Читать книгу Sekrety pani pułkownikowej - Dorota Ponińska - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

W pokoju kąpielowym unosił się zapach luksusowego mydła i konwaliowych perfum. Majowy wiatr poruszał tiulową firanką w oknie i zapraszał na spacer.

Na brzegu porcelanowej wanny siedziała młoda kobieta, Natalia Kotubrycka, i wbrew nastrojowi słonecznego dnia pozwalała łzom spływać po policzkach, a nawet kapać na gołębią garsonkę. W ręku trzymała cieniutki kawałek białego papieru z czerwoną plamą krwi. To dlatego płakała. Od trzech dni żyła nadzieją, że może teraz się udało, że wyczekiwane, upragnione dziecko zechciało się zagnieździć w jej stęsknionym ciele. Ale nie. Znowu nie.

Który to już raz spotyka ją ten zawód? Trudno zliczyć. I misternie rzeźbiona drewniana kołyska, wymoszczona batystową, pięknie haftowaną pościelą, nadal pozostanie pusta. Służyła kolejnym pokoleniom w rodzinie męża, a od kilku już lat stoi w dziecięcym pokoju i czeka na nowego dziedzica, by ukołysać go do snu. Czeka, aż Natalia usiądzie przy niej i zanuci swojemu dziecku najpiękniejsze kołysanki. Ale będzie musiała jeszcze zaczekać. Jedynie od czasu do czasu poruszy ją ręka Frani, ścierając kurze z jej drewnianej, ozdobionej rodowym herbem ramy.

Mąż Natalii, pułkownik Kotubrycki, był zbyt dobrze wychowany, by czynić żonie wyrzuty z tego powodu. Ale Natalia doskonale wiedziała, jak bardzo czekał na to dziecko, jak pragnął oznajmić swoim sędziwym rodzicom, że mogą się przestać martwić o przyszłość rodu i nazwiska. Czekali na to od kilku lat. Owszem, Natalia była wciąż młoda, miała dopiero dwadzieścia sześć lat. Ale czemu to trwa tak długo? Nie rozmawiali o tym, jednak coraz częściej ten niewypowiedziany temat zalegał między nimi nagłą ciszą. Żadne z nich nie chciało głośno zapytać: „To moja wina czy twoja? To przeze mnie czy przez ciebie?”.

Ach, jakże zazdrościła tym młodym matkom, które spacerowały uliczkami Kolonii Oficerskiej na Żoliborzu, pchając przed sobą wózki albo prowadząc swoje dzieci za rączkę. W niedzielne popołudnia towarzyszyli im czasem mężowie – w pięknych oficerskich mundurach albo w cywilu. Jak cudownie wyglądały te młode, szczęśliwe kobiety, otoczone rodziną. Jak błyszczały im oczy. Natalii wydawało się, że ich pozycja w małżeństwie jest wtedy ugruntowana, niepodważalna, że są żywym, bijącym sercem rodziny, niezbędnym do życia i mężowi, i dzieciom. A ona? Choć spełniła swoje panieńskie marzenie i została żoną pułkownika Kotubryckiego, którego podziwiała od wczesnej młodości, jeszcze jako rotmistrza, to nie dając mu potomka, wciąż czuła się niepewnie, tak jakby jej status można było podważyć, zakwestionować, a nawet zmienić.

„Zmienić?!”, na tę myśl aż przeszył ją dreszcz. Zastanawiała się w popłochu, ocierając łzy wierzchem dłoni: „Czy on mnie jeszcze kocha? Czy nie jest mną rozczarowany? Czy nie widzi we mnie wybrakowanej kobiety, która nie potrafi urodzić dziecka?”.

– Proszę pani, przed domem czeka dorożka! – Doszło ją lekkie pukanie i donośny głos Frani.

– Już idę! – powiedziała pospiesznie.

Wrzuciła papier do toalety, spuściła wodę. Spojrzała w wielkie kryształowe lustro. Gołębia garsonka ze śladem łez na ramieniu leżała świetnie, była idealnie dopasowana w talii. Jedwabna kokarda białej bluzki układała się dobrze. Złote fale przyciętych krótko włosów lśniły. Ale jej twarz była smutna i blada, a fiołkowe oczy zaczerwienione i podpuchnięte.

– Niech dorożka zaczeka, zaraz będę! – krzyknęła do Frani, po czym opłukała twarz zimną wodą, wklepała w nią trochę kremu i wyjęła z torebki puderniczkę oraz koralową szminkę. Nie chciała, by przyjaciółki zobaczyły ją w takim żałosnym stanie. Zawsze miała opinię najładniejszej na całej pensji, a to przecież zobowiązuje. I po chwili przekonała się po raz kolejny, że dobra szminka i puder potrafią czynić cuda. Posłała uśmiech swojemu odbiciu w lustrze i wybiegła.

Po kwadransie Natalia siedziała w dorożce i jechała w kierunku Starego Miasta na spotkanie z przyjaciółkami ze szkolnych lat, Sabiną i Adą. Przedpołudniowe słońce świeciło przyjaźnie, majowa zieleń ładowała optymizmem i nadzieją, wiatr niósł upojny zapach bzów z żoliborskich ogrodów. Natalia wzięła głęboki wdech i pomyślała: „Może uda się następnym razem”, zamykając w głowie przygnębiający temat braku dziedzica. Teraz chciała się cieszyć przejażdżką odkrytą dorożką w piękne majowe przedpołudnie.

Wąsaty dorożkarz prowadził konia lekkim kłusem przez plac Wilsona, ulicą Mickiewicza, potem Bonifraterską. Końskie kopyta wybijały rytm na kamiennym bruku. Natalia patrzyła na mijane kamienice i ludzi. Lubiła to miasto. Delektowała się słońcem i wspominała swoje pierwsze spotkanie z Warszawą.

Była wtedy dziewczynką, trochę przestraszoną i zagubioną w wielkim mieście. Przyjechała tu z ciocią Stefą, niedługo po śmierci mamy, kilkanaście lat temu. Jej ojciec – właściciel dużej fabryki konserw w Wielkopolsce, którą sam zbudował i zarządzał – zupełnie nie miał głowy do zajmowania się jedyną córką. Dlatego po nagłej stracie żony powierzył ją opiece bezdzietnej siostry. Ciocia Stefa przelała na dziewczynkę swoje uczucia, a także ambicje. Dla Natalii było to prawdziwym błogosławieństwem – pomimo wielkiej tęsknoty za mamą miała w cioci silne kobiece wsparcie.

Ojciec natomiast, energiczny i pomysłowy przedsiębiorca, skupił się na zarządzaniu majątkiem, uznając, że najlepsze, co może zrobić dla swojej córki, to zapewnić jej godziwy posag. Ciocia Stefa uważała jednak, że sam posag nie wystarczy – pragnęła bowiem, by w przyszłości Natalia trafiła do wyższych sfer, dlatego oprócz majątku musiała zostać wychowana na damę. A z buzią aniołka i odziedziczoną po matce delikatnością szansa na to była duża. Dlatego przekonała swojego brata, żeby posłał dziewczynkę na najlepszą pensję w Warszawie.

W tym właśnie czasie ojciec Natalii podpisał intratny kontrakt na dostawy dla pruskiej armii. Wtedy jeszcze nie wiedział, że wkrótce rozpocznie się Wielka Wojna, a mięsne konserwy dostarczane niemieckim żołnierzom na obu frontach staną się jednym ze strategicznych produktów i uczynią go milionerem. Ale od początku czuł, że na tym kontrakcie nie może stracić, więc zgodził się wysłać córkę na najlepszą i najdroższą pensję w Warszawie, na której czesne wynosiło sto dwadzieścia rubli rocznie. Gdyby sam miał podjąć decyzję, wybrałby dla niej domową guwernantkę, a w ostateczności szkołę dla dziewcząt w Poznaniu albo w Berlinie. Ale jego siostra mierzyła w polskie wyższe sfery i uważała, że w grę wchodzi tylko Warszawa, bo tu bije serce elit.

Natalia pamięta, jak w ciepły sierpniowy dzień wysiadła z ciocią Stefą na Dworcu Wiedeńskim, w samym centrum Warszawy, u zbiegu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Gdy wyszły z hali dworca, wszystko wydało im się takie eleganckie: bogato zdobione kamienice, szpaler włoskich topoli przed dworcem, kobiety w sukniach i kapeluszach. Warszawa pachniała jakoś inaczej niż Poznań, w którym czasem bywały, ale Natalka nie umiałaby powiedzieć czym. Jej wzrok przyciągnęły i zachwyciły zwłaszcza złote i miedziane kopuły prawosławnych cerkwi, które błyszczały w słońcu ponad dachami domów. Tego w Poznaniu nie widziała.

Ciocia Stefa wynajęła stojącą przed dworcem dorożkę, mały tragarz załadował kufry, podróżne usiadły wygodnie, a ciocia zakomenderowała:

– Na Świętej Barbary cztery, proszę! Budynek pensji dla dziewcząt.

Koń ruszył wolno, a obie Wielkopolanki przyglądały się miastu. Mała Natalia patrzyła szeroko otwartymi oczami na warszawskie elegantki zatrzymujące się przed wytwornymi wystawami przy Marszałkowskiej, na ich wąskie suknie, parasolki, a zwłaszcza piękne kapelusze z szerokimi rondami.

– Rozumiesz, dlaczego tu przyjechałyśmy, Natalko? – zapytała ciocia Stefa. Jej rumiane policzki błyszczały w słońcu cieniutką warstwą potu, a potężną sylwetkę ciasno opinała szara zgrzebna suknia, trochę wygnieciona w podróży.

– Żebym się mogła uczyć?

– Tak, to też. Ale przede wszystkim, żebyś wyrosła na taką piękną, elegancką damę, jak te panie.

Natalka zadumała się nad tymi słowami.

– A jak skończę już szkołę, to też dostanę taki wielki kapelusz? Z piórami? – zapytała z nadzieją.

Ciocia Stefa roześmiała się.

– Jak już zostaniesz damą i wyjdziesz za mąż za jakiegoś wielkiego pana, będziesz sobie mogła kupować kapelusze tak duże jak młyńskie koło!

Na to wspomnienie Natalia nie mogła powstrzymać uśmiechu. Wciąż pamiętała swoje dziecięce marzenie o posiadaniu ogromnego kapelusza, ale moda się zmieniła i musiała je zweryfikować. I choć po ośmiu latach nauk pobieranych na pensji pani Stefanii Tołwińskiej przy ulicy Świętej Barbary 4 czuła się już prawdziwą damą, to dziś miała na głowie niewielki biały toczek z woalką niczym mgiełka.

Tymczasem jej dorożka skręciła w ulicę Miodową, następnie w Krakowskie Przedmieście i po chwili jazdy szerokim Królewskim Traktem zwolniła w pobliżu okazałego budynku z numerem 13.

– Gdzie szanowna pani życzy? – spytał przez ramię dorożkarz, ściągając lejce konia. – Hotel Europejski jest! Ale od wejścia głównego czy od Lourse’a?

– Od Lourse’a. Dziękuję. – Natalia poczekała, aż dorożka zatrzyma się przed wejściem do kawiarni, podała dorożkarzowi monetę i wysiadła.

– Czekać na szanowną panią?

– Nie, dziękuję.

Stanęła przed wejściem do najlepszej kawiarni w Warszawie, popatrzyła na wielki napis: L. LOURSE, i westchnęła głęboko. Ciocia Stefa miałaby satysfakcję, takiego życia chciała dla swojej wychowanki! No, prawie takiego…

Natalia otworzyła szklane drzwi kawiarni i weszła do środka.

Już od progu uderzył ją wyborny zapach świeżo palonej kawy, a zaraz potem poczuła mieszankę słodkich aromatów: migdałów, cynamonu, czekolady, pieczonych ciasteczek i kremów. Okazały bufet pełen tych pyszności wabił z końca sali. Natalia rozejrzała się po przestronnym wnętrzu. Lubiła jego przepych: miękkie, wygodne fotele w stylu Ludwika XV, pokryte czerwonym pluszem, wspaniałe żyrandole i kinkiety, palmy i ogromne lustra w złoconych ramach. A przy okrągłych marmurowych stolikach wykwintne, eleganckie towarzystwo, przyciszone głosy i dyskretny śmiech.

Przy stoliku pod ogromną palmą siedziała znajoma postać w żółtej sukience – młoda kobieta z krótko przyciętymi ciemnymi włosami. Nie zauważyła Natalii, pochylona nad płachtą „Kuriera Warszawskiego”.

Natalia podeszła do niej.

– Ada!

Dziewczyna spojrzała znad gazety.

– Och, jesteś już! – Uśmiechnęła się, wstała i ucałowała Natalię w oba policzki. – Siadaj, poczekamy z zamówieniem na Sabinę.

Natalia się uśmiechała. Ich przyjaźń trwała nieprzerwanie od szkolnych lat i zawsze działała na nią kojąco. Odkąd spotkały się w jednej klasie na pensji jako dziesięcioletnie dziewczynki, były nierozłączne. Razem, we trzy, przechodziły przez szkolne zmagania, egzaminy, maturę, pierwsze zakochania, pierwsze związki z mężczyznami, pierwsze fascynacje dorosłym światem. Ich wzajemne wsparcie było bezcenne.

– Widzisz… – powiedziała Ada, wskazując brodą na gazetę – …mieli wydrukować wiersz mojego Anatola w „Kurierze Warszawskim”, a wydrukowali Tuwima!

Natalia już miała na końcu języka, że Tuwim jest przecież dużo lepszym poetą niż jej Anatol, ale nie chciała robić przyjaciółce przykrości. Anatol zawsze wywoływał w niej jakiś dysonans. Nie wiedziała dlaczego. Był miły, szarmancki, ale jakoś nie umiałaby mu zaufać. Wiedziała jednak, że Ada jest w nim nieprzytomnie zakochana, a to rozumiała doskonale.

– Może następnym razem wydrukują… – pocieszyła ją bez przekonania.

– Och, wiem, że za nim nie przepadasz, ale ja go uwielbiam! I wróżę mu wielką karierę! Jest taki zdolny! – Ada złożyła gazetę i odłożyła ją na sąsiedni stolik. Ściszyła głos: – A propos „wróżę”… Słyszałaś o wróżce Tatianie? Już trzy znajome mi o niej mówiły. Podobno ma niezwykły dar: widzi to, czego inni nie widzą!

– Czyli co? – zapytała Natalia, ale nie doczekała się odpowiedzi, bo trzasnęły szklane drzwi i do kawiarni wpadła trzecia uczestniczka spotkania. Jej rudawe, proste włosy były rozwiane, druciane okulary zsuwały się z nosa, a długie nogi tonęły w szerokich czarnych spodniach ściśniętych w talii wąskim paskiem. Do tego popielata jedwabna bluzka z żabotem. Polski jedwab z Milanówka, lansowany przez panią prezydentową Mościcką, nosił się świetnie już od dwóch sezonów.

– Dzień dobry, moje kochane! – powiedziała szybko Sabina, cmokając przyjaciółki w policzki. – Wybaczcie, ja prosto z zebrania! Zamówiłyście już? – zapytała, moszcząc się wygodnie w miękkim fotelu obitym czerwonym pluszem, przy którym jej włosy wydawały się jeszcze bardziej ogniste. Zresztą, niezależnie od koloru włosów i fotela, Sabina zawsze wnosiła ze sobą ogrom energii. Nie dawało się jej nie zauważyć.

Przy ich stoliku pojawił się kelner w czarnym fraku i kłaniając się, zapytał:

– Czym mogę paniom służyć?

Nie potrzebowały karty, znały ją dobrze. Zamówiły białą kawę i…

– Dla mnie napoleonka z grylażem i konfiturą wiśniową – powiedziała Ada.

– Ja proszę rogalik z masą migdałową – dodała Sabina.

– A dla mnie bomba hrabska! – poprosiła Natalia.

– Służę paniom.

Kelner skłonił się i odszedł, a Ada i Sabina popatrzyły na Natalię podejrzliwie.

– Coś się stało? – spytały jednocześnie.

Bomba hrabska, czyli kule lodów waniliowych, powleczone mrożonym kremem i czekoladą, to był od lat ich ulubiony deser u Lourse’a, deser o specjalnym przeznaczeniu: kiedy któraś przeżywała jakiś zawód, miała kłopoty albo zwyczajnie zły nastrój, pocieszały się tym niebiańskim specjałem. Bomba hrabska była w ich relacjach symbolem pocieszenia i wzajemnego wsparcia. Natalia nie mogła jej sobie dziś odmówić, ale nie chciała wyjawiać przyjaciółkom powodów.

– Nic szczególnego się nie stało, ale dziś właśnie tego potrzebuję – odpowiedziała wymijająco i żeby zmienić temat, zapytała: – I co z tą Tatianą?

– Och, właśnie! – przypomniała sobie Ada. – Moje kochane, podobno wróżka Tatiana ze Smolnej widzi wszystko! Czyli to, czego inni nie widzą!

– To znaczy co konkretnie? – zapytała trzeźwo Sabina, zakładając nogę na nogę.

– No, nie wiem, jakieś duchy…? Jakieś energie…? przyszłość? Kobiety opowiadają niestworzone historie o jej wizjach!

– Co ty wygadujesz, dziecko? Przecież nie ma żadnych duchów! – Sabina spojrzała na nią znad szkieł, surowo jak belfer.

– Odezwała się socjalistka! – zaśmiała się Ada.

– No, chyba nie wierzycie w te zabobony? – Sabina nie chciała odpuścić. – Rozumiem, że nasze służące, siostry Ozorkówny, wychowane w wiejskiej ciemnocie, wierzą w te bzdury! Ale przecież nie wy, kochane, dumne absolwentki pensji pani Stefanii Tołwińskiej!

Roześmiały się. Wspomnienia ze szkolnych lat były ulubionym tematem ich spotkań. Poznały się jako małe dziewczynki, wiecznie pouczane, napominane, strofowane: trzymać się prosto, siedzieć wdzięcznie, spuszczać oczy, uśmiechać się skromnie… Teraz były już dorosłymi, niezależnymi kobietami i mogły bawić się wspomnieniami swojej edukacji, stojąc na bezpiecznym brzegu swojej dorosłości i niezależności.

– Zwłaszcza profesor Skotnicki, entuzjasta nauk Darwina, rwałby sobie włosy z głowy, słysząc, że mówimy o duchach, zamiast wierzyć w przyrodoznawstwo i ewolucję!

– Może chociaż panna Różańska od literatury wybaczyłaby nam te duchy? Pamiętacie, jak kochała Dziady? – Ada lubiła wspominać swoją ulubioną nauczycielkę, która umiejętnie rozbudzała w uczennicach literackie pasje.

– Ciemno wszędzie, głucho wszędzie… Do dziś mam ciarki na plecach, jak to słyszę.

– Nikt nam nie musi niczego wybaczać – powiedziała z przekonaniem Natalia. – To są wprawdzie niewyjaśnione zjawiska, ale nikt nie może udowodnić, że nie istnieją. Sam marszałek Piłsudski brał przecież udział w seansach spirytystycznych.

Natalia przejęła ślepy podziw dla Marszałka od swego męża rotmistrza, obecnie już pułkownika. Ale krytyczna Sabina nie podzielała tego podziwu. Popatrzyła na Natalię niemal z politowaniem.

– No, skoro sam Marszałek wierzy w duchy, to sprawa przesądzona! – powiedziała ironicznie.

– Tak, mój mąż mówił, że nawet w okopach wojny bolszewickiej wywołali kiedyś z Wieniawą i generałem Sosnkowskim ducha carskiego oficera, który im powiedział, którędy bolszewicy przypuszczą atak następnego dnia.

– I co, zastosowali się do tego?

– Tak! I wszystko się sprawdziło! – powiedziała triumfalnie Natalia. Jej podziw dla męża legionisty nie osłabł ani trochę od czasów narzeczeńskich i cieszyła się sukcesami „braci szwoleżerów”, jakby były jej własnymi.

– To rzeczywiście cud boski, żeśmy tę wojnę wygrali, skoro na takiej podstawie podejmowano tam decyzje – rzekła z przekąsem Sabina.

Kelner podszedł do ich stolika bezszelestnie i ze srebrnej tacy podał im kawę i desery.

– Oj, kochane, nie kłóćcie się o politykę! Nie warto! – powiedziała pojednawczo Ada. – A propos Wieniawy… Wiecie, że jak byłam w zeszłym tygodniu w Adrii z moim Anatolem, to spotkaliśmy Tuwima, a Tuwim poznał nas z Wieniawą! I wiecie co? Wieniawa poprosił mnie do walca! Ach, jak on cudownie tańczy! I jaki jest szarmancki! I jeszcze ten wirujący parkiet w Adrii! Wszystko to tak mi zawróciło w głowie jak najlepszy szampan!

– Lepiej na niego uważaj – powiedziała przytomnie Natalia. – Złamał już niejedno serce.

Ada popatrzyła na nią z ciekawością.

– A co, czyżbyś coś o tym wiedziała? Czego nam nie mówiłaś? – zapytała, a jej policzki aż płonęły z ciekawości. – Okazji na pewno miałaś wiele: bale pułku, bale w kasynie oficerskim… Opowiadaj!

Natalia tylko wzruszyła ramionami.

– Kawalerzyści lubią kobiety, to jasne, ale nie uwodzą żon innych kawalerzystów, taką mają zasadę – powiedziała. Dla niej nie miało to zresztą znaczenia: choćby szarmancki i powszechnie uwielbiany Wieniawa zrobił nie wiadomo co, i tak ideałem polskiego oficera i mężczyzny pozostawał jej własny mąż, pułkownik Kotubrycki, którego pokochała pierwszym porywem serca i podziwiała nieodmiennie od lat. – Ale ty nie jesteś żoną kawalerzysty…

– Nie jestem niczyją żoną! – skwitowała Ada. – I nie będę, dopóki mój poeta nie poprosi mnie o rękę.

Sabina wyciągnęła z torebki długą szylkretową fifkę i osadziła w niej cieniutkiego papierosa. Skinęła na kelnera, żeby podał jej ogień. Pomimo swoich socjalistycznych przekonań nie wyzbyła się pewnych wielkopańskich nawyków wyniesionych z domu.

– No, to raczej nie nastąpi prędko – powiedziała, zaciągając się dymem, gdy młody kelner podsunął jej płomień ze srebrnej zapalniczki. – Chyba że twoja wróżka Tatiana rzuci na niego miłosny czar!

Roześmiały się wszystkie naraz.

– Zresztą, moje drogie, jak wiecie, uważam, że mądrej kobiecie mąż nie jest do niczego potrzebny. Małżeństwo to przeżytek! Bądźmy wreszcie nowoczesne i wolne od przestarzałych konwencji! – perorowała Sabina ze swadą. – Czy po to nasze postępowe nauczycielki z pasją przekazywały nam wiedzę i uczyły rozumieć świat, żebyśmy utkwiły przy garach i pieluchach? Kochane, mamy dwudziesty wiek! Kobieta doprawdy ma dziś wiele ważniejszych zadań i wyzwań niż tylko niańczenie męża i dzieci!

Ada popatrzyła na nią tak, jakby imponował jej trochę ten brawurowy radykalizm przyjaciółki. Ale Natalia niczego w życiu nie pragnęła tak bardzo jak tradycyjnej roli żony i matki, z „niańczeniem męża i dzieci” włącznie. Nawet jeśli Sabina uważała to za przestarzałą konwencję. Pusta kołyska z wyrzeźbionym herbem znowu stanęła jej przed oczami. Jak wyrzut. Żeby odegnać tę wizję, wzięła srebrną łyżeczkę i zanurzyła ją w czekoladowej kuli wyśmienitej bomby hrabskiej.

Gdyby jakaś wróżka umiała jej wywróżyć, kiedy wreszcie będzie mogła ułożyć swoje dziecko w tej kołysce! Kiedy młody panicz Kotubrycki pojawi się w pięknej słonecznej willi na Żoliborzu i wypełni swoim śmiechem i tupotem małych nóżek puste pokoje? I czy w ogóle? To właśnie Natalia chciałaby wiedzieć najbardziej. Ale nie powiedziała tego głośno, bo zdawało jej się, że ani Ada, ani tym bardziej Sabina nie podzielają tego marzenia, nawet go nie rozumieją.

Sekrety pani pułkownikowej

Подняться наверх