieć (daw.) – pamiętać; zwracać na coś uwagę. [przypis edytorski]
109
zabaczyć (daw.) – zapomnieć. [przypis edytorski]