Читать книгу Duff McKagan. Sex, drugs & rock n’ roll… i inne kłamstwa - Duff McKagan - Страница 10
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ОглавлениеZnałem wielu ćpunów. Sporo nałogowców umarło lub do dzisiaj prowadzi beznadziejny tryb życia. Z niektórymi osobiście doświadczyłem cudownych rzeczy, kiedy jako dzieci razem tworzyliśmy muzykę i czekaliśmy na nadejście przyszłości. Oczywiście nikt nigdy nie planuje, że będzie ćpunem lub alkoholikiem. Niektórzy ludzie potrafią w młodości eksperymentować, a później przestać. Inni nie.
Kiedy Guns N’ Roses zaczęli się pojawiać w publicznej świadomości, byłem znany z tego, że dużo piję. W 1988 roku MTV wyemitowało koncert, podczas którego Axl przedstawił mnie – jak zwykle – jako Duffa „Króla Piwa” McKagana. Niedługo potem dostałem propozycję od przedsiębiorstwa produkcyjnego pracującego nad nowym serialem animowanym – zadzwonili do mnie i zapytali, czy markę piwa w serialu mogą nazwać Duff. Zaśmiałem się i powiedziałem, że oczywiście, nie ma żadnego problemu. Pomysł brzmiał jak tani projekt artystyczny czy coś w tym rodzaju – no bo kto tworzył kreskówki dla dorosłych? Nie wiedziałem, że serial miał zyskać tytuł Simpsonowie i że po paru latach będę widział butelki z piwem Duff wszędzie, gdzie dotrzemy podczas trasy.
Mimo to reputacja, którą zyskałem przez picie, nie wydawała się niczym wielkim. Ale kiedy jako Guns N’ Roses w latach 1991–1993 spędziliśmy dwadzieścia osiem miesięcy w trasie promującej albumy Use Your Illusion, moje spożycie osiągnęło naprawdę epickie rozmiary. Na czas tego tournée Gunsi wynajęli prywatny samolot. Nie był to mały odrzutowiec, a prawdziwy 727 wypożyczony od kasyna MGM, z sofami i osobnymi sypialniami dla członków zespołu. Slash i ja „ochrzciliśmy” samolot podczas dziewiczego lotu, jeszcze zanim oderwaliśmy się od ziemi, paląc razem koks. (Przy okazji, nie polecam – wszystko przesiąka tym zapachem). Nawet nie pamiętam występu w Czechosłowacji; zagraliśmy na stadionie w jednym z najpiękniejszych miast Europy Wschodniej, niedługo po upadku muru berlińskiego, i wiem, że odwiedziłem kiedyś ten kraj, tylko dzięki pieczątce znalezionej w paszporcie.
Nie było już pewne, czy jestem jedną z tych osób, które mogą eksperymentować w młodości, a później przestać.
Codziennie się upewniałem, że po przebudzeniu znajdę obok łóżka butelkę wódki. W 1992 roku spróbowałem skończyć z piciem, ale już po kilku tygodniach wróciłem do nałogu z podwójną siłą. Po prostu nie umiałem przestać. Byłem stracony. Włosy zaczęły mi wypadać kępkami, a kiedy sikałem, bolały mnie nerki. Moje ciało nie potrafiło znosić silnych ataków alkoholu i okrutnie się na mnie mściło. Kokaina wyżarła mi dziurę w przegrodzie nosowej, więc ciągle ciekło mi z nosa jak z nieszczelnego kranu w zaniedbanej toalecie. Miałem popękaną skórę na dłoniach i stopach, ropnie na twarzy i szyi. Żeby móc grać na basie, musiałem pod rękawiczki zakładać bandaże.
Jest wiele sposobów na odbicie się od dna. Niektórzy ludzie idą prosto na odwyk, inni do kościoła. Niektórzy udają się na spotkania AA, a jeszcze inni kończą w trumnie. Czułem, że zmierzam właśnie tam.
Na początku 1993 roku mój problem z kokainą był już tak poważny, że przyjaciele – z niektórymi wspólnie wciągaliśmy i paliliśmy crack – zaczęli poruszać ten temat i kiedy wróciłem do domu w czasie przerwy w trasie, starali się nie dopuszczać do mnie dilerów. Ja jednak miałem swoje sposoby na oszukanie wszystkich dobroczyńców. W L.A. zawsze był jakiś sposób.
Okłamywałem się, wmawiając sobie, że tak naprawdę nie jestem uzależniony od kokainy. W końcu nie chodziłem na kokainowe party i nigdy nie ćpałem sam. W sumie to nienawidziłem koki. Brałem tylko ze względu na praktyczne rezultaty: efekty stymulujące łagodziły działanie alkoholu, dzięki czemu zyskiwałem możliwość picia przez dłuższy czas – często przez wiele dni. A właściwie to prawie zawsze przez wiele dni.
Ponieważ się uparłem, że nie stanę się stereotypowym „gościem od koki”, nie posiadałem porządnych młynków, które ułatwiłyby mi wciąganie. Po prostu otwierałem woreczek, łamałem narkotyk na mniejsze kawałki, co było nietrafionym rozwiązaniem, i wciągałem takie większe fragmenty. Oczywiście wiedziałem, że ta prymitywna metoda daje mi się we znaki. Wnętrze mojego nosa zawsze piekło; czasami do tego stopnia, że zwijałem się z bólu.
Wtedy żona mojego głównego dilera koki, Josha, zaszła w ciążę. Zacząłem się martwić, że sama nie przestała brać. Jedna zasada, która nigdy nie wypłynęła z mojego dziurawego systemu wartości: prawie wszystko może być uznawane za fajną zabawę, jeśli bawisz się tylko i wyłącznie własnym życiem, ale stwarzanie zagrożenia dla innych ludzi jest nie do zaakceptowania. Nie miałem zamiaru przyczyniać się do ranienia niewinnej osoby trzeciej. Nie chodziło o zwykłą ludzką przyzwoitość. Pochodzę z dużej rodziny i wówczas miałem około dwadzieścioro troje siostrzeńców i siostrzenic, a każdego z nich znałem od ich narodzin. Zamierzałem więc się wtrącić do życia Josha i jego żony Yvette i zmusić ją do rzucenia nałogu. Nie świeciłem jeszcze przykładem, ale zaoferowałem, że zapłacę jej za odwyk. Obydwoje gorąco zapewniali, że przestała brać, bo przecież nigdy w życiu nie zrobiłaby czegoś takiego, nosząc dziecko w brzuchu. Uznałem, że to podejrzane.
Podczas jednego z weekendów dołączyli do mnie i moich znajomych w domku wypoczynkowym, który kupiłem w Lake Arrowhead, w górach, na wschód od L.A. Josh oczywiście kupił narkotyki, a ja udostępniłem jemu i jego małżonce sypialnię na parterze. Widziałem, że Yvette jest naćpana. Żeby potwierdzić swoje przypuszczenia, zakradłem się do ich pokoju i zobaczyłem, jak się pochyla i wciąga kreskę kokainy. Dopiero kiedy ujrzałem to na własne oczy, uświadomiłem sobie, że sam stoczyłem się na samo dno. Zagubiłem się. Wyrzuciłem ich z domu i powiedziałem, że nie chcę ich już nigdy widzieć. Byłem wściekły – na nich i na siebie.
Tego samego dnia rzuciłem kokainę i piłem przez dwa koszmarne tygodnie poważnej depresji.
Mimo że po zrezygnowaniu z ćpania efekty picia stały się bardziej widoczne, alkohol dawał dużo mniejszego kopa niż dragi. Dzisiaj już wiem, czym jest biała gorączka. Kliniczna definicja delirium tremens mówi, że to ciężki stan psychotyczny występujący u niektórych ludzi cierpiących na chroniczny alkoholizm, charakteryzujący się niekontrolowanymi drżeniami mięśniowymi, ostrymi halucynacjami, silnymi zaburzeniami lękowymi, zwiększoną potliwością i nagłym poczuciem strachu. Kiedyś wiedziałem tylko tyle, że nie jest to przyjemne. Byłem bardzo chory. Doprowadziłem swoje ciało do tak strasznego stanu, że przypominałem osobę po radioterapii.
Podczas trasy Use Your Illusion samotnie nagrywałem piosenki, zaszywając się w studiach nagraniowych. Ten projekt pozwalał w dużym stopniu zabijać czas, który w innym wypadku spędziłbym, pijąc. Nie wiedziałem, po co tak naprawdę tworzę nagrania demo. Jedno z nich – moja wersja piosenki Johnny’ego Thundersa You Can’t Put Your Arms Around a Memory – trafiło na Spaghetti Incident? GN’R, album z coverami wydany tuż po zakończeniu trasy Use Your Illusion.
Podczas tych sesji grałem na wszystkim – perkusji, gitarze, basie. Czasem też śpiewałem i jeśli wsłuchasz się w muzykę, usłyszysz, że podczas wykonywania niektórych piosenek nie byłem w stanie oddychać przez nos. W którymś momencie trasy towarzyszący nam przedstawiciel wytwórni zapytał, gdzie znikam podczas wolnych dni. Powiedziałem mu. Kiedy Tom Zutaut, dzięki któremu Gunsi podpisali kontrakt z Geffen Records, usłyszał o moich nagraniach, zapytał, czy chciałbym podpisać kontrakt na karierę solową. Powiedział, że firma Geffen mogłaby wydać moje utwory jako album. Wiedziałem, że prawdopodobnie ma w tym jakiś interes – doszło do rozpadu Nirvany i Pearl Jam, więc pewnie stwierdził, że ze względu na moje pochodzenie oraz powiązania z kulturą punkową wytwórni łatwiej będzie wzmocnić pozycję GN’R[4]. Miałem to gdzieś. Dla mnie była to szansa na zrealizowanie marzenia. Dorastałem jako fan Prince’a, który na swoim debiutanckim albumie zagrał na ponad dwudziestu instrumentach, dzięki czemu przy płycie mogła się ukazać informacja: „Napisane, skomponowane, zagrane i nagrane przez Prince’a”.
Fajnie, mój własny album stworzony – w większości samodzielnie – na wzór muzyki tego artysty rozejdzie się na całym świecie.
Geffen wydał Believe in Me już w 1993 roku, tuż przed końcem trasy Illusion. Axl wspomniał o tym podczas kilku ostatnich koncertów. Nawet ja zacząłem promować ten krążek, ciągle przebywając jeszcze z Gunsami w Europie. Kiedy miałem podpisywać albumy w Hiszpanii, pojawiło się tylu ludzi, że policja musiała zamknąć ulicę przed sklepem w obawie przed zamieszkami.
Moje tournée było zaplanowane tuż po ostatnich koncertach GN’R – dwóch finałowych występach w Buenos Aires w Argentynie w lipcu 1993 roku. Trasa miała się rozpocząć w San Francisco, L.A. i Nowym Jorku, a następnie miałem supportować Scorpionsów podczas ich trasy po Europie. Po powrocie z Argentyny do L.A. dołączyłem do grupy przyjaciół i znajomych, którzy mieli wyruszyć razem ze mną. Rozpoczęli próby jeszcze przed moim przyjazdem do domu. Wspólnie bardzo przyspieszyliśmy przygotowania do podróży.
Kiedy Axl usłyszał, że planuję kontynuować trasę, zaraz do mnie zadzwonił.
– Kurwa, zwariowałeś? Nie powinieneś teraz wyjeżdżać. Sama myśl o tym to szaleństwo.
– To jedyna rzecz, jaką potrafię – odpowiedziałem. – Granie muzyki.
Wiedziałem też, że jeśli zostanę w domu, pewnie wpadnę w jeszcze większy ciąg narkotykowy. Nie łudziłem się, że rzucę nałóg, ale w trasie – z zespołem złożonym z moich przyjaciół punkrockowców z Seattle – przynajmniej miałem szansę trochę go ujarzmić i trzymać się z daleka od koksu. Jeśli zostałbym w L.A., pewnie nie potrafiłbym się oprzeć pokusie. Zarząd GN’R wysłał ze mną Ricka „Trucka” Beamana, mojego osobistego ochroniarza z trasy Use Your Illusion. W tamtym momencie jego troska o mnie wydawała się wykraczać poza obowiązki zawodowe. Jak prawdziwy przyjaciel zdobył się na okazanie głębokiego, osobistego zainteresowania i próbował niwelować szkody, które sam sobie wyrządzałem. Teraz wreszcie mieliśmy wspólny cel – przynajmniej w odniesieniu do kokainy.
Ale Axl miał rację. Już przed pierwszym koncertem w San Francisco moja ówczesna żona Linda wdała się za kulisami w bójkę z inną dziewczyną i straciła ząb. Wszędzie tryskała krew.
Na koncercie w Webster Hall w Nowym Jorku pojawili się Hells Angels i doszło do bijatyki. Krzyczałem na fanów, żeby się uspokoili. Sądziłem, że mogę coś zmienić.
Po występie ludzie próbowali się dostać za kulisy, ale chciałem być sam.
– Jestem zbyt zmęczony – powiedziałem ochronie. – Nie wytrzymam tego.
W głowie rozbrzmiewały mi słowa z Just Not There, jednej z piosenek z Believe in Me, które graliśmy na scenie:
Wiesz, że szukam, ale nie potrafię znaleźć żadnych powodów,
Dla których miałbym się zmierzyć z kolejnym dniem,
Bo głęboko w środku czuję, jakbym się czołgał,
Powoli zanikał, zanikał…[5].
Zgodnie z planem wytrzymałem w trasie do grudnia 1993 roku. Ludzie ciągle bardzo interesowali się Gunsami, szczególnie w Europie. Widzowie znali moje piosenki i śpiewali je razem ze mną. Poza klawiszowcem
Teddym Andreadisem, który towarzyszył Gunsom podczas Use Your Illusion i podróżował z artystami takimi jak Carole King odkąd skończył naście lat, pozostali członkowie zespołu nie mieli doświadczenia w występach na wielkich obiektach. Zespół został sklecony naprędce i brakowało nam zgrania; doszło między nami do paru nieprzyjemnych sytuacji, między innymi bójki na jakimś europejskim lotnisku.
Przez większą część trasy wytrzymałem bez koki, ale w żadnym razie nie była to dla mnie przerwa od narkotyków. Zaliczyłem parę potknięć. Poza tym rzuciłem wódkę na rzecz wina. Ta zmiana była akurat korzystna, ale ilości wina, które pochłaniałem, stawały się coraz większe i doszło do tego, że wypijałem dziesięć butelek dziennie. Miałem bardzo silną zgagę, bez przerwy brałem tums[6]. Nie jadłem, a mimo to ciągle miałem wzdęcia; moje ciało było w okropnym stanie.
Pod koniec europejskiej części trasy, w Anglii, nasz gitarzysta prowadzący zaczął grozić nożem kierowcy. Musiałem go zwolnić – na szczęście w najbliższym czasie nie mieliśmy w planach koncertów. Po powrocie do Los Angeles zadzwoniłem do Paula Solgera, dawnego przyjaciela, z którym jako nastolatek grałem w Seattle, i poprosiłem go, żeby do nas dołączył podczas następnej części tournée. W ciągu dziesięciu lat od naszego ostatniego wspólnego występu Solger wytrzeźwiał; nie muszę powtarzać, że ja nie. Pomimo to się zgodził.
Na początku 1994 roku polecieliśmy do Japonii. Spotkaliśmy tam The Posies, weteranów jangle pop z Seattle. Pojawili się na naszym koncercie i powiedzieli, że fajnie, że nowa wersja mojego zespołu przypomina punkrockową supergrupę z Seattle. Dobrze wiedzieć – ciągle reprezentowałem swoje miasto.
Następnie mieliśmy parę tygodni wolnego, więc przed występami w Australii wróciłem do L.A. Kiedy tylko dotarłem do domu, poczułem się gorzej niż kiedykolwiek. Moje dłonie i stopy były pokryte krwią. Ciągle dostawałem krwotoków z nosa. Srałem krwią. Z wrzodów na mojej skórze wyciekał płyn. Dom zalały cuchnące wydzieliny mojego zaniedbanego ciała. Telefonicznie powiadomiłem swoich menedżerów i zespół, że nie pojedziemy do Australii.
W tamtym okresie miałem już dwa domy, w tym jeden w Seattle – wymarzony, nad jeziorem Waszyngton – i czułem, jak mnie do siebie przyciąga. Kupiłem go w ciemno parę lat wcześniej, bo znajdował się w okolicy, w której jako dziecko kradłem samochody i łodzie. Ponieważ trasa Use Your Illusion zdawała się nie mieć końca, po dokonaniu zakupu prawie wcale nie spędzałem tam czasu. Uznałem, że to dobre miejsce na wyzdrowienie, relaks i naładowanie baterii.
31 marca 1994 roku udałem się na lotnisko w Los Angeles, by stamtąd ruszyć do Seattle. Kurt Cobain czekał w kolejce na ten sam samolot. Zaczęliśmy rozmawiać. Dopiero co uciekł z ośrodka odwykowego. Obydwaj byliśmy udupieni. Skończyło się na tym, że wykupiliśmy miejsca koło siebie i przegadaliśmy całą drogę, ale nie poruszaliśmy pewnych tematów: ja byłem w swoim piekle, on w swoim i obaj wydawaliśmy się to rozumieć.
Kiedy dotarliśmy do Seattle i poszliśmy odebrać bagaże, wpadłem na pomysł, by go zaprosić do siebie. Czułem, że zamierza spędzić tę noc w samotności, tak samo jak ja. Ale w terminalu panowało straszne zamieszanie. Ja należałem do wielkiego zespołu rockowego; on należał do wielkiego zespołu rockowego. Staliśmy obok siebie, a ludzie zaczęli się na nas gapić. Wielu ludzi. Kiedy na minutę odwróciłem wzrok, Kurt zniknął w czekającej na niego limuzynie.
Gdy dotarłem na miejsce, zatrzymałem się na podjeździe i spojrzałem na dach. W momencie zakupu budynku zadaszenie było stare i przeciekało, więc musiałem zapłacić za wymianę na cedrowy gont. Nowy dach miał przetrwać dwadzieścia pięć lat i kiedy tak na niego patrzyłem, uznałem, że to zabawne – miał „żyć” dłużej niż ja. Mimo to pobyt w domu pozwolił mi poczuć, że w końcu osiągnąłem sukces, bo mogę mieszkać w takim miejscu, w takiej części miasta.
Po paru dniach dostałem telefon od mojego menedżera, który oznajmił mi, że Kurt Cobain został znaleziony martwy w swoim domu w Seattle po tym jak strzelił sobie w głowę. Wstyd przyznać, ale kiedy usłyszałem tę informację, nic nie poczułem. Ludziom w moim zespole wiele razy zdarzyło się przedawkować. Mój własny nałóg wymykał się spod kontroli, ciało przestawało funkcjonować. Nie podniosłem słuchawki, aby zadzwonić do znajomych Kurta – Dave’a Grohla i Krista Novoselica. Stwierdziłem, że moje kondolencje i tak nic by nie znaczyły – kilka lat wcześniej, gdy Gunsi i Nirvana występowali podczas rozdania nagród MTV, za kulisami między mną a Kristem wywiązał się konflikt. Kiedy stwierdziłem, że słyszę ze strony obozu Nirvany lekceważące wypowiedzi na temat mojego zespołu, straciłem nad sobą panowanie. Zamroczony alkoholem zaatakowałem
Krista. Wtedy rozwiązywanie jakichkolwiek konfliktów polegało dla mnie na wszczynaniu barowych bójek. Kim Warnick z Fastbacks – pierwszego prawdziwego zespołu, w którym grałem jako dzieciak – zadzwoniła do mnie następnego dnia i ostro mnie zbeształa. Czułem się okropnie. Te same uczucia towarzyszyły mi teraz, kiedy gapiłem się na telefon niezdolny zadzwonić z przeprosinami za dawny incydent i z wyrazami współczucia za stratę, jaką ponieśli Krist i Dave.
Śmierć Kurta w żaden sposób nie wpłynęła na moje przygnębienie. W dalszym ciągu sobie z nim nie radziłem. Przynajmniej w tamtym miesiącu.
Nawet po ogromnym sukcesie Guns N’ Roses i szaleństwie, które zapanowało w moim życiu, trzech moich najbliższych przyjaciół z dzieciństwa – Andy, Eddy i Brian – w dalszym ciągu dzwoniło do mnie i odwiedzało w L.A. Kiedy trasa zbliżała się do końca, nie chciałem się z nimi widywać. To była część mojej gry. Ale widzieli moje zdjęcia w magazynach i oglądali wywiady emitowane przez MTV. Bez przerwy do nich dzwoniłem – także późno w nocy, kompletnie najebany. Podczas trasy pewnie telefonowałem do Andy’ego co drugi dzień. W Seattle był moim obrońcą. Mówił ludziom, że nie wiedzą, jak wygląda moje życie, przez co przechodzę. Chronił mnie. Ale nie miałem wątpliwości, że będzie chciał przeprowadzić ze mną rozmowę – tę, której nie potrafiła przeprowadzić moja mama. Gdy trasa się skończyła, wiedziałem, że to tylko kwestia czasu – albo umrę, albo Andy ze mną porozmawia. Nie wiedziałem, co zrobię, kiedy dojdzie do tej rozmowy. 9 maja 1994 roku zasnąłem z tą myślą obok dziesięciu butelek po winie, które wypiłem tego dnia.
Rankiem 10 maja obudziłem się w moim nowym łóżku z uczuciem kłującego bólu w żołądku. Cierpienie nie było dla mnie nowością, przywykłem też do wywołującego mdłości przekonania, że coś jest nie tak z moim ciałem. Ale teraz było inaczej, ból stał się niewyobrażalny – jakby ktoś chwycił za tępy nóż i grzebał nim w moich wnętrznościach. Był tak intensywny, że nie mogłem nawet doczołgać się do telefonu i zadzwonić po pogotowie. Płakałem unieruchomiony przez ból i strach.
Leżałem nagi na łóżku w moim wymarzonym domu kupionym z nadzieją, że kiedyś będę miał rodzinę, z którą w nim zamieszkam.
Leżałem tam przez okres wydający się trwać wiecznie. Cisza pustego domu była tak głośna jak moje przerywane, przytłumione westchnięcia. Nigdy wcześniej nie chciałem, żeby ktoś mnie zabił, ale cierpiałem tak bardzo, że miałem nadzieję, że ktoś skończy tę mękę.
Wtedy usłyszałem, że Andy, mój przyjaciel z dzieciństwa, wszedł do środka przez tylne drzwi. Krzyknął:
– Hej, co tam? – Dokładnie tak, jak kiedyś.
Chciałem odpowiedzieć: „Andy, jestem na górze”, ale nie byłem w stanie. Mogłem tylko cicho szlochać. Słyszałem, jak wchodzi po schodach – musiał zobaczyć w kuchni mój portfel. Dotarł na górę, na korytarz.
– O kurwa, w końcu do tego doszło – powiedział, kiedy wszedł do pokoju.
Czułem wdzięczność, mając przy sobie przyjaciela. Pocieszałem się myślą, że umrę obok Andy’ego. Ale on miał inny pomysł. Założył mi spodnie dresowe i postanowił mnie przenieść. Musiał to zrobić pod wpływem adrenaliny – w innym przypadku nie byłoby szans, żeby uniósł moje wydęte, stukilogramowe ciało. Kiedy znosił mnie do samochodu, palący, kłujący ból w moich jelitach rozprzestrzenił się niżej, na mięśnie czworogłowe ud i na okolicę krzyżowo-lędźwiową. Chciałem umrzeć.
Brad Thomas, lekarz, który się mną opiekował od dziecka, mieszkał dwa domy dalej, więc Andy mnie do niego zawiózł. Mimo że znaliśmy się lata, odkąd popadłem w alkoholizm, nie pozwalałem mu na częste badania. Andy i doktor Thomas zabrali mnie do gabinetu na pierwszym piętrze. Słyszałem, jak dyskutują na temat mojego stanu i poczułem, jak igła przebija mi skórę na dupie. Demerol[7]. Nic. Kolejny zastrzyk demerolu w dupę i znowu nic, nie poczułem żadnej ulgi. Ponowne ukłucie. Znowu nic. Ból ciągle się rozprzestrzeniał i zaczynałem panikować. Płakałem, podczas gdy moja dusza zaczęła blaknąć i znikać.
Postanowili jak najszybciej zawieźć mnie do szpitala Northwest. Doktor Thomas nakazał Andy’emu, by jak najszybciej mnie tam przetransportował, bo czekanie na karetkę trwałoby dłużej. Powiedział, że spotkamy się na miejscu. Andy prowadził tak szybko, jak mógł, starając się, by samochodem nie szarpało – każdy najmniejszy ruch doprowadzał mnie do płaczu.
Kiedy w szpitalu dożylnie podano mi morfinę, personel zaczął zadawać mi pytania, na które nie potrafiłem odpowiedzieć.
– Nazwisko? Adres?
Andy odpowiadał za mnie.
– Ile alkoholu pije pan na co dzień?
– Jest pan teraz pod wpływem narkotyków?
Tylko płakałem. Cierpienie nie pozwalało mi mówić. Morfina nie działała tak, jak powinna. W tamtym okresie życia miałem bardzo małe pojęcie o opiatach, ale wiedziałem, jaką euforię mogą wywołać, i w ogóle jej teraz nie doświadczałem.
– Stary, mam złamany kręgosłup – powiedział gościu na łóżku obok – i cieszę się, że nie przechodzę przez to co ty.
Doktor Thomas i technik od ultradźwięków zrobili mi prześwietlenie. Zobaczyłem, jak twarz lekarza robi się biała. Moja trzustka, nabrzmiała od alkoholu do rozmiarów piłki futbolowej, pękła. W wyniku działania enzymów trawiennych wydzielanych przez uszkodzoną trzustkę doświadczyłem wewnętrznych poparzeń trzeciego stopnia. Tylko kilka odcinków układu pokarmowego jest w stanie radzić sobie z enzymami i do tej grupy zdecydowanie nie zalicza się organów i mięśni brzucha – te tkanki zwyczajnie się palą.
Chirurg w grubych okularach wyjaśnił mi, na czym będzie polegać operacja. Powiedział, że muszą wyciąć górną część trzustki, zszyć mnie, a następnie do końca życia będę się musiał poddawać dializie.
Nagle zrozumiałem błagania nieszczęsnych starożytnych dusz, które pozostawały przy życiu, po tym jak ich ciała traktowano zardzewiałym mieczem lub oblewano gorącym olejem. Byłem jedną z nich. Zebrałem wszystkie siły, by wyszeptać do jednego z lekarzy:
– Zabijcie mnie.
Błagałem wtedy bez końca:
– Proszę, zabijcie mnie. Po prostu mnie zabijcie. Zabijcie mnie. Proszę.