Читать книгу Andrzej Żarycz. Powieść - niestety fantazja - Edmund Jezierski - Страница 4

I.

Оглавление

Inżynier Żarycz przerwał na chwilę dyktowanie listu i, spojrzawszy na pochyloną nad maszyną sekretarkę, spytał nagle:

— Panno Basiu, czy chce pani wrócić do Polski?...

Pytanie to było tak dziwne i nieoczekiwane, iż zaskoczonej niem pannie Basi ręce zsunęły się z klawiszy maszyny, twarz pobladła, błysnęły jakieś dziwne światełka w oczach... Przymknęła je też na chwilę, poczem spojrzała na pytającego, jakby chcąc się przekonać, czy nie żartuje z niej czasem...

Lecz twarz żarycza, jak zawsze, była spokojna, poważna, tylko koło ust błąkał się jakiś dziwny uśmiech, pełen dobroci...

Nie odpowiedziała mu jednak odrazu, jakby chcąc zebrać rozpierzchłe myśli, związać je w jedno zwięzłe zdanie i jako odpowiedź rzucić je temu, który jakby niebo przed nią otworzył.

Czy wróciłaby do Polski?... A toć było to jedynem marzeniem jej życia od lat paru, od dnia śmierci rodziców... Z rozkoszą wyrzekłaby się świetnego i dobrze płatnego stanowiska, godząc się na biedę, byle tylko tam, w kraju...

To też gdy żarycz powtórzył pytanie:

— No cóż, panno Basiu, chce pani wrócić do Polski?... — odrzekła mu:

— Choćby pieszo, pod pokładem, byle dziś...

Przez twarz żarycza przemknęło jakby wzruszenie, rzadki wielce gość, którego panna Basia, przynajmniej, nigdy jeszcze nie widziała... Popatrzał na nią długo, jakby odczytując wrażenia, które się na jej prześlicznej, wiośnianej twarzyczce odbijały, poczem rzekł łagodnie:

— Więc proszę, niech się pani szykuje... Być może, że w niedługim czasie pojedziemy tam...

— Ze wszystkiem!... — bezwiednie zawołała panna Basia, nie mogąc opanować gwałtownej radości.

— Ze wszystkiem, — przytwierdził.

Uląkłszy się swego wybuchu, spojrzała na niego z niepokojem, lecz Żarycz, jakby nigdy nic, wrócił do dyktowania listu, a skończywszy, rzekł, wstając od biurka:

— Jadę teraz do fabryki... Gdyby kto chciał ze mną mówić, będę tam do drugiej, potem w klubie na obiedzie... Dziś już tu nie będę... Niech pani pomyśli nad tem, o czem mówiliśmy przed chwilą i powoli szykuje się do podróży...

Wyszedł, uścisnąwszy jej na pożegnanie dłoń, a panna Basia, pozostawszy samą, mogła wreszcie puścić dowolnie wodze marzeniom...

Wróci do kraju, do Polski... Gdy wyjeżdżała z niej z rodzicami, miała zaledwie cztery lata, lecz mimo to pamiętała jak żywe, pola jej i lasy, miasta i wsie... Ojciec jej, legjonista, nie mogąc znaleźć w kraju utrzymania, emigrował zaraz po wojnie z bolszewikami do Ameryki, licząc, że tam znajdzie zarobek i byt... Z początku nawet powodziło mu się nieźle, lecz potem z nadmiaru ciężkiej pracy rozwinęła się gruźlica, która z łatwością zżarła osłabiony długim pobytem w okopach organizm, i zmarł, gdy miała zaledwie lat dwanaście... Za nim wkrótce poszła matka...

Osieroconą Basią zajęli się dobrzy ludzie, umieścili w szkole klasztornej, dali naukę i nauczyli pracy, a gdy skończyła lat osiemnaście, umieścili jako sekretarkę u inż. Żarycza, znakomitego, o wszechświatowej sławie wynalazcy, człowieka, o którego niebywałem szczęściu i niezliczonych wprost miljonach legendy wśród Polonji amerykańskiej krążyły...

Z początku panna Basia bała się go straszliwie, lecz w krótkim czasie, przekonawszy się o jego bezgranicznej wprost dobroci, przestała się bać, uczuwając dla niego podziw i cześć niezwykłe, jakby dla istoty wyższej, i nawet... nawet, pokochała go, jak ojca...

Martwiło ją tylko jedno, że inż. Żarycz, któremu zdawało się los nie odmówił niczego, zawsze był jakiś dziwnie smutny, nigdy uśmiech wesoły nie rozjaśniał jego twarzy, nigdy nie słyszała o tem, żeby się bawił, tak jak inni miljonerzy, a zawsze zastawała go pochłoniętego pracą...

Znowu sądziła, że powodem tego jest chciwość pieniędzy, lecz widząc z jaką łatwością dawał pieniądze na różne cele, musiała się wyrzec tego sądu...

Z intuicją swej młodej, romantycznej duszy przeczuła, że tego smutku była głębsza przyczyna, nie starała się jednak przeniknąć tej tajemnicy, tylko bolała głęboko nad jego nieszczęściem....

I oto ten człowiek niezwykły powiedział jej, że wróci do Polski, a wiedziała dobrze, że wszystko, co on powiedział — jest święte...

Nie mogła się wprost doczekać godziny zamknięcia biura, a gdy wreszcie zegar wybił czwartą, wybiegła z wielkiego gmachu firmy „Żarycz, Morgan etCo“, wskoczyła do pierwszej taksówki i kazała się wieść na przedmieście New-Yorku, gdzie w małej willi zajmowała skromne, lecz gustownie umeblowane mieszkanko...

Wpadła tam jak burza, i rzucając się na szyię starej pani Marcinowej Koziełł, która się nią opiekowała i jednocześnie prowadziła skromne gospodarstwo, wołała z płaczem i śmiechem zarazem:

— Marcinowo, jestem szczęśliwa!... jestem szczęśliwa!....

Marcinowa spojrzała na nią ze zdumieniem, popoczem, poprawiając przekrzywiony czepiec, spytała:

— Ola boga!... a co to Basiunia wyprawia!.... o mały włos mnie nie udusiła... A z czego to Basiunia jest taka szczęśliwa?...

— Jadę do Polski!... do kraju!.. do swoich!... — wołała w porywie radości Basia...

Marcinowa aż przysiadła na krześle z nadmiaru wrażenia...

— A któż to Basi powiedział, że jedzie do Polski? — spytała.

— Pan Żarycz!...

To już wzbudziło w Marcinowej większe zaufanie.

— A na długo?...

— Nazawsze...

Tu znów zachwiała się wiara Marcinowej w równowagę umysłową wychowanki, więc nieufnie spytała:

— A z kimże to Basiunia jedzie?...

— Z panem Żaryczem... sam powiedział... A co on powie, to święte...

Przekonanie to podzielała w zupełności i Marcinowa, i nic jej teraz zachwiać nie mogło w przekonaniu, że Basia pojedzie do Polski nazawsze, napewno...

Lecz w tem naraz wspomniała na swe osierocenie, na to, że opuści ją ta jedyna istota, którą ukochała gorąco i szczerze, i z oczu jej popłynęły gęste łzy, a olbrzymia postać zatrzęsła się od wewnętrznych łkań.

Spostrzegła te łzy Basia, i wnet cała jej radość przygasła, znikła, i patrząc z bólem na płaczącą opiekunkę, spytała cicho:

— Czego Marcinowa płacze?

— To nic, to nic, dziecino, — odrzekła Marcinowa, ocierając spiesznie łzy i starając się zapanowa, zapanować nad płaczem: tylko gdy pomyślałam, że jak Basiunia pojedzie, to zostanę znów sama, tak strasznie sama, to...

Tu machnęła z rozpaczą ręką i znów ocierać zaczęła gwałtownie łzy, cisnące się do oczu...

Basia stanęła na chwilę zamyślona. W radości swej nie pomyślała nawet, że wyjazd jej zrani tą dobrą, prostą, lecz kochającą ją gorąco istotę... Co robić?... I naraz błysnęła jej myśl... Tuląc się do Marcinowej i całując ją serdecznie, rzekła:

— Ależ Marcinowo, to Marcinowa myśli, żebym ja bez niej pojechała?... A cóżbym ja w Polsce bez Marcinowej robiła?... Jakbym sobie dała sama radę?.. Marcinowa musi ze mną jechać... Mam uskładanych pieniędzy tyle, że wystarczy na podróż nie tylko dla nas obydwóch, ale i na zagospodarowanie się...

W miarę jej słów rozjaśniała się twarz starej Marcinowej, promieniała, aż wreszcie wykwitł na niej uśmiech radosny...

— Naprawdę, Basiuniu, weźmie mnie Basiunia z sobą? — spytała z niedowierzaniem: a toż i ja tam, w kraju, mogę się jeszcze do czegoś przydać... mogę do służby iść... oho, nie będę darmo jeść chleba Basiuni!...

Po chwili jednak jakby ciemne chmury zaciągnęły jej radość, poczęła pociągać nosem i głosem, tamowanym przez łzy, wyrzekła:

— Mój Boże, a to ci by się mój Marcin, biedaczysko, ucieszył... Wciąż, aż do samego skonania, tą Polskę wspominał... A teraz biedak zostanie sam...

Na te słowa sposępniała twarz Basi, w oczach jej zakręciły się łzy, ucałowała jeszcze raz Marcinową i spiesznie wyszła do swego pokoiku, zamykając za sobą drzwi starannie.

Marcinowa westchnęła sobie raz jeszcze, obtarła łzy i poszła do kuchni, wiedząc dobrze, że w takich chwilach Basi przeszkadzać nie można, gdyż poszła na „rozmowę“ z rodzicami...

Znalazłszy się w swoim pokoiku, Basia stanęła przed wiszącemi na ścianie dwiema dużemi fotografjami w pięknych ramach, okolonych kwiatami, i długo wpatrywała się w nie w milczeniu.

Zdawała się zapytywać wzrokiem ich martwych twarzy, czy nie będą się gniewać, że zostawi ich tu samych, że opuści ich, by wrócić do kraju... I w miarę gdy wpatrywała się w umiłowane twarze, zdawało się jej, że na pięknych ustach ojca wykwita uśmiech, że szepcą one do niej te same słowa, które szeptały na parę chwil przed zgonem...

— Basiu, gdy będziesz mogła, wracaj do kraju... Tam się żyje inaczej, lepiej... Tam życie jest lżejsze, i śmierć radośniejszą...

Te same słowa zdawały się jej szeptać usta matki...

Przywarła ustami do martwych fotografji, ucałowała ojcowski krzyż „Virtuti Militari“, który chowała jak najświętszą relikwję... ,

Pokrzepiona na duchu wyszła do jadalni, gdzie Marcinowa, już uspokojona, krzątała się przy nakrywaniu do skromnego posiłku...

Z pewną obawą, popatrzała na Basię, poczem, widząc jej twarz jasną, spokojną, spytała cicho:

— No cóż oni?...

— Mówią, ażebym jechała — odrzekła spokojnie Basia...

Do późnej nocy przegawędziły, rozmawiając o kraju, o podróży, o tem, co w Polsce robić będą...

A gdy Basia usnęła, śniła się jej wielka polska równina, zalana potokami letniego słońca... W powodzi tych świateł szedł Żarycz, gdy naraz na jasnem niebie ukazała się czarna, ciężka chmura... W tem potężna błyskawica rozdarła chmurę i runął grom...

Żarycz się zachwiał, gdy ona, znalazłszy się nagle obok niego, ostatnim wysiłkiem szarpnęła go i wyrwała z ognistego koliska, utworzonego przez piorun... Wtedy chmura znikła, niebo wyjaśniło się, i dalej przez jasną, świetlistą równinę szli razem... Czuła się przytem przy nim taka mała, słaba, bezsilna.

Obudziła się, gdy już jasne promienie słońca wdzierały się przez okno do jej pokoiku... Z przyległego ogródka dobiegał wesoły świergot ptasząt...

Długo rozmyślała nad znaczeniem tego snu, gdy naraz zegar wybił siódmą, czas wstawania do pracy...

Zerwała się i orzeźwiona kąpielą, po skromnym posiłku, podążyła do biura, ciekawa, czy Żarycz będzie z nią dziś mówić o wyjeździe do Polski...

Andrzej Żarycz. Powieść - niestety fantazja

Подняться наверх