Читать книгу Stany małżeńskie i pośrednie - Dorota Kassjanowicz - Страница 5
ОглавлениеRozdział 2
Pipcia, Olimpia i mężczyźni
– Weronika już chyba nie przyjdzie. – Agata zerknęła na zegarek. Parę minut przed ósmą. – A ja za długo też nie zostanę. Jutro mam na pierwszą lekcję.
– Jak wieczna uczennica.
– Tylko baba od matmy. Ale na jedno wychodzi. Wieczna szkółka. To fakt.
Jowita dolała Agacie piwa do wysokiej szklanki, potem uzupełniła braki w swojej i pociągnęła solidny łyk.
– Izka przynajmniej zadzwoniła, że jest na ostrym dyżurze.
– Tej to zawsze coś się przydarza. Co tym razem? – Agata zanurzyła palce w miseczce ze słonymi orzeszkami. – Zdaje się, że kot jej kichnął w oko?
To oczywiście było nieodparcie śmieszne, więc nie powstrzymały się przed spontanicznym rechotem.
– No – przytaknęła Jowita, kiedy odzyskała kontrolę nad aparatem mowy. – Kot sąsiadów. Jakiś parchaty musiał być, bo to oko o mało jej nie eksplodowało.
– A pamiętasz, jak pojechała na łódki i pierwszego dnia ktoś jej przywalił wiosłem w zęby?
– Jeeezu. – Jowita tak się śmiała, że musiała odstawić na stół szklankę piwa, po którą przed chwilą sięgnęła. – Co jej pękło? Górna jedynka zdaje się. Scerba jak u scezui.
– Na szczęście wszyscy jej faceci mieszkają na drugiej półkuli.
– A Skype? Mogli sobie scerbatkę obejrzeć.
– Nie wiem, chyba jednak głównie do siebie piszą.
– Ale oni wiedzą, jak Izka wygląda?
– Tak to zabrzmiało, jakby była jakimś dziwolągiem. – Agata zaczęła chichotać. – A ona ma przecież tylko szczerbę z przodu i eksplodujące oko.
– Przestań, szczerba już dawno została załatana. A Izka jest przecież ładna, drobna. I z kucykiem. Dla koneserów.
Agata położyła się ze śmiechu na kanapie, wtulając twarz w poduszkę pokrytą wielokolorowymi cekinami.
– Z kucykiem? A gdzie go trzyma? U zaprzyjaźnionej Barbie?
Śmiały się jeszcze przez chwilę, ale Agata nagle spoważniała.
– Problem polega na tym, że przez Skype’a i inne badziewie żaden z nich nigdy się nie dowie, jaka jest naprawdę – powiedziała.
– Co masz na myśli? – Jowita spojrzała na przyjaciółkę zaskoczona tą zmianą tonu.
Agata wzruszyła ramionami.
– Czy ja wiem. Ona ma w sobie takie światełko, taką lampkę, która zapala się lub gaśnie w zależności od miejsca i czasu. Kiedyś zobaczyłam ją w tej jej akademii muzycznej i niemal jej nie poznałam, bo lampka była zgaszona. Twarz Izki zmieniła się prawie nie do poznania. Nie tylko twarz, cała postać, włosy, ręce, sylwetka.
Pomilczały.
– A co ją włącza, twoim zdaniem? – spytała Jowita, upijając solidny łyk piwa.
Agata znowu wzruszyła ramionami.
– To, co u wszystkich. Szczęście. Tylko że większość ludzi ma włączone światło awaryjne i świetnie udaje, że im się świeci. Choć im zgasło. A ona tak nie umie.
– No to poczekamy, zdaje się, na tę jej lampkę. – Jowita westchnęła. – Niestety, znasz Izkę. A poza tym – z trudem utrzymała powagę – sama wiesz, jak jest. Widuje UFO.
– I duchy. I widzi te dziwne literki – dodała Agata.
– I w życiu nie wsiądzie do windy. Wiedziałaś?
– Ale to z powodu tych duchów. Boże, mam nadzieję, że ktoś kiedyś naprawdę mocno ją pokocha. I może wtedy jej to wszystko przejdzie. Albo nie przejdzie, bo zostanie pokochane razem z nią. W pakiecie.
Jowita nagle uważniej popatrzyła na Agatę.
– Zaraz. Jak to: z powodu duchów? Jakich znowu duchów?
– Nie mówiła ci?
– Nie. I co znaczy: „Widzi te dziwne literki”?
– Jakie literki?
– Tak powiedziałaś: „Widzi te dziwne literki”.
Agata potrząsnęła głową.
– Przesłyszałaś się. A o duchach sama ci opowie. Na pewno. Ja się za bardzo boję.
– Jasne. A o jej facetach coś nowego wiesz?
– Traper z Kanady, Japończyk z Malediwów i ten gość z Alaski, to chyba na razie wszystko. I chyba jakiś John z... Pogubiłam się. Nie mam pamięci do wirtualnych bytów.
– W każdym razie wszyscy brzmią dostatecznie egzotycznie. Raczej jej nie grozi, że spełni się ten prześladujący ją we snach koszmar, że któryś z nich nagle się zjawia w Polsce. – Jowita zrobiła krótką pauzę, po czym spytała: – A co u ciebie, Aga? Jak tam twój kochaś? Nie przyjęłaś go z powrotem? To już z pół roku chyba?
Agata zastygła, jak pies Pawłowa reagując znieruchomieniem na hasło. A hasło brzmiało: Bernard. Odczynianie składało się z dużej liczby słów wymienianych z przyjaciółkami przez wiele tygodni przy winie lub piwie.
– Z powrotem? Jego? Jowita, uważaj, bo cię wyślę koleją państwową pod ruską granicę. I nie wrócisz, zobaczysz.
– Oj tam, może rzucił tę swoją ślubną, co jej rogi przytego, i się do ciebie przyczołgał? Co? W dodatku samobiczując się tym, no, taśmą klejącą, żeby bardziej bolało. No nie mów, że to by cię nie ruszyło.
Agata prychnęła śmiechem i pogardą.
– Rzucił ślubną? Czy tak robi facet, który się nie rozwodzi, nim zacznie szukać innej? I co, już nie pamiętasz, że to ja go pogoniłam, gdy doszły mnie słuchy o tej pielęgniarce z jego oddziału? Jak jej było? Sylwia? Nie! Sandra. Lekarz i pielęgniarka, czujesz? A lekarz, pielęgniarka i żona... no wybacz. Życie jest ciężkie, ale żeby aż tak? Boże, jak ja mogłam być taka głupia? Zadawać się z żonatym? Samotność to wredny doradca. A właściwie doradczyni, bądźmy precyzyjne – Agata pokręciła głową na znak, że wciąż trudno jej w to wszystko uwierzyć. – À propos żony. Właśnie sobie uświadomiłam, że Bernard o Pipci zawsze opowiadał bez użycia przymiotników.
– O Pipci? – Jowita mało nie zadławiła się kolejnym łykiem piwa. – O czyjej pipci?
– Nie o czyjej, tylko o żonie swojej.
– Ja pierdzielę, jego żona ma na imię Pipcia? Od czego to zdrobnienie, od Pipety? A może od Waginy? Rodzice ginekolodzy czy co?
Agata nawet się nie uśmiechnęła.
– Na imię ma Marta... Nieważne, to ja nazywam ją Pipcią. Ja. On natomiast mówił o niej Misia. Misia to, Misia śmo. Jakby mi za każdym razem dawał w twarz, normalnie. Czujesz? Misia, kobieta, którą zdradzam. Coś jakby: Marynia, dziewczę, które zarąbałem siekierą.
– A może ta Misia to zdrobnienie od Niedźwiedzicy?
– Odpowiem ci na to krótko, Jowitko: Misia-srysia.
– Agata, spokojnie. Ja pierdzielę, nie daj sobie tego robić, kobieto, ty nigdy nie bluzgasz.
– Okej, nie wiem, skąd we mnie jeszcze tyle żalu. Tak naprawdę to przecież on jest do zabicia, nie ona – przyznała Agata.
– Każde z nich ma za uszami, jak znam życie. Co go ani trochę nie usprawiedliwia.
– A ja głupia tyle nasłuchałam się o jego nieczułej małżonce. I o tym, że właśnie zamierza, on, nie ona, złożyć papiery rozwodowe.
– A zamierzał?
– Złożyć? Chyba w samolocik. I fruuuuu! Odleciały w siną dal do piekła obiecanych rozwodów w wersji dla naiwnych. Czyli dla mnie.
– Lepiej powiedz, ile im minęło lat w tym czułym związku.
– Pożycia w sensie? Coś... piętnaście? Tyle czasu na zgłębienie tematu i nic, w ogóle się nie znają. A ona jego to już ani trochę. No bo powiedz, choćby to, pomijając wszystko inne, jak to możliwe, żeby tak kobieta w ogóle się nie skapowała, że pojawiłam się ja, a po mnie, czy też raczej na zakładkę, następna, ta gówniara?
Jowita duszkiem wypiła swoje piwo do dna i wstała, żeby wyjąć z lodówki następne.
– Jak chcesz, to zmienimy temat. I pij, bo w końcu spadnę pod stół sama. A nic mnie tak nie wkurza, jak samotne picie we dwoje.
Agata odpowiedziała półuśmiechem, grzecznie dopiła piwo i pozwoliła uzupełnić swoją szklankę następną porcją doniesioną z kuchni. Uważnie przyjrzała się przyjaciółce.
– A ty, Jowita, pokładasz się ze śmiechu, gdy myślisz o Karolku?
– Ze śmiechu? – Jowita wzruszyła ramionami. – Karol był nudziarzem. Nigdy nie umiał mnie rozśmieszyć.
– Nudziarzem? A mnie się wydawało, że był po prostu domatorem.
– Agata, nie chcesz dłużej mówić o Bernardzie, to nie mów. Ale nie zasłaniaj się Karolem jak tarczą, bo po pierwsze kręgosłup ci strzeli, to kawał ch... chłopa, a po drugie... Po drugie znowu mi się przypomniało, że siedzi w tej swojej pieprzonej Nowej Zelandii i nawet nie wiem, co będzie przez to z rozwodem.
– O, czyli złożyłaś wreszcie pozew!
– No... nie.
– Ale znasz przecież jego adres, składasz papiery w polskim sądzie tutaj i jak się nie stawi, jego problem. Rozprawa i tak się odbędzie.
– Na pewno by nie przyjechał. I co? Nie będzie go i nawet nie zobaczy, że nic mi to wszystko nie robi, że świetnie wyglądam, schudłam i... no?
– Mogę ci zrobić zdjęcie na tle gmachu sądu z aktualną gazetą w ręku. I w bikini. I nawet z Henrykiem u twych stóp. Na płask.
– Z Erlingiem! Agata! Na miłość boską! Er-lin-giem! Dobrze, że nie nazywacie go Göringiem, kur, wpier...
– Spokojnie. Z Erlingiem... Koniecznie musiałby znaleźć się na tej fotce wysłanej do Nowej Zelandii. Jest taki... młody.
– Dwudziestosześciolatkowie tak mają. Są młodzi. A nawet dodam, że młodsi ode mnie. O piętnaście wiosen. Zim, jesieni i lat. Tyle na ten temat.
– Na ten piękny widok Karol natychmiast dałby ci rozwód, osobiście, tu na miejscu. – Agata uniosła pełną szklankę w geście triumfu.
Jowita zapadała się natomiast we wprost proporcjonalne otchłanie sceptycyzmu.
– Tak. Albo wysłałby mi kontrfotkę z trzema nowozelandzkimi Pamelami Anderson siedzącymi mu na kolanach.
– Z tego, co pamiętam, twój mąż nigdy taki nie był.
– A był, z tego, co pamiętasz, w Nowej Zelandii?
– No...
– No właśnie. Nie był, a jest. Może jednak wrócimy do porzuconego nieopatrznie tematu? Więc co mówił twój czterdziestoczteroletni asshol imieniem Bernard o swojej Pipci? To znaczy nie o swojej, bo nie ma, mam nadzieję, tylko o twojej... matko, o tamtej Pipci. Nie w sensie o pipci tamtej Pipci, tylko o Pipci samej w sobie. – Jowita troszeczkę się zmęczyła tą męsko-damsko-anatomiczną zawiłością i stanowczo musiała się napić.
Agata westchnęła.
– Zawsze posługiwał się konkretami – powiedziała. – Nie mówił o niej: leniwa, samolubna, wygodna, dziwna, tylko zawsze opowiadał o konkretnych sytuacjach. Na przykład że w łazience na półce pod lustrem nie było miejsca na jego głupią szczoteczkę do zębów. Pastę miała tylko dla siebie, kategorycznie nie pozwalając mu z niej korzystać. Swoją tubkę przechowywał na jednej jedynej półce w szafie, na której musiał zmieścić wszystkie swoje T-shirty i swetry, przybory do golenia, szampon i żel pod prysznic. Na buty, płaszcz, jakąś kurtkę i tego typu sprawy pozostawiła mu w szafie przestrzeń szerokości czterdziestu centymetrów, używał więc dwóch wieszaków na wszystko, co powinno wisieć, i nie pozwalał sobie na więcej niż dwie pary butów: jesienno-zimowe i wiosenno-letnie. Trafiła mu się też połowa szuflady, gdzie trzymał różne papiery i dokumenty, w tym rachunki za prąd i gaz, bo jego zadaniem było regulowanie należności. Miał również inne obowiązki: gotowanie, odkurzanie, wrzucanie ciuchów do pralki plus wieszanie, wożenie żony do pracy i z powrotem, wożenie dziecka do przedszkola i z powrotem, zakupy.
– Gdyby był kobietą, toby mniej dziwiło. Taka prawda.
– Kiedyś mi powiedział, że ona nigdy, rozumiesz, nigdy przez piętnaście lat małżeństwa nie miała w ręku siatki z zakupami. I to wszystko pani farmaceutka. Wykształcona i kulturalna, że nie daj Boże. Z tych przemiłych.
– Przemilusich?
– Przemilusieniunich.
– Przemilusiemilusieninich?
– Przenajbardziejmilusieńszychsiuńkich. – Agata zamilkła na chwilę, bezwiednie odgarnęła za ucho brązowe, sięgające do linii ramion loki i popatrzyła przed siebie.
Właśnie ją teraz widziała, tę Misię, taką drobną i wiotką, i mocarną. Kobietę, która z bezradności uczyniła arcydzieło sztuki małżeńskiej. Jakże musiała być pewna trwania tego mężczyzny przy niej. Jakże musiała być pewna siebie. I co najśmieszniejsze, wcale się nie myliła. Trwał przy niej wbrew wszystkiemu. „Bo kocham mojego synka” – tłumaczył.
– Nie pierwszy przypadek. I nie ostatni. We własnym odczuciu samiec alfa. A tak naprawdę omega.
Agata pokiwała głową. Zrobiła krótką przerwę na łyk piwa i powiedziała:
– Wiesz co? Okropne jesteśmy. To znaczy ja. Obrabiamy dupy kobietom. Siostrom, że tak powiem.
– Zamiast facetom? – wtrąciła Jowita.
– Nie, po prostu. Że obrabiamy. Ohyda. I po co to? Czemu i komu to służy? Bo nawet nie nam.
– Wszystkie to robią. Na pewno w tym tygodniu któraś obrabiała lub obrobi twoją.
– Tego nie wiesz – żachnęła się Agata.
– A chcesz się założyć?
– No, ale choć Izkę mogłybyśmy zostawić w spokoju.
– O, przepraszam – teraz żachnęła się Jowita. – My o niej tylko ciepło i życzliwie. A żarty były pełne empatii, przecież ją kochamy. Dajże spokój, bo za chwilę będę się bała przy tobie gębę otworzyć. Myślisz, że kiedyś kobiety były inne? Bardziej, hmm, powściągliwe? Wątpię.
– Miały chyba inne podejście do życia. Mniej złudzeń – odparła Agata. – Moja świętej pamięci babka na przykład kiedyś mi powiedziała: musisz przywiązać mężczyznę albo do siebie, albo do dziecka, jedno z dwojga, tak żeby nie miał sumienia was zostawić na pastwę losu, całkiem bezbronnych. Musi mieć wrażenie, że jest ci niezbędny do obcinania paznokci u stóp i do trzymania cię za rękę w czasie burzy. Cała tajemnica.
– Ach! – Jowita się roześmiała. – Kojarzę, to ta stara wzruszająca szkoła wyższej życiowej mądrości trwania przy mężu, nawet pijaku i dziwkarzu, jako że kobieta to ta mądra i wyrozumiała, a mężczyzna to ten wieczny chłopiec i głuptas. Coś mi się obiło o uszy na katechezie.
– Coś w tym rodzaju – przytaknęła Agata.
– Kiedyś też taką kobitkę przywiązywaczkę męża do siebie spotkałam. – Jowita upiła łyk piwa. – Ze dwa lata temu to było. Poszłam do mojej ginekolożki i w drzwiach gabinetu minęłam się z elegancką blondyną lat od dwudziestu do pięćdziesięciu, wiesz, typ „pierwsza zmarszczka dopiero po śmierci”, i z bardzo przystojnym, szpakowatym facetem, w klimacie George’a Clooneya, który szedł tuż za nią. Zamykam za sobą drzwi, a moja lekarka jak nie zacznie nadawać na tę parkę, wiesz, tajemnica lekarska poszła się bujać. No i się dowiedziałam, jak to ona, ta blondyna, podręcznikowa Pipcia, weszła do gabinetu sama, wskoczyła na fotel sama, ale gdy tylko po badaniu wciągnęła majty, powiedziała: „Momencik”, wyjrzała do poczekalni i przywołała męża. No bo ona w ogóle nie ma głowy do tych wszystkich nazw lekarstw i co kiedy brać, którędy, jeszcze coś by pomyliła, ale od czegóż jest Alfi. Potem się okazało, że to zdrobnienie od Alfreda.
– Myślałam, że od Alefajny.
– Alfi-Alefajny-Alfred miał, jak się okazało, zapamiętywać, notować, myśleć, a potem kupić i dopilnować prawidłowego połykania górą i wprowadzania dołem. Leków, żeby nie było, że teraz coś ci się skojarzy.
– Cud, że nie dał się za nią zbadać.
– Myślę, że żałował, że nie może. I miał poczucie winy. Wiesz, moja ginekolożka najmłodsza nie była, bo któraż z nas jest, niejedno w życiu siłą rzeczy od strony dupy widziała, ale ten widok po prostu nią wstrząsnął.
Agata pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Ja bym takiego faceta nie chciała. – Jowita wykonała obronny ruch ręką, jakby powstrzymując nacierającego Alfiego. – Nie umiałabym go szanować.
– A młodszego o piętnaście lat Szweda chciałaś? – spytała szybko Agata.
– W życiu!
– I dlatego wam się tak z Henrykiem, sorki, Erlingiem, układa. Bo nigdy o kimś takim nie marzyłaś. Nic gorszego się nie może trafić niż spotkanie faceta z marzeń w realu. Gotowy przepis na rozczarowanie.
– Coś w tym jest – przytaknęła Jowita. – Na przykład wspomniany tu bez sensu mój eks Karol. Był miłym, kulturalnym, wysokim brunetem o dwa lata starszym ode mnie i z dobrą pracą. I co z tego? Ja potrzebowałam, wiesz, ludzi, dziania się, podziwiania moich dzieł i pomysłów, a on? Cisza, spokój, książka, film na DVD, zero podróży, zero sylwestrów choćby. I co? I co? I się co? I się od-ko-cha-łam. Bo sobie kiedyś wymarzyłam realistę naukowca, takiego, powiedzmy, Ludwika Pasteura, a okazało się, że potrzebuję Gordona Bennetta, tego od balonów, wiesz. Dlatego od niego odeszłam. Od Karola, nie od Gordona. Od Gordona bym nie odeszła.
– No. Odfrunęłabyś. Balonem.
– A wiesz, co teraz myślę?
– Że jak baloniarza robi się w balona, to się cieszy, zamiast się obrażać? – próbowała zgadnąć Agata.
Jowita postukała się w głowę.
– Że mój rzekomy domator wywędrował do Nowej Zelandii! Nie na Mokotów! Nie do Kielc. I o czym to świadczy?
– Że wystarczyło trochę poczekać i razem skoczylibyście do New Zealand?
– Że im ja byłam bardziej postrzelona, tym on był bardziej normalny. Zabiłam w nim tę Nową Zelandię czy co? O ja pierdzielę...
– Ty go chyba jeszcze trochę lubisz czy mi się zdaje?
Jowita wbiła wzrok w budynek za oknem, po drugiej stronie ulicy, a nawet dalej, gdzieś za Koluszki.
– Zdrowie Karola! – zakrzyknęła Agata, nie doczekawszy się potwierdzenia ani zaprzeczenia. Wzniosła szklankę. – Za skrytofajnego globtrotera!
– I za twojego eksmęża sprzed dekady! – Jowita nie pozostała przyjaciółce dłużna.
– Za Grześka? Poważnie? – Agata dziwnie się poczuła z tym imieniem na ustach, gdyż nie miała na szczęście zbyt wielu okazji, by je wymawiać. – Niech ci będzie. Za mężczyznę z ogniową strzelbą w spodniach, niekoniecznie celującą we mnie. Kryptoniefajnego. Który swój coming out „jestem dziwkarzem” odłożył sobie na dwa lata po ślubie.
Jowita złapała prawie już pustą szklankę piwa i zawołała:
– Na pohybel wszystkim kryptoniefajnym!
– I zdrowie wszystkich skrytozajebistych! Niech przybywają, wypełzają, ujawniają się! Hurtowo! – Agata upiła mały łyk i natychmiast zastygła w zamyśleniu. Widać było, że znowu dopadły ją obrazy dalekie od poetyckich pejzaży Thomasa Gainsborough. – To już dziewięć lat od rozwodu. Kto by pomyślał... I sobie znalazłam następnego wiernego jak pies... Pies na baby. Co ze mną jest nie tak, Jowi?
– Dziesięć raczej. – Jowita pośpieszyła przyjaciółce-matematyczce z pomocą w rachunkach. – Właśnie mija dziesięć, w tym trzy lata tej całej pomyłki z Bernardem, nieaktualnym od jakichś sześciu miesięcy. Ha! Wizisz? Wsale nie jessem pijaana.
Agata, myślami zdecydowanie gdzie indziej, nawet nie usłyszała niby-pijackiego bełkotu Jowity, który miał na celu odrobinę rozładować gęstniejącą atmosferę. Jowita podniosła się więc z miejsca i lekko się zachwiawszy, ruszyła do kuchni po następne butelki. Zanurzając twarz w orzeźwiającym chłodzie lodówki, zawołała:
– Gdzie ta Olimpia łazi o tej porze? – I dodała: – Słuchaj, a dlaczego właściwie Weronika nie przyszła? Ona ma taki normalny dom, normalnego męża, normalne dzieci, nie pracuje, przecież chyba mogła znaleźć godzinkę i spotkać się z kumpelami?
– Pewnie nie ma ochoty wysłuchiwać naszych patologicznych historyjek – odkrzyknęła Agata, która zdążyła już wrócić z krótkiej wycieczki w przeszłość.
– Słusznie. Za normalna się zrobiła. Szczęście potrafi człowieka od-hu-ma-ni-zo-wać – wysylabizowała Jowita z pewnym trudem, a nawet jakby z obcym akcentem, który zawsze się u niej pojawiał w stanie alkoholowego zaburzenia sprawności twarzowo-mimicznej. – Za grosz empatii. Za, normalnie, grosiszek.
W przedpokoju trzasnęły drzwi. Agata domyśliła się, że do domu wróciła córka Jowity, niereagująca na swoje oficjalne imię Olimpia. Być może właśnie ono było tym supełkiem, od którego wziął początek wielki domowy węzeł gordyjski.
Dziewczynka długo nie wchodziła do salonu, by przywitać się z mamą i jej gościem, którego obecność na pewno zauważyła, w przedpokoju wisiał bowiem płaszcz Agaty.
Tymczasem Jowita pojawiła się z dwiema kolejnymi butelkami piwa i też usłyszała ruch w korytarzu.
– Olimpia? – zawołała nad wyraz wyraźnie, napinając mięśnie całego ciała w nadziei na zamaskowanie lekkich zaburzeń koordynacji.
Przed kilkoma minutami weszła w fazę „wiem, co mówię, ale nie wiem dlaczego”, zwaną też przez niektórych „wiem, co robię, ale nie mam z tym nic wspólnego”.
Agata natychmiast spostrzegła, że jej przyjaciółka, lat czterdzieści jeden, teraz przez chwilę wyłącznie matka swojej córki, lat trzynaście, próbuje nieudolnie zatuszować przed wracającą do domu małolatą skutki swojego niegrzecznego zachowania, jakby w obawie przed karą.
Olimpia wetknęła głowę w otwarte drzwi pokoju, w którym biesiadowały panie, ogarnęła jednym spojrzeniem sytuację zdefiniowaną kilkoma opróżnionymi butelkami na stole i rzuciła chłodne:
– Dzień dobry – patrząc wyłącznie na Agatę.
– Dzień dobry – odparła Agata i zerknęła na przyjaciółkę.
Jowita była zmieszana. Stała w pół drogi między kuchnią a fotelem, z butelkami heinekena w ręku, i czekała na wyrok, nie próbując przejąć kontroli nad sytuacją. A może zawinił aparat mowy, do którego nagle straciła, ze zrozumiałych względów, zaufanie.
Olimpia też nie zamierzała się więcej odzywać. Zrobiła krok do tyłu i wkrótce dał się słyszeć głuchy odgłos stóp uderzających w kolejne stopnie schodów. Dziewczynka szybko wspinała się na piętro, z pewnością po to, żeby zamknąć się w swoim pokoju.
– Olimpia! Kapcie! – wrzasnęła Jowita.
Było to tak niespodziewane, że Agata, przeszyta dźwiękowym pociskiem, zamknęła na moment oczy.
– I o której to się wraca! – zadudniła kolejna krótka seria, równie głośna jak poprzednia.
Zważywszy na niedyspozycję Jowity sprzed zaledwie trzydziestu sekund, Agatę zdumiała logopedyczna precyzja i donośność tych kilku kwestii.
Olimpia zignorowała jednak falę uderzeniową, której podstawowym lotnym składnikiem był alkohol, a mało lotnym – treść słów. Trzasnęły drzwi i zapadła kurtyna.
– Widziałaś? Widziałaś? – Jowita ciężko runęła na fotel i nie wypuszczając z rąk butelek, które ściskała już chyba tylko siłą rozpędu, momentalnie zamieniła się w kwintesencję bezradności.
„Co ja jej uczyniłam, że tak mi się odpłaca?” – rozbłysło żółtym neonem tuż nad jej blond fryzurą na zapałkę. Agata wolała nie odpowiadać na tak postawione-niepostawione pytanie, bo po pierwsze sama nie miała dzieci, a po drugie przeczuwała, jak mogłaby brzmieć odpowiedź: nic. Wszystko. Wystarczyło przypomnieć sobie z własnego dzieciństwa chwile rozpaczy i szczęścia, do którego źródeł nie mieli dostępu rodzice. Wystarczyło odnaleźć w sobie żal do nich, że byli tak niemądrzy, gdy powinni być mądrzy, i byli tak mądrzy, gdy już się nie chciało ich wysłuchać, bo kiedyś o jeden raz za dużo spróbowali wychowywać swoje dziecko za pomocą sarkazmu.
Należało coś powiedzieć, cokolwiek, żeby nie wyjść na oniemiałą z oburzenia, Agata powiedziała więc to, o czym pomyślała w pierwszym odruchu:
– Może trzeba było zawołać: Zosiu?
– Ale ona ma na imię Olimpia... – jęknęła Jowita.
– Wiem, ale chyba woli, gdy mówisz do niej Zosia.
– Gówno mnie to obchodzi! Zwykła fanaberia! Równie dobrze mogłabym wołać na nią Cerata. Albo Burek. Skutek byłby ten sam. – Nagle Jowita jakby zapadła się w sobie, jej twarz pokrył przyszarzały smutek. – To kara – wyszeptała do blatu stołu. – Kocham ją, ale... Mówiłam ci kiedyś, dlaczego Olimpia pojawiła się na świecie, prawda?
– Wiem, skąd się biorą dzieci.
– Chciałam mieć dziecko, bo on już jedno miał, rozumiesz? – Jowita przeniosła spojrzenie ze stołu na przyjaciółkę siedzącą vis-à-vis, która na pewno nie pragnęła poznać całej prawdy z ust kogoś, kto „wie, co mówi, ale nie wie dlaczego”.
– Jowita, grzejesz tak to piwo w rękach i grzejesz, może się podzielisz z koleżanką, póki nie przekroczyło temperatury wrzenia?
– Karol miał już dziecko z pierwszego małżeństwa. – Jowita brnęła w wyznania dalej. – Tę całą Zuzię. Taką cudną blondyneczkę.
Agata znała to na pamięć. Ale oczywiście należało wysłuchać przyjaciółki po raz kolejny. Tak to działa.
– I ja czułam się taka... taka... półkobieta i półniematka, rozumiesz?
– Przecież Karol chciał być z tobą.
– To ona go zostawiła. – Jowita mówiła coraz wyraźniej coraz niewyraźniej. – Zabrała dziecko i telewizor i poszła. A ja myślałam, że jak on tam jeździ, do dziecka, i potem wraca do mnie, to wpada w taką pustkę i patrzy na mnie jak na taką... bezdzietną. I ja musiałam być tak samo fajna i dzietna, rozumiesz? Tak samo jak...
– Jak ta, która go zostawiła bez ostrzeżenia? No to faktycznie miałaś problem. Trudno takiej dorównać w jej fajności. Naprawdę.
– I dlatego urodziłam Olimpię – wydusiła z siebie Jowita, przytulając się do dwóch butelek piwa jak do pluszowego misia, który odpędza troski. – Żeby sobie nie myślał... Żeby mnie kochał i szano...
Ostatnie słowo zatonęło w szlochu.
Agata poczuła się w obowiązku czym prędzej zakończyć tę pregnancy story jakąś pokrzepiającą puentą. Ale jedyne, co można było teraz zrobić, to podejść i przytulić. I dodać coś banalnie prostego, na przykład:
– Jowi, było, minęło. Olimpia weszła w trudny wiek. To też minie. Karola już nie ma, za to jest fajna córka. Wszystko się ułoży.
Agata bardzo się postarała, żeby zabrzmiało to, zwłaszcza pierwsze i ostatnie zdanie, wiarygodnie.
I szybko stłumiła w zarodku myśl o tym, że powoływanie do życia dzieci z każdego innego powodu niż dla nich samych może powodować takie właśnie chwile zwątpienia. Ale kto by się nad tym zastanawiał. Poza nią.
Nie zdążyła już jednak Jowity przytulić, bo ta poderwała się z miejsca i rzucając półgębkiem: „Muszę zajarać”, niepewnym krokiem poszła do kuchni i zamknęła za sobą drzwi.