Читать книгу Pozostał gniew - Dominik Rutkowski - Страница 8

1.

Оглавление

Wysadzana platanami szosa długim szerokim łukiem skręcała w prawo, by za kilkanaście metrów z powrotem ostrym zakrętem odbić w lewo i dalej wspiąć się gwałtownie na wiadukt przerzucony nad szeregiem w większości zdewastowanych, połączonych siecią zwrotnic torów kolejowych. Na szczycie Julian, pomagający wciągać na górę chyboczący się na krzywych osiach, drewniany terkoczący wózek, oparł się o powyginaną we wszystkie strony metalową barierkę i, łapiąc łapczywie oddech, spojrzał w dół na rozłożone nad jeziorem skąpane w promieniach nieśmiałego jeszcze, wstydliwie grzejącego wiosennego słońca miasteczko, którego niezabliźnione wciąż, wojenne rany kontrastowały z przyrodą, budzącą się do życia jakby wbrew walcowi historii, jaki przetoczył się przez tę okolicę niecałe dwa miesiące wcześniej, bezwzględnie i na oślep niszcząc wszystko, co napotkał na swojej drodze. Po prawej ziało brunatną łysiną, na której kiełkowały rachityczne źdźbła traw, zrównane z ziemią, zaorane czołgowymi gąsienicami, naznaczone kikutami wypalonych drzew niczym wbitymi na sztorc w rosnące ciasto wykałaczkami, północne przedmieście; za nim szarą wstęgą ciągnął się szereg opasających miasteczko jak średniowieczny mur rozbebeszonych żelbetowych bunkrów. Był to fragment umocnień Wału Pomorskiego, przez który pod koniec lutego przelał się z głośnym „Urrraaa!” tabun dzielnych krasnoarmiejców z 32. Dywizji Kawalerii Gwardii, wciskając z powrotem uzbrojoną germańską falę, jaka wraz z pancernymi zagonami XIX Korpusu Armijnego Guderiana pierwszego września trzydziestego dziewiątego roku rozlała się stąd na Europę. Centrum – o dziwo – ze szturmu, jaki przypuścił na miasto II Front Białoruski Rokossowskiego, wyszło niemal bez szwanku, przyciągało wzrok równo ustawionymi przy wąskich uliczkach kamienicami z elementami pozbawionej finezji pruskiej secesji, szerokim tonącym w słońcu placem, przy którym pysznił się neogotycki, zbudowany z nieotynkowanej ciemnej cegły ratusz, a po drugiej stronie piął wybudowany w podobnym stylu strzelisty kościół ze zburzoną do połowy wysoką wieżą, z której zwisał smętnie przetrącony zegar; nad gładkim, nieporuszanym najmniejszym podmuchem wiatru jeziorem stały w karnym rzędzie fantazyjne wille i pensjonaty do niedawna przyjmujące kuracjuszy licznie odwiedzających to popularne pomorskie uzdrowisko; nadjeziorną promenadę kończył niewielki park z pozbawionymi jeszcze liści starymi drzewami i małym amfiteatrem z białą muszlą koncertową i rządkami drewnianych ławek pomalowanych na żółto olejną, łuszczą się farbą.

Julian czujnym wzrokiem badał tę z pozoru sielską okolicę, szukając jakichkolwiek oznak życia, ale miasteczko wydawało się bezludne. Wprawdzie w oddali, przed ratuszem, zauważył zaparkowaną wojskową ciężarówkę, obok której zatrzymał się odkryty willys, jednak wokół nie kręcili się żadni ludzie. Julian stężał; lata wojennych doświadczeń nauczyły go nie dawać wiary takim złudnym oznakom bezpieczeństwa. Przecież przed kilkunastoma minutami, razem z towarzyszącymi mu kobietami, idąc szosą, dostrzegli w oddali, na polach kilku czerwonoarmistów pędzących krowy w stronę wielkich obór zbudowanych z ciężkich cegieł postawionych na wysokim fundamencie z ogromnych polnych kamieni, należących do bogatego majątku. Zza budynków gospodarczych wyglądał szczyt prostokątnej, szarej pałacowej wieży, zwieńczonej szeregiem blanek i zakończonej świecącą w słońcu ołowianą kulą na sterczącym maszcie, z którego zwisała smętnie w bezwietrznym powietrzu czerwona flaga. To zwiastowało, że Armia Czerwona wciąż buszuje na tym terenie i również tego, sporego przecież miasteczka bez wątpienia nie pozostawiła w spokoju.

Nie spuszczając wzroku z pustych uliczek, z głośnym westchnieniem Julian zarzucił potężny, ciężki tobół na plecy i ruchem głowy dał sygnał kobietom do dalszego marszu. Spotkał je wczoraj pod wieczór. We dwie ciągnęły zdezelowany drewniany wózek i tak jak on wracały z robót we wschodnich Niemczech. Były młode, nieznacznie tylko starsze od niego, ale długie lata okupacyjnych przeżyć pozostawiły na ich twarzach, szyjach i dłoniach głębokie, dokładające lat do metryk rysy. Postanowili wspólnie przebijać się w stronę Poznania, szukając po drodze transportu, którym przedostaliby się do centralnej Polski. Julian ruszył przodem i za chwilę wstrząsnął nim nieprzyjemny dreszcz; do jego uszu doleciało przenikliwe, regularne skrzypienie krzywych osiek ciągnionego mozolnie przez kobiety wózka. Natrętny, rozchodzący się w wiosennej ciszy dźwięk, który towarzyszył mu przez cały dzień, przez długie trzydzieści kilometrów drogi od B., gdzie w opuszczonej komórce spędzili nader spokojną noc, a teraz przypominał mu o zmęczeniu forsownym marszem, o pulsujących bosych stopach (buty związane sznurówkami niósł na lewym ramieniu – prawe zarezerwowane było na tobół), o piekącej, ogorzałej od smagającego w ostatnich dniach wiatru i kwietniowego słońca twarzy oraz o bandażu opasującym bolący brzuch. Droga prowadziła teraz z wiaduktu w dół, ku pierwszym, oddalonym o kilkaset metrów zabudowaniom wschodniej, willowej dzielnicy miasteczka.

Zobaczył ich. Siedzieli w milczeniu we trzech w ogródku pierwszego domku, oparci o owocowe drzewko, za zwalonym płotem z drewnianych sztachet, obok na trawie walały się pepesze. Bolszewicy. Julian zawahał się, chciał się cofnąć, ale było już za późno, dostrzegł utkwione w siebie trzy pary oczu, ciekawych, zmrużonych, pełnych prostackiej, wyposażonej w nieograniczoną władzę pewności siebie. Nie ruszyli się. Pomyślał, że może uda się ich minąć, dotrzeć do centrum miasta albo ukryć w którymś z rozsianych dookoła pustych domków, ale kiedy miał już żołnierzy za plecami, usłyszał krótkie:

– Stoj!

Zatrzymał się i odwrócił. Ciągnące wózek kobiety stanęły również, ich młode oczy, które widziały już niejedną inspirowaną wojenną pożogą okropność, o jakiej w czasach pokoju nawet najbardziej sadystyczne natury nie byłyby w stanie pomarzyć, wyrażały nieme przerażenie. Czerwonoarmiści gramolili się spod drzewa powoli, niechętnie, jakby znudzeni kolejną nadarzającą się okazją do rabunku. Być może tym razem, dla odmiany, przyjemniej byłoby odsapnąć dłużej pod drzewkiem, zdrzemnąć się w wiosennym słonku, odpocząć po wojennych trudach, ale nie, obowiązek jest obowiązkiem, a nuż ta wędrująca trójka targa coś cennego, coś, co warto będzie wysłać w paczce z trofiejnymi dobrami do starej matki, pod Ural. Zarzucili pepesze na plecy, wolnym krokiem podeszli do stojących na środku drogi wędrowców i, spoglądając spode łba, obeszli ich dwa razy, pocierając kciukami brody. Najwyższy – o kanciastych rysach z wydatnymi, mokrymi wargami – zatrzymał się i rzucił w stronę Julka:

– Niemcy?

Poczuł ostrą woń alkoholu przemieszaną z zapachem przetrawionej cebuli. Położył tobół na ziemi, spojrzał na migoczącą w słońcu czerwoną gwiazdę przyczepioną do wymiętego, zsuniętego na niskie czoło piroga i odpowiedział po polsku, sięgając jednocześnie do kieszeni marynarki po dokumenty:

– Nie, Polacy. Wracamy…

– Stoj smirno! Nie nada. – Żołnierz złapał go za rękę. – Pakarzy ruki! Cziasy u was jest’?

– Nie mam. Już zabrali – odpowiedział, wyciągając przed siebie ręce i demonstrując puste nadgarstki.

– A wot moi… Tolka pasmatri. – Sołdat uśmiechnął się – ukazując pomiędzy mocnymi, żółtymi zębami drobinki tytoniu – i podciągając oba rękawy, pokazał ręce, na których, po obu stronach przypiętych było po kilka zegarków.

Tymczasem pozostali żołnierze podeszli do przerażonych kobiet.

– Jest’ zołoto? – spytał niższy, o ciemnej karnacji, czarnych oczach i wystających kościach policzkowych.

Pokręciły przecząco głowami.

– Nawiernikam pripriatali – powiedział drugi, kopiąc w wózek, który zachwiał się niebezpiecznie. Jedna z dziewczyn spróbowała go przytrzymać. Żołnierz odsunął ją stanowczo i zaczął przeszukiwać załadowane rzeczy, na drogę łukiem poleciały pościel, bielizna, kilka garnków, płócienny worek, z którego wysypały się suchary, flakon perfum z gumową pompką…

Julkowi coraz mniej podobała się cała ta – w zasadzie łatwa do przewidzenia w konsekwencjach, w świetle tego, co sam widział, ale i tego, co opowiadali mu w czasie wielodniowej wędrówki o zachowaniu Armii Czerwonej na zajętych terenach inni uciekinierzy – sytuacja, zastanawiał się, co powinien zrobić, jak się zachować, gdyby czerwonoarmiści stali się bardziej natarczywi wobec kobiet. Znali się wprawdzie słabo, szli razem zaledwie od półtora dnia, ale to nie zwalniało go z obowiązku przyjścia im z pomocą. Z drugiej strony władować się w coś teraz, kiedy wojna niemal już się skończyła?

Stojący przy Julku z uśmiechem błąkającym się po twarzy krasnoarmiejec zauważył jego rozterki, podniósł wskazujący palec, jednocześnie lewą ręką zasłaniając drogę do dziewczyn, i powiedział, oblizując mokre wargi:

– Nicz’ewo. Spakojna, pareń. Spakojna.

W tym czasie zniecierpliwiony, grzebiący w bambetlach żołnierz odskoczył od wózka i podbiegł do przerażonej kobiety, złapał ją za szczękę i gwałtownie otworzył usta.

– Wot bladź. Zuby pakarzy.

Julek szarpnął się.

– Nie biezpakojsa, ja skazał. Nie mieszaj! – krzyknął tym razem groźnie wysoki żołnierz, przytrzymując chłopaka.

Trzeci z czerwonoarmistów, nie spuszczając oka ze sceny rozgrywającej się przy wózku, zbliżył się do stojącej z boku drugiej kobiety.

– Dawajtie znakomitsa? – zaskrzeczał przymilnie, ocierając się jednocześnie ramieniem o jej ramię i błyskając białymi, ostrymi zębami, groźnie kontrastującymi z ciemną karnacją. Odepchnęła go z ogromną, niespodziewaną siłą. Pijany żołdak zatoczył się, a trzymana za twarz dziewczyna, korzystając z zamieszania, wyrwała się prześladowcy i stanęła z hardą miną obok koleżanki, chwytając ją za rękę. Julek szarpnął się ponownie i wskoczył pomiędzy żołnierzy a kobiety.

– Astawcie jejo, my Paliaki niet Giermancy, ja uże skazał. W Polszu uchadzim – krzyczał czystą ruszczyzną. – Nas nie nada obiżat’.

Zaskoczeni żołnierze stali z rozdziawionymi ustami, nie wiedząc, jak zareagować na taki obrót sytuacji. Wreszcie najwyższy zrobił krok do przodu.

– To ty ruski jazyk znajesz? – zapytał, mrużąc oczy i przekrzywiając na bok głowę.

– A znaju – odpowiedział zaczepnie Julek.

– Adkuda? – Wojak zrobił kolejny krok w stronę chłopaka.

– A tiebie za cziem eta znat’?

– A za tem, szto ty możet’ byt’ szpion – odpowiedział, zdejmując z pleców pepeszę. Za jego przykładem poszli pozostali. – I my tiebia możem za eto razstrelat’. Ruki w wierch!

– U mienia jest’ bumaga – próbował bronić się Julek.

– A kabiel jebał twaju bumagu! Ruki w wierch, ja skazał! – krzyczał wściekły żołdak, potrząsając karabinem. Kobiety stanęły obok Julka.

– Zostawcie go, jaki on szpieg?

– Małczaj!!!

Ból zgiął Julka wpół, upadł na kolana, próbował złapać oddech, w brzuchu poniżej pępka pulsowało, na szczęście Ruski wziął tylko krótki zamach, a bandaże zamortyzowały uderzenie kolby, ale trzeba przyznać trafił celnie, choć nieświadomie, dokładnie tam, gdzie bolało najbardziej. Żołnierz zaskoczony efektem, jaki wywołał jego niezbyt silny cios, który z początku zamierzał poprawić uderzeniem kolby w twarz, stał niezdecydowany z uniesioną do góry lufą pepeszy, gotowy do zadania kolejnego razu. Obejrzał się na kolegów; przyglądali się zajściu z zaciekawionymi, rozbawionymi minami, czekając na rozwój wypadków. Na wykrzywionym parkanie sąsiedniej posesji wylądował drozd i obserwował, czyszcząc co chwilę dzióbek o sztachety, zastygłych w napiętym bezruchu ludzi. Wysoki żołnierz wahał się jeszcze; pomimo rozlewającej się po ciele przyjemnym, podniecającym strumieniem, podlanej alkoholem żądzy krwi, starał się logicznie ocenić sytuację. Mogliby spokojnie i bez konsekwencji rozwalić tego głupio stawiającego się Polaka, mówiąc, że to szpieg albo Niemiec, gdyby nie te dwie babki; zatłuc całą trójkę, byłoby już znacznie trudniej, a na strzały zbiegliby się inni żołnierze. Do tego słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, co innego po wieczornym apelu, wtedy potańcowaliby sobie z tymi całkiem młodymi, niebrzydkimi dziewczynami. Ale nic z tego, tym razem trzeba będzie sobie darować. Powoli opuścił karabin i krzyknął do wciąż krzywiącego się z bólu Julka:

– Stawaj! Pajdziom k’ komandiru, on rieszyt’ szto z taboj zdiełat’.

Kobiety pomogły Julkowi podnieść się z kolan. Siedzący na parkanie ptaszek, jakby rozczarowany finałem sprzeczki – widział przecież ostatnio nie takie, makabryczne, wojenne atrakcje – poderwał się i odfrunął w stronę miasta. Julek stał, trzymając się za brzuch, z wykrzywioną twarzą, miał teraz czas, aby przyjrzeć się naradzającym się nad czymś szeptem żołnierzom. Byli młodziutcy, na pewno młodsi od niego, najpoważniej wyglądał ten najwyższy, sprawiający wrażenie dowódcy, ale i on nie miał więcej niż dwadzieścia lat. W zasadzie wyglądali komicznie: blady dryblas o prostackiej twarzy, ciemny konus o lekko skośnych oczach i nieokreślony grubasek średniego wzrostu, średniej urody, cały jakiś taki średni. Jednak to, co najbardziej Julka zdumiewało, to jak różne typy sobą reprezentowali; w ich twarzach nie było żadnej rysy wspólnej, żadnej nici, która łączyłaby ich w jakąś wspólnotę, czegoś, co sugerowałoby przynależność do jednego narodu, nawet języka, którym się posługiwali, każdy z nich używał w inny sposób, z innym akcentem, wymową, melodią. Patrząc na nich, Julek był pewny, że ich rodzinne domy dzieliły tysiące kilometrów; tradycje, w jakich wzrośli rozdzielała nieprzebyta przepaść, że na podobne rzeczy patrzyli zupełnie różnymi oczami, a mimo to byli tu razem, w tych samych wymiętych bolszewickich mundurach, z władzą nad życiem i śmiercią każdego, kto wpadł w ich łapy, i poczuciem przynależności do imperium rozciągającego się na pół świata i zdolnego bezwzględnie zdeptać każdy naród, który ośmieliłby się podnieść na nie rękę.

W duchu Julek klął swoją krnąbrną, kresową naturę pakującą go w ciągłe kłopoty, o co – umówmy się – w tych czasach i tak nie było trudno. Teraz też zamiast cicho i pokornie przyglądać się sytuacji i mieć nadzieję na to, że po przeszukaniu i zabraniu wszystkiego, co ma jakąkolwiek wartość, zdobywcy ze wschodu puszczą całą ich trójkę, nie wyrządzając większej krzywdy, zachciało mu się fanfaronady, taniego, nieprzystającego do czasów dżentelmeństwa, czym dał Ruskim okazję do zamanifestowania swojej władzy. Liczył wprawdzie na to, że – jak zawsze – z kłopotów uda mu się wyplątać, ale ból, jaki czuł w dole brzucha, przypominał mu, że można było to osiągnąć – być może – znacznie mniejszym kosztem i bez zbędnego niepokoju.

Rozważania te przerwały Julkowi odgłosy coraz gwałtowniejszej sprzeczki, jaka wybuchła pomiędzy czerwonoarmistami; młodsi mieli jakieś pretensje do wysokiego i czegoś się od niego domagali. Wreszcie dowódca przerwał spór stanowczym potrząśnięciem głowy, odwrócił się w stronę trójki Polaków i karabinem dał znak do odmarszu. Kobiety pomogły Julkowi zarzucić tobół na plecy, po czym same zabrały się za ładowanie z powrotem rzeczy na wózek. Krasnoarmiejcy przestali się nimi interesować, otoczyli chłopaka i, popychając go lufami pepesz, wolno ruszyli w stronę centrum miasteczka. Dziewczyny pozostawiono same sobie.

Szli prostą wąską uliczką, przy której za drewnianymi parkanami spowite w pierwszej, delikatnej zieleni ogrodów przycupnęły małe piętrowe wille z maleńkimi tarasami i stromymi dwuspadowymi dachami, pokrytymi jasnopomarańczową dachówką; w niektórych domkach brakowało szyb w oknach, zastąpiono je szarą dyktą, rzadziej deskami; drzwi willi były szeroko pootwierane, ukazując ogołocone z mebli sienie – reszta wnętrz ginęła w ciemnościach. Na końcu uliczki stał zepchnięty na trotuar wypalony wrak samochodu. Ulica wydawała się wymarła; znikąd nie dobiegał żaden ludzki odgłos, słychać było jedynie uwijające się w drzewach i pod dachami ptaki, płoszone dudniącymi o bruk krokami maszerującej czwórki mężczyzn; z kominów nie unosił się w bezchmurne niebo żaden snop dymu. Za wrakiem skręcili w prawo w podobną ulicę, a po kilkuset metrach w lewo, w znacznie szerszą, przy której Julek dojrzał po prawej stronie samotne niczym łacha piachu na rzece pompy skrytej pod niewielkim daszkiem stacji benzynowej, poza nią całą prawą stronę ulicy zajmowały wypalone ruiny budynków przemysłowych, zniszczonych hal fabrycznych, kikuty kominów, ziejące pustymi osmolonymi oczodołami okien dawne magazyny – trudno było zrozumieć, jakim cudem stacja z pożogi wyszła bez zadrapań.

Najpierw do uszu Julka doleciały niewyraźne, narastające z każdym krokiem dźwięki; metaliczne stuki, szurania, zgrzyty, piski, potem dojrzał ruch. Za rogiem niezniszczonej fabryki stojącej po lewej, oddalonej o około pięćdziesiąt metrów od jezdni, stała pod rampą, pilnowana przez dwóch znudzonych sowieckich żołnierzy wojskowa ciężarówka ze zdjętą plandeką, na niej piętrzył się stos żelastwa. Dźwięki – teraz już wyraźne – dobiegały z wnętrza hali; od czasu do czasu słychać było nawet wypowiadane monosylaby, na które wojacy reagowali groźnym zmarszczeniem brwi.

Julek zatrzymał się i postawił tobół na chodniku.

– Nużna? – spytał, pokazując brodą na zawieszone na lewym ramieniu buty.

Krasnoarmiejec potaknął głową. Julek siadł na krawężniku, wkładając ciasne, ciężkie trepy, a żołnierze stanęli z boku, zawijając tytoń w gazetę. Palili zachłannie, spluwając co chwilę. Julek obserwował ciężarówkę. W otwartych szeroko metalowych drzwiach fabryki pojawili się cywile; w kilku – siedmiu może ośmiu – dźwigali pokaźnych rozmiarów część rozmontowanej maszyny, z wysiłkiem zbliżyli się do brzegu rampy, gdzie zostali zatrzymani przez żołnierzy, którzy farbą namalowali na stalowym korpusie jakiś znak, a następnie dali robotnikom sygnał do załadunku. Stękając, szarpnęli ciężar, mięśnie się naprężyły, żyły wystąpiły na skronie, na czerwonych twarzach pojawiły się kropelki potu, powoli centymetr po centymetrze stal wędrowała w górę, aż oparła się o skraj platformy ciężarówki, szczęknęły resory, a pracujący ludzie zaczęli wpychać maszynę na pakę.

Wysoki, gasząc skręta, obejrzał się na przyglądającego się robotnikom Julka.

– No szpion, a ty cz’ewo? Fricow nie widieł? – powiedział z nutą dumy w głosie. – Dawaj idi za mnoj. – Potrząsnął karabinem.

Oglądając się przez ramię, eskortowany przez żołnierzy Julek wstał, podniósł tobół i ruszył wolno przed siebie. Teraz zaczął zauważać nieśmiałe, pojawiające się pojedynczo oznaki życia; z jednej z kamienic kolejnej ulicy, w którą skręcili, docierał płacz dziecka, z innej – od strony podwórka – usłyszał strachliwe ujadanie psa, w oknie na drugim piętrze poruszyła się firanka; na niewysokim drzewie maleńkiego skwerku siedział chłopiec, który – zobaczywszy sołdatów – zeskoczył szybko na ziemię i pognał w stronę zielonej bramy, tupiąc za dużymi buciorami i wzbijając za sobą snopy gęstego, żółtawego kurzu. Zza pleców, gdzieś z oddali – tak jakby od strony miniętej niedawno fabryki – zaterkotał ciężko samochodowy silnik. Szli prowadzącym do rynku bulwarem, do którego z obu stron, co kilkadziesiąt metrów dochodziły prostopadłe ulice; w prześwitach po prawej widać było błękitną taflę jeziora, a w niej odbijającą się, zmierzającą ku zachodniemu brzegowi tarczę słońca. Z tyłu zgrzytnęła skrzynia biegów, warkot silnika, przelatując nad dachami domów, przesunął się na lewo. Mijając kolejną prostopadłą uliczkę z lewej strony, Julek zobaczył grupę kilkunastu mężczyzn biegnącą truchtem równoległą do bulwaru ulicą, za nimi jechała wolno załadowana rozmontowanymi częściami maszyn ciężarówka, w szoferce mignęły znudzone, rumiane twarze dwóch krasnoarmiejców.

Do rynku pozostało nie więcej niż dwieście metrów, kiedy z bramy kamienicy w połowie tego dystansu wyszedł tyłem żołnierz, za nim wysunęła się trzymana przez niego długa – dwumetrowa – drewniana, oszklona skrzynia, na jej końcu bieliła się ściskana oburącz przez drugiego sołdata tarcza zegara – toczone, zdobne, dębowe elementy wrzynały się w brzuch czerwonoarmisty. Po wyjściu na ulicę żołnierze przystanęli, pierwszy obrócił się ostrożnie, nie wypuszczając zdobyczy z rąk, po czym na głośne „adin, dwa, tri” zarzucili sobie zegar na ramiona jak trumnę. Na uginających się pod ciężarem nogach ruszyli przed siebie, a za nimi niczym pogrzebowy kondukt szedł Julek z eskortą.

Wkroczyli na rynek, na którym – za wyjątkiem kościelnej wieży zdewastowanej pociskiem wystrzelonym przez czołg przejeżdżający tędy już po przypuszczonym na miasteczko szturmie, kilku dziur w dachach zrobionych przez spadające miedziane odłamki i ściegu w kamienicy w południowej pierzei pozostawionego przez serię karabinową strzelającego na wiwat po zdobyciu miasta pijanego żołnierza – wojenna zawierucha nie odcisnęła głębszego piętna. Okalające rynek od północy i południa reprezentacyjne kamienice, wzrastające tu wraz z potęgą odradzających się po zadanych przez Napoleona klęskach państwa pruskiego, pamiętające czasy, gdy na głównym placu rozbudowującego się kurortu świętowano informację o zajęciu Paryża przez wojska Bismarcka, wypluwające z okien niczym języki długie czerwone sztandary z czarną swastyką, gdy na trybunie przemawiał odwiedzający miasteczko sam doktor Goebbels, teraz spuszczały wstydliwie okiennice, jak gdyby nie chcąc przyznać, że przemierzający na skos plac czerwonoarmiści, którzy niepodzielnie zawładnęli miasteczkiem, wkroczyli tu, nie natrafiając na spodziewany, zażarty opór, i nie zwracając na siebie uwagi, starały się ukryć przed karzącą ręką Armii Czerwonej.

Kondukt skierował się w stronę ratusza, na którego wieżyczce czerwień faszystowskich sztandarów zastąpiły zwisające bezsilnie w bezwietrznej pogodzie krasne sowieckie flagi, nad dwuskrzydłowymi drzwiami w miejsce wrony, dumnie rozparła się wypukła pięcioramienna gwiazda, a nad nią, na środku budynku, na wielkość całego okna, zachowując – a jakże – symetrię, wisiał ogromny portret Stalina, omiatający surowym, przenikliwym spojrzeniem każdego wchodzącego do wnętrza gmachu; przed tym wzrokiem nie warto było nawet próbować ukryć czegokolwiek. Zachowujący do tej pory nonszalancką pewność siebie Julek poczuł, jak dreszcz przechodzi mu po plecach, a wzdłuż kręgosłupa ścieka pojedyncza kropla. Groźby trójki młodych krasnoarmiejców nie robiły na nim jak dotąd większego wrażenia, dopiero jedno spojrzenie Generalissimusa uzmysłowiło chłopakowi, z kim tak naprawdę ma do czynienia i czyją wolę reprezentują ci prości żołnierze. Przypomniał sobie o losie i szczęściu starszego brata, Kseni, który w połowie lat trzydziestych długo wahał się, czy nie wstąpić na ścieżkę kariery wojskowej, tak jak wielu synów sąsiadów, kolonistów wojskowych, ostatecznie jednak postanowił przejąć po ojcu gospodarkę, tak by on, Julek, mógł się kształcić. W kampanii wrześniowej wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną, jako prosty żołnierz, Ksenia trafił do obozu pod Archangielskiem, skąd wycieńczony, zawszony, z oznakami szkorbutu na początku grudnia został zwolniony. Przeżył, w przeciwieństwie do synów sąsiadów, którzy – jako oficerowie – zostali osadzeni w Kozielsku i Ostaszkowie, skąd przysyłali pełne optymizmu kartki, do czasu.

Podbite gwoździami buty zaszurały na marmurowej posadzce, dudnienie kroków odbiło się od krzyżowo-żebrowego, pretensjonalnego sklepienia niewielkiej sieni, pokonali kilka schodków, za którymi znajdowały się drugie, przeszklone, wewnętrzne drzwi i znaleźli się w długim, biegnącym prostopadle do wejścia, obitym ciemną boazerią korytarzu, z szeregiem wysokich, oklejonych dębowym fornirem, pozamykanych drzwi. Komendantura miasta zaskoczyła Julka spokojem, nie załatwiano tu żadnych spraw, nigdzie nie było widać interesantów, słychać odgłosu terkoczących maszyn do pisania, wykrzykiwanych poleceń – podobnie jak w całym kurorcie panowała tu złowróżbna, nienaturalna cisza, każdy pojedynczy dźwięk niósł się po pustych korytarzach, niczym stukający do wszystkich drzwi zagubiony w administracyjnym labiryncie petent. Dźwigający zegar żołnierze skręcili w prawo, a eskorta popchnęła Julka na wprost, w stronę szerokich reprezentacyjnych, prowadzących na piętro schodów, na półpiętrze których drzemał z pepeszą na kolanach sowiecki wojak. Kiedy go mijali, podniósł zapuchniętą powiekę, lustrując obojętnie jednym okiem przechodzących, po czym ponownie zapadł w spokojny półsen.

Stanęli przed półokrągłymi, dwuskrzydłowymi drzwiami, z kutymi, pomalowanymi na czarno, metalowymi zawiasami oraz wygiętą fantazyjnie, znajdującą się na wysokości twarzy klamką. Żołnierze poprawili mundury i wysoki delikatnie zapukał. Czekali kilkanaście sekund, zanim z drugiej strony doleciało gromkie, choć stłumione odległością, zirytowane pozwolenie na wejście. Wysoki nacisnął klamkę i pchnął drzwi, które z cichym piskiem wpuściły ich do ogromnej, ponad stumetrowej, wyposażonej w trzy dużych rozmiarów, sięgające podłogi okna – środkowe zasłonięte było od zewnątrz portretem Genseka, a boczne prowadziły na niewielkie wychodzące na rynek balkoniki – sali, której kasetonowy, drewniany sufit zawieszony był na wysokości siedmiu metrów (pomieszczenie wznosiło się na dwa piętra w górę). W lewym kącie stało czeczotkowe, niepasujące do dębowo-mahoniowych boazerii zdobiących ściany do poziomu dwóch metrów opasłe biurko na lwich nóżkach, przytaszczone tu z innego pokoju, o czym świadczyły głębokie rysy wyżłobione w ułożonym w jodełkę z półmetrowych klepek parkiecie. Obok oparta o ścianę tuliła się trzydrzwiowa szafa, w stylu niemającym nic wspólnego z resztą, niezbyt licznego wyposażenia. Sala była pusta. Żołnierze weszli ostrożnie i stanęli tuż za progiem, trwożliwie zerkając na zmianę to na prawo, to na lewo w dwie pary nieznacznie uchylonych drzwi znajdujących się w bocznych ścianach pomieszczenia. Julian ostrożnie, tak aby nie zakłócić uroczystej ciszy panującej w sali, postawił w kącie tobół.

Wreszcie lewe drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich na chwiejnych nogach, niewysoki, korpulentny mężczyzna, o nalanej, prostackiej twarzy z głębokimi zakolami wrzynającymi się w krótko przystrzyżone blond włosy, i zapinając pod szyją elegancki mundur z kapitańskimi epoletami, zawołał do wysokiego:

– A eta ty, Artiom. Szto strieslos?

Za plecami wchodzącego do sali kapitana, nim drzwi się zatrzasnęły, Julek zobaczył przebiegającą przez mniejszy pokój, obok suto zastawionego stołu, na którym walały się resztki potraw i puste butelki, wystraszoną kobietę w wymiętym ubraniu.

– Tawarisz kamandir dakaldywaju o wziatie szpiona wa wriemia dozornoi służby na KPP2 – zameldował, wypinając dumnie pierś wysoki, oblizując w podnieceniu wargi. Oficer przymknął oko i przez chwilę przyglądał się Julkowi, wreszcie obrócił się do Artioma i ryknął na całe gardło, dusząc pijacką czkawkę:

– A na chuj mienie szpion!? Ja skazał, mienie czasowszczik nużen, ne szpion! Ty szto ne znajesz szto sa szpionami diełać? – Wyrwał z kabury pistolet i przyłożył Julkowi zimną lufę do skroni. – Uże znajesz, ili pakazat’ tiebie. – Obrócił się na pięcie i chwiejnie łapiąc równowagę, oparł nagana na czole sołdata.

– Tawarisz kamandir, ja dumał… – zaczął wysoki drżącym głosem, ale kapitan przerwał mu, opuszczając pistolet i mówiąc już spokojnie, wykazując się charakterystyczną pijacką huśtawką nastrojów:

– Ticha, Artiom, ticha, wali uże adsiuda.

Żołnierze z ulgą szurnęli podkutymi buciorami i szybko opuścili salę. Kapitan zrobił dwa kroki w tył i oparł szeroki zad o blat biurka, chwilę patrzył rozbawiony na hardo przyglądającego mu się Julka, w końcu zagaił, wolno i wyraźnie wypowiadając słowa:

– Mienia zawód kapitan Walierij Abramowicz Paluchin iz entowo pułku NKWD, ja zdies, kamandir. A wy tawarisz szpion, kto? Nu gawaritie.

– Ja, Julian Żurawiecki, Paliak, iz rabot w Giermanii damoj wazwraszczaju. U mienia jest’ bumaga. – Julek sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął papier i zrobił krok w stronę kapitana. Paluchin wstrzymał go ruchem ręki.

– Paliak? Adkuda?

– Z deriewni Norejszyszki, od Woronian niedalieko. Wileńszczyzna.

– Haha, da ty uże nie Paliak, tiepier ty nasz sawiecki cz’eławiek. Tam tiepier uże litweskaja sacjalistyczeskaja res-publika, nie Polsza.

Boli noga. Pali. W poszarpanej nogawce mokro i ciepło, a dookoła wybuchy. Jeden za drugim. Bam, bam, bam! I za chwilę znów w głowie świdruje ryk samolotu i znów wybuch. Kulę się. Zatykam uszy. Nad głową świszczą odłamki. Fontanny ziemi. Słupy czarnego gęstego dymu. Fragmenty rozbitych sowieckich samolotów. Zniszczyli je wszystkie, jeszcze na lotnisku. Polowym. Od prawie dwóch lat stały u nas, na polu. Jeden obok drugiego. W powietrze wzlatywały rzadko. Prawie nigdy. Jak mi tłumaczył ruski pilot, szkoda paliwa, a i opon nie ma co marnować. Dlatego używali tylko jednego kompletu, jak któryś chciał lecieć, to zakładali mu te przechodzone koła, a po lądowaniu znów zmieniali na nowe. Przyszli nieproszeni półtora roku temu. Coś mierzyli, sprawdzali i wreszcie oczyścili łąkę i pastwisko z kamieni, kazali zabrać zwierzęta, a potem zaczęły lądować samoloty. Jeden po drugim. Dwadzieścia dwa myśliwce i pięć ciężkich maszyn. Za nimi wiadomo, żołnierze. „Niepabiedimaja” Armia Czerwona. Dumna i biedna. Panoszyli się. Do dziś.

Łydka boli coraz bardziej. Ściągam pasek i staram się zacisnąć powyżej niewielkiej ciemnej dziurki, z której sączy się wąska ciemnoczerwona stróżka. W przerwach pomiędzy kolejnymi falami samolotów wychylam się i staram zobaczyć, czy reszta rodziny jest bezpieczna. Czy nic nikomu się nie stało? Na podwórzu nikogo nie widać. Chyba zdążyli uciec do piwnicy. Dom cały, stodoła i obora też. Tylko chlewik bez dachu, płonie. Tam maciora i dziesięcioro prosiąt.

Znów lecą. Chowam się za podmurówkę, ale bomby nie spadają. Ryk silników, a potem strzały karabinowe. Lotnicy polują na „lotczików”, na ziemi. Walą jak do kaczek. Ruscy pochowali się, gdzie który mógł. Jeden wlazł za beczki. Już go namierzyli. Seria tnie po trawie. Coraz bliżej. I trafia w beki z paliwem. Huk. Czerwony grzyb w czarnej aureoli i widzę Ruska. Biegnie, a raczej pędzi ognista kula, macha rękoma i drze się. Mam nadzieję, że Niemiec go skosi karabinową serią, ale nic z tych rzeczy. Przeleciał nad nim dwa razy. Patrzę w kabinę i wydaje mi się, że widzę roześmianą twarz. Ognista kula wali się na ziemię, przez chwilę przetacza z boku na bok. Potem już spokojnie dopala się. Niemcy odlecieli.

Jestem w Grodnie. Przyjechałem do lekarza opatrzyć ranną odłamkiem nogę. Do Wilna byłoby bliżej, ale tam Litwini, a z nimi nic nie wiadomo. Do dziś jeszcze czasami szumi mi w głowie, a z tyłu czaszki mam grube blizny od butelek, którymi pomagali sobie „kałakutasi” przy przesłuchaniu, jakiemu poddali mnie rok temu. Aresztowali mnie 12 maja po manifestacji na Rossie. Wolę się z nimi nie spotkać. Dlatego zaprzęgłem konia i przyjechałem do Grodna. Wszędzie po drodze mijałem uciekających krasnoarmiejców. Popalone czołgi. Trupy. Wojna. Nareszcie. Ruscy uciekają, aż miło. Przyszli tu, jak sami mówili, chronić Białorusinów, ale i ludowe masy polskie – robotników i chłopów – przed faszystami, niemieckimi i polskimi, chociaż nikt ich nie zapraszał. Ja na pewno nie, ani nikt z moich sąsiadów, nikt, kogo znam. No może poza tą gnidą Sienkiewiczem. Jak tylko sowieci weszli do naszego zaścianka, ujawnił się jako członek partii komunistycznej i witał w czerwonej opasce nowe władze. Skurwysyn. Pamiętam, jak w niedzielę po mszy zgonili nas na plac i ta wesz agitowała za nowymi porządkami. Zrobili go przewodniczącym siel-solwieta.

A potem z tymi samymi faszystami, przed którymi nas chronili, sowieci zawarli jakąś umowę na sprzedaż drewna. Musieliśmy wszyscy chodzić do lasów i ciąć drzewo. Miesiącami. Bez zapłaty. Potem ładować ścięte pnie na własne sanie i targać do Niemna, gdzie odbierali je Niemcy. Całe połacie zostały wygolone do ostatniego krzaczka.

O tak, przywieźli nam Ruscy cywilizację. Nie ma nafty, dom trzeba oświetlać łuczywem. Sklepy pozamykali, a otworzyli tak zwane ławeczki, a w nich pustki – perfumy i czasem „karuszki”, czyli pocięte tytoniowe łodygi, poza tym stosy prezerwatyw. Chyba po to żebyśmy się my, Polacy, nie mnożyli. Pootwierali też „artiele”, to jest rzemieślnicze punkty usługowe, takie niby zakłady krawieckie, szewskie i inne, ale z braku materiałów stoją bezczynne. Żony sowieckich oficerów paradują po ulicach w kupionych od Żydów jedwabnych koszulach nocnych. Jest biednie, ale przynajmniej bywa wesoło.

Z miasta ucieka sowiecka kolumna pancerna. Podobno chce się schronić w pobliskim lesie. Wieją bolszewickie władze, w popłochu. Wszędzie walają się jakieś papiery. Nogę mam już opatrzoną. Boli, ale – kulejąc – mogę wolno chodzić. Idę, więc z całym tłumem na dworzec. Otworzyć wagony, w których siedzą zamknięci, gotowi do wywózki ludzie. A wywozili od samego początku – nauczycieli, leśniczych, gajowych, urzędników pocztowych i administracyjnych, osadników wojskowych i bogatych chłopów, którzy mieli więcej niż piętnaście hektarów ziemi. I tych, co nie zapłacili podatków. U nas w zaścianku trzeba było płacić od posiadanej ziemi, od każdej gęby w rodzinie, od drzew owocowych, a nawet od liczby okien w domu. Jak już wszystko zapłaciłeś, to był podatek za uiszczenie całego podatku. Wiadomo, jak stać cię, żeby wszystko zapłacić, to stać cię też na zapłacenie nadprogramowo. Jeśli nie uregulowałeś zobowiązań – hajda na Sybir – jeśli uregulowałeś – płać dodatkowo.

Wagony już otwarte. Wysypują się ludzie. Na twarzach strach, ale i niedowierzanie. Powoli do nich dociera, co się dzieje wokół i wszystko ustępuje wybuchowi szalonej radości. Krzyki, śpiewy, nawet tańce. I ja czuję wewnątrz narastające, wesołe podniecenie. Razem z tłumem idziemy na ulicę Orzeszkowej, pod Liceum Pedagogiczne dla nauczycieli białoruskich. Tu pyszni się gipsowy, biały pomnik Stalina z wyciągniętą ręką. Ale już niedługo. Na szyi satrapy lądują pętle. Ej raz, ej dwa! Ciągniemy. I jeszcze raz! Zachwiał się. I leci. Leży roztrzaskany, a tłum tańczy na gniecionych stopami na coraz drobniejszy miał skorupach.

Pora wracać do domu, ale jeszcze czekam. Zaraz mają wejść do miasta Niemcy. Słychać już gąsienice tanków. Tupot tysięcy podkutych butów. Końskie kopyta. Są. Tacy władczy. Skupieni. Zupełnie różni od Ruskich. Ludzie przyglądają im się ciekawie. Zaczynają pozdrawiać maszerujących żołnierzy. Wiwatują. Pod stąpające równo, nabite gwoździami podeszwy lecą przytargane skądś portrety bolszewickich przywódców. Widzę też kwiaty. Rozradowane twarze. Nawet łzy. Koniec z sowiecką okupacją. Koniec z Azją. To maszeruje Wehrmacht. A z nim cywilizacja, kultura, Europa. To maszerują wyzwoliciele.

– Da, tiepier zdies nie Polsza – przytaknął niechętnie Julek.

– Nu, tawarisz szpion – zawołał wesoło kapitan – tak kak wy uże sawieckij prowierim umieti li wy pit’ kak sawiecki cz’eławiek.

Paluchin wstał rozbawiony od biurka i podszedł na chwiejnych nogach do środkowych drzwi wielkiej, dębowej, trzydrzwiowej szafy, do których przymocowane było ogromne lustro, pociągnął – skrzydło ustąpiło z piskiem, a w lustrze jak w fotoplastykonie przesunął się powoli, odbity obraz całej ogromnej sali – i zgrabnie, trzema palcami prawej ręki uchwycił z półki dwa wysokie, z ciężkiego rżniętego kryształu kieliszki do szampana, które – obijając się o siebie – w drżącej dłoni kapitana wydawały długie, przeciągłe, wysokie dźwięki; postawił naczynia na blacie biurka, schylił się pod mebel i zdejmując pokrywę z dwudziestolitrowej, cynowanej bańki na mleko, ostrożnie chochlą nabrał przezroczystego płynu. Nalewał powoli, nabożnie, próbując nie uronić ani kropli, a po pokoju rozlała się drażniąca nozdrza woń alkoholu. Komendant sięgnął po karafkę i do stojących w rogu biurka szklanek nalał lodowatej wody – naczynia pokryły się szronem, a tymczasem Paluchin już stawiał przed Julkiem niewielki porcelanowy talerzyk, na którym leżała kromka ciemnego chleba. Kapitan przełamał pieczywo sprawiedliwie na pół, poślinionym palcem zebrał, a następnie włożył do ust rozsypane okruszki, po czym spojrzał triumfalnie na Julka. Przygotowania były ukończone, czas spełnić rytuał. Unieśli kieliszki i stuknęli się, patrząc sobie w oczy.

– Nu, nowyj sawiecki cz’eławiek, da wstrieczi pad stałom! – zakrzyknął Paluchin, wypuścił powietrze z płuc, złapał nos w dwa palce i jednym haustem opróżnił kieliszek; gwałtownie, szeroko otwartymi ustami nabrał powietrza, wypił wodę, później uniósł do nosa chleb, który długo, z przyjemnością wąchał, przyglądając się jednocześnie spode łba krztuszącemu się Julkowi.

Julek pić potrafił, na Wileńszczyźnie, jeszcze przed wojną nieraz uczestniczył w ostrych pijatykach, bo na Kresach za kołnierz się nie wylewało. Piło się wódkę, najchętniej „z białą główką”, ale i bimberkiem też nikt nie gardził. Na zabawach, podczas trzydniowych wesel, w swatach, na stypach i przy każdej innej nadarzającej się okazji, których nie brakowało, wszyscy raczyli się mocnymi alkoholami. Pierwszy raz Julek spił się poważnie w maju trzydziestego ósmego, kiedy jako osiemnastolatek, po pomyślnie zakończonych badaniach w Cebuli3, jechał do Ustianowej do szkoły szybowcowej. W pociągu spotkał dwóch młodych, sympatycznych oficerów lotnictwa, którzy – gdy dowiedzieli się o celu jego podróży – już nie wypuścili go z rąk. Obudził się nad ranem na dworcowej ławce w Wilnie, nieprzytomny, bez grosza przy duszy, ze zgubioną gdzieś walizką, poplamionym ubraniem, po nocy w burdelu, z której nic nie pamiętał. Wracał później ze wstydem do domu, prosić ojca o pieniądze na drogę, tłumacząc, że w mieście został napadnięty i ograbiony. Potem jeszcze wiele razy brał udział w suto zakrapianych libacjach.

Jednak mimo niemałego doświadczenia, na to, czym uraczył go Paluchin, Julek nie był przygotowany. Tak jak zawsze, po stuknięciu się z kapitanem kieliszkami, nabrał pełne płuca powietrza i wlał alkohol do gardła. Przełknął i… poczuł palący ból, krtań pulsowała bliska eksplozji, nie mógł ani wypuścić powietrza, ani złapać oddechu. Sekundy mijały, poparzone gardło nie chciało zadziałać, wzrok zaczęła zasnuwać ciemna mgła, Julek dusił się, jak wyciągnięty z wody karp poruszał bezradnie ustami. Zgiął się w pół, po czym gwałtownie szarpnął ciałem w górę. Bez efektu. W akcie paniki zrobił krok w kierunku kapitana i nagle spojrzenie jego wychodzących z orbit oczu skrzyżowało się ze spokojnym, rozbawionym spojrzeniem Paluchina zerkającego znad wąchanej kromki chleba, a krtań, jakby uspokojona beztroską kapitana uchyliła się nieznacznie, wpuszczając do wewnątrz, z głuchym rzężeniem wąską strużkę powietrza, która po ułamku sekundy, wspólnie ze zgromadzonym w płucach zapasem, w konwulsyjnym kaszlu wydostała się na zewnątrz. Po chwili znów udało się złapać kolejny haust. Julek poczuł, że wraca w niego życie. Oficer, który, zdawało się, jakby czekał na rezultat walki, jaką toczył Julek z krnąbrną tchawicą, widząc, że pojony spirytusem chłopak wychodzi z niej zwycięsko, podetknął mu pod nos połówkę kromki chleba i poklepał po wstrząsanych kaszlem plecach:

– Ech pareń, ty jesio nie nasz, no nauczysz sa. – Przez chwilę przyglądał się Julkowi, jakby się nad czymś zastanawiając. – Skaży mienia, pacziemu, Artiom dumajet, szto ty szpion?

– Ja nie znaju. Możet’ byt’ patamu szto ja pa ruskam gawariu.

Kapitan pokiwał głową. Nagle poderwał się od stołu.

– Żdi zdies – zawołał i pobiegł w drzwi po lewej. Wrócił po chwili, trzymając w lewej ręce porcelanowy talerzyk, na którym leżały poszarpane kawałki upieczonego niedbale nad ogniem kurczaka, a prawym palcem groził – zaśmiewając się rubasznie – komuś, znajdującemu się w pomieszczeniu obok, postawił naczynie na biurku.

– Kuszaitie, tawarisz szpion – powiedział, wskazując na mięso i ponownie nalał spirytusu w kieliszki. Julek bacznie obserwował przygotowania Paluchina do spełnienia toastu. Wypił, naśladując Rosjanina i tym razem, mimo że alkohol groźnie palił gardło i wnętrzności, obyło się bez dodatkowych, nieprzewidzianych atrakcji.

Milczeli chwilę. Kapitan złapał w krzepką, pulchną dłoń udko kurczaka i przyglądając mu się mętnym wzrokiem, pokiwał głową.

– Da. Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica. Ech, Paliaki-duraki, szto z taboj zdiełat’? Rastrielat’ nie choczet’sa, a astawit’, nielzia…

Przyglądali się sobie w milczeniu, bez skrępowania. Julek starał się pokonać odrazę i znaleźć choć jedną przyjemną rysę w karykaturalnej postaci kapitana. Szperał: okrągła główka a w niej nabiegłe krwią, zerkające na boki, czujne, drobne oczka wciśnięte w tłustą, przypominającą wieprza twarz, mięsiste, zdające się wychwytywać każdy podejrzany dźwięk uszy, wylewający się spod rozpiętego kołnierzyka, masywny podbródek, który kapitan pocierał zewnętrzną stroną dłoni, w ruchach miał coś z ociężałego, ale czujnego zwierza, gotowego w każdej chwili do gwałtownego ataku, jakiego po jego tuszy nikt nie mógłby się spodziewać, sprawiał wrażenie jowialnego, wręcz przyjaznego, jednak pod tym pozornym swojskim ciepłem czaiła się prostacka bezwzględna natura, która nie zawahałaby się rozdeptać na miazgę napuchłą, drobną stopą wszelkich przeszkód, które ośmieliłyby się stanąć jej na drodze. Paluchin dobiegał czterdziestki, i choć w tym wieku, w wojennym czasie zaledwie kapitańskie szlify, jakich się dochrapał nie robiły wielkiego wrażenia (na froncie widziano już i dwudziestokilkuletnich pułkowników), to był wielce zadowolony ze swojej kariery. Podążał spokojnie za frontem, bez wielkiego ryzyka i niedogodności frontowego życia, czyścił teren, a władzy, jaką posiadał, mógłby mu pozazdrościć niejeden generał z pierwszej linii. I to zadowolenie z siebie biło z każdego ruchu kapitana, widać je było w każdym kroku, geście, sposobie mówienia i odnoszenia się do ludzi; pozornie przyjacielskiego, ale podszytego pełną wyższości pogardą. Paluchin łatwo się zapalał, był skłonny do wybuchów gwałtownej agresji, jednak świadom swojej władzy, równie szybko się uspokajał, opanowywał, wracał mu bazujący na ogromnej pewności siebie dobry humor. Julek był jego całkowitym przeciwieństwem; wysoki, szczupły, choć nie chudy, przystojny tą szorstką, ostrą przystojnością niemającą nic wspólnego z subtelną delikatnością. Jego męska twarz z dużym nosem, wysokim czołem – opadały na nie falujące kosmyki, długich blond włosów – i pełnymi, namiętnymi ustami, które – jak do tej pory – jeszcze nie skosztowały pocałunku (miłość fizyczną Julek poznał jedynie w wileńskim burdelu, a tam dziwki całować się nie pozwalały) miała w sobie coś twardego, jakąś wschodnią zawziętość, ale jednocześnie błysk w oczach zdradzał pogodną, skłonną do żartów, szczerą naturę. Mimo ukończonych dwudziestu pięciu lat na policzkach nie pojawił mu się jeszcze zarost. Spróbował uśmiechnąć się do Paluchina.

W zamglonych oczach kapitana pojawiło się coś na kształt sympatii. Nagle ciszę przerwało nieśmiałe chrobotanie do wejściowych drzwi.

– Cziewo! – wrzasnął oficer. Drzwi nieznacznie się uchyliły i w szparze pokazała się mała główka, przystrojona w okulary o grubych szkłach w ciężkich, okrągłych, czarnych oprawkach, nad którymi opadała równo przycięta czarna grzywka; otworzyła usta i skrzecząc, z prędkością karabinu zaczęła wyrzucać z siebie niemieckie słowa.

– A idzi ty na chuj! – krzyknął Paluchin, złapał talerzyk z ogryzionymi kośćmi i rzucił nim w stronę drzwi, które błyskawicznie się zamknęły. – Czego ta faszystowska cholera ode mnie chce! – darł się, przekrzykując huk lecących na podłogę porcelanowych skorup.

– On mówi, że jak każdej wiosny, po roztopach i deszczach przybywa wody w jeziorze i należy otworzyć śluzę, żeby nie zalało miasta – powiedział po rosyjsku Julek. – Prosi, aby pan kapitan wydał odpowiednie rozkazy.

– W dupie mam ich śluzę i ich faszystowskie miasteczko! – rzucił szybko Paluchin, po czym przerwał i spojrzał uważnie na Julka. – Mówisz po niemiecku? – zapytał już spokojnie.

– Mówię.

– Po rosyjsku i po polsku też?

– Zgadza się.

– Zostaniesz u mnie jako tłumacz – zawyrokował.

– Ale ja muszę wracać do Polski.

– Milcz! Do jakiej Polski? Tam u ciebie teraz Sajuz, mówiłem ci przecież. Nie ma gadania, zostajesz tutaj u mnie jako tłumacz. Jest wojna i to ja decyduję, co ma się z tobą stać. Zostajesz, powiedziałem. To rozkaz. Jasne?

– Tak jest – odpowiedział Julek bez entuzjazmu.

– Teraz zaczekasz tutaj. Ja idę na apel – mówił dalej kapitan, zerkając na zegarek i idąc ponownie w stronę drzwi z lewej strony sali. – Po apelu ktoś odprowadzi cię na kwaterę. Od jutra zaczniesz pracę w komendanturze – krzyczał z drugiego pokoju. – Ty nie zegarmistrz, ale i tak z nieba mi spadłeś. Za cholerę nie mogę z tą faszystowską hałastrą się dogadać. – Wyszedł z pokoju w czapce z przypiętymi do munduru orderami. – Jak nazwisko, bo zapomniałem, towarzyszu, jeszcze przed chwilą szpiegu, a teraz już tłumaczu?

– Żurawiecki. Julian Żurawiecki.

– Julian. Pięknie. Czekaj tutaj. – Jednak kapitan nie podszedł do półokrągłych drzwi wejściowych, tylko skierował się w prawo, w stronę balkonu, szarpnął za mosiężną klamkę, okno otworzyło się, dzwoniąc szybami – do pomieszczenia wdarła się z zewnątrz wrzawa kilkuset głosów – a oficer wyszedł na balkon i oparł się o balustradę. Harmider panujący na placu ucichł w jednej sekundzie, jak gdyby w osobie kapitana przed zgromadzonym tłumem stanął we własnej osobie ON, spoglądający groźnie z portretu władca połowy świata, geniusz wszech czasów, przywódca, jakiego historia dotąd nie znała, Car, Ojciec, Bóg, a odbierający składany z dołu przez młodego podoficera raport Paluchin był jedynie drobną kruszynką, jednym z setek milionów atomów składających się na wielkość tej postaci i wyrażających bez słowa sprzeciwu JEJ wolę.

Czując krążący w żyłach spirytus, z ciężkim westchnieniem Julek opadł na stojący za biurkiem pluszowy, czerwony fotel. To zadziało się tak szybko i tak niespodziewanie, jak niemal wszystko podczas tej wojny. Z każdym krokiem frontu zbliżającego się do Stettina, miasta, w którym wywieziony na roboty pracował w fabryce, wraz z rosnącym niepokojem, podsycanym opowieściami o gwałtach i mordach czynionych przez Zwycięzców, rosła też jego nadzieja, że z końcem wojny nastanie wreszcie czas, kiedy będzie mógł decydować o swoim losie, nadzieja, że przestanie być jak targany wiatrami historii liść, jak wazon, który każdy może wziąć w ręce i przestawić, gdziekolwiek tylko przyjdzie mu ochota, i który, jeśli tylko będzie miał taką fantazję, może bez trudu rozbić, zdeptać. W pierwszych dniach po wyzwoleniu nic jeszcze nie wskazywało, że jego nadzieja się ziści. Czerwonoarmiści zajęli miasto bez trudu i pognali dalej w stronę Odry, a zaraz za nimi przyszli wojacy w niebieskich czapach z czerwonymi otokami i zamknęli wszystkich robotników przymusowych w obozie pod miastem. Przesłuchiwali pojedynczo, długo, najczęściej nocą, szukali ukrywających się pomiędzy pracownikami Niemców i obywateli Związku Radzieckiego, złapanych jednych i drugich traktowali z jednakową surowością, bijąc, wyzywając od faszystów i separując od reszty. A później zwolnili wszystkich Polaków – mogli iść sobie do domu – wszystkich z wyjątkiem Julka. Coś tam im się nie zgadzało, nie udawało się potwierdzić personaliów, a może nie byli pewni jak go traktować; jako Polaka czy może już mieszkańca Socjalistycznej Republiki Zachodniej Białorusi? W końcu chyba nadeszły odpowiednie instrukcje, bo prowadzący przesłuchania młody lejtnant machnął lekceważąco ręką, wypisał odpowiedni papier i kazał Julkowi wynosić się „na chuj”. Spakował tobół – jeszcze niezbyt pokaźny, ale z każdym mijanym miasteczkiem, pokonywaną wsią szybko pęczniejący – i ruszył przed siebie. Po raz pierwszy od pięciu lat poczuł się wolny, poczuł się panem swojego losu. Krążył potem chroniony otrzymanym pismem po zoranych czołgowymi gąsienicami polach, gęstych bukowych lasach, wyludnionych osiedlach, zrujnowanych miastach Marchii Wschodniej, rozkoszując się kruchą swobodą, i tak było do dziś.

Z balkonu Paluchin zaczynał przemowę do zebranych na placu żołnierzy i pozostałych jeszcze w miasteczku Niemców, a Julek – opierając łokieć o poręcz fotela – dumał nad kolejną, niewróżącą nic dobrego odmianą losu, kiedy w uchylających się cicho drzwiach z lewej strony sali ukazała się ostrożnie, bezszelestnie jak zjawa kobieca postać w długiej, jasnej sukience. Zaskoczony Julek poderwał się z fotela, uderzając kolanami o biurko, syknął, a wystraszony „duch” położył szybko palec na ustach i potrząsnął, robiąc błagalną minę, rozsypującymi się wokół głowy blond lokami, a następnie na palcach, trzymając pantofle w dłoni, przemknął do drzwi wejściowych, za którymi równie bezszelestnie, jak się pojawił, zniknął. Zdumiony Julek zmarszczył brwi, a do jego uszu dotarły krzyczane gromkim głosem słowa kapitana:

– Dzisiaj, Orły Moje, ogłaszam święto! Każdy odbierze sobie przydział spirytusu i możecie sobie – bełkotał, pokazując na zbitych w gęstą gromadę, struchlałych Niemców – Orły Moje, pohulać w nocy, ile dusza zapragnie! – Radosne „Uraaa!!!” poniosło się po placu. – A teraz rozejść się. A ty, Artiom, przyjdź do mnie na górę.

Zadowolony z siebie Paluchin wrócił do sali, postukując obcasami, a zobaczywszy Julka, uśmiechnął się i – rzucając czapkę na biurko – zawołał:

– Zaraz się napijemy jeszcze, towarzyszu tłumaczu, i coś niecoś zakąsimy, siedźcie i nie przeszkadzajcie sobie, ja zaraz do was przyjdę. – To mówiąc i rozpinając mundur pod szyją, ruszył w stronę drzwi, z których wyszła tajemnicza kobieta. Wybiegł po chwili, machając tłustymi rączkami i, rozglądając się po sali, krzyczał:

– Gdzie jest ta kurwa, gdzie poszła, widziałeś ją!? – Podbiegł w stronę biurka. Julek zrobił nieokreślony znak ręką. – Gadaj zaraz, gdzie ta bladź poszła, bo zrobię i z tobą porządek! – Nie przestawał irytować się kapitan. Julek wcisnął się głębiej w fotel i wówczas półokrągłe drzwi otworzyły się gwałtownie, stanął w nich wysoki krasnoarmiejec, ciągnący za rękę opierającą się kobietę.

– Artiom! – Paluchin obrócił się na pięcie. – Ot, znalazła się zguba. Gdzie ty, jaskółeczko, chciałaś odfrunąć od swojego kapitana, co? Ładnie to tak? Wolałabyś z moimi zuchami potańcować, co? Odpowiadaj! – Szarpnął kobietę za ramię. – Masz pierwszą robotę, Julian. Tłumacz! – zawołał za siebie, nie spuszczając wzroku z zapłakanej zdobyczy. Julian przetłumaczył, a Niemka, otwierając szeroko oczy, potrząsnęła przecząco głową.

– To, po jaki chuj uciekałaś, zdziro jedna!? – dopytywał dalej oficer, Julek wszystko tłumaczył. – Masz szczęście, – Paluchin uspokajał się – teraz po nocy nie będę już szukał żadnej innej. Zostaniesz ze mną, a Moje Orły zajmą się tobą kiedy indziej. Artiom – zwrócił się do wysokiego, pokazując na Julka – to jest Julek, mój tłumacz. Zaprowadź go na kwaterę, dasz mu jakiś wolny domek za bulwarem. I włos z głowy nie może mu spaść, zrozumiano? – Artiom przytaknął z głupią miną na kanciastej twarzy. – A wy, towarzyszu tłumaczu, – Paluchin podszedł do Julka, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął mu papier otrzymany od lejtnanta w obozie i, drąc go na strzępy, mówił – nie próbujcie uciekać ani robić żadnych głupich numerów, bo was znajdziemy i… – przejechał pulchnym paluchem po gardle.

Długo w nocy, umoszczony wygodnie w dużym małżeńskim łożu, Julek nie mógł zasnąć. Przeszkadzały mu dolatujące z oddali, z innych dzielnic miasteczka, pijackie wrzaski wojaków, piski kobiet, brzęk szkła, a od czasu do czasu nawet suchy trzask wystrzałów. Krasnoarmiejcy godnie świętowali ogłoszony przez Paluchina prazdnik.

Pozostał gniew

Подняться наверх