Читать книгу Andrzej Żarycz. Powieść - niestety fantazja - Edmund Jezierski - Страница 5
II.
ОглавлениеInż. Żarycz powrócił z fabryki do domu późno i odprawiwszy służącego — murzyna Jacka, udał się do gabinetu, gdzie zasiadłszy przy biurku, zabrał się jak zwykle do przeglądania nadeszłej w ciągu dnia korespondencji, na której ręką Basi widniało zaznaczone ne słowo „ważna“.
Przed oczami jego jednak wciąż stała rozrdowana, promienna twarzyczka panny Basi, gdy spytał ją, czy chce wrócić do kraju...
Odłożył też na bok stos listów, i zagłębiwszy się w fotelu, pogrążył się w rozmyślaniu...
Myśl powrotu do Polski, którą tak nagle oszołomił pannę Basię, nie była nową... Trwał przy niej już od lat wielu, nieomal od dnia przybycia do Ameryki... Szczególnie zaś uporczywie dręczyła go ona w ciężkich chwilach zmagania się z trudnościami życia, walki o byt, nie opuszczała go jednak i w latach pomyślności, gdy pierwszy dokonany wynalazek otworzył przed nim szerokie horyzonty nietylko już dobrobytu, ale i bogactwa, opierał się jej jednak, bronił się wprost, czekając chwili, gdy dosięgnie określonego celu... Obecnie chwila ta nadeszła i postanowił przystąpić do urzeczywistnienia marzeń lat tylu...
Szybko nakreślił na kartce parę wierszy poleceń dla pełnomocnika, który zwykle rano przychodził, i udał się na spoczynek.
Leżąc w łóżku obliczał jeszcze, ile czasu zająć mu może zlikwidowanie wszystkich interesów, bez poniesienia dotkliwszej straty, przyszedł do przekonania, że wystarczy miesiąc, więc szepnąwszy:
— Od dziś za miesiąc na pokładzie parowca do Polski, — zasnął snem mocnym, twardym.
Następnego dnia panna Basia, widziała go tylko przelotnie, natomiast postępowanie jego niewymownie zdumiało wspólników, pełnomocnika i radcę prawnego...
Mister Morgan niemłody już, siwy, o dostojnym wyrazie wygolonej twarzy, aż podskoczył na swoim fotelu, gdy inż. Żarycz oświadczył mu zwykłym spokojnym tonem:
— Mister Morgan wyjeżdżam... W przeciągu miesiąca chcę sprzedać mój udział w fabrykach...
Przez chwilę mister Morgan patrzał na niego wytrzeszczonemi, nie wiele rozumiejącemi oczyma, wreszcie zawołał:
— Co?.. pan wyjeżdża?... teraz, kiedy fabryki doszły do szczytu produkcji?... a kiedy pan wróci?...
— Wyjeżdżam, mister Morgan, nazawsze, nie wrócę już nigdy... — z naciskiem rzekł Żarycz...
— A któż poprowadzi fabryki?... — było pierwszem, pełnem troski i niepokoju zapytaniem mister Morgana.
— Zalewski, Wilson, Smith i inni są tak znakomicie wyszkoleni, że dadzą sobie znakomicie radę bezemnie... Ja muszę jechać!...
— Niech pan jedzie, — rzekł mister Morgan, przekonany stanowczością jego tonu: na dwa — trzy miesiące, na pół roku, na rok wreszcie, ale niech pan wraca...
— Nie, mister Morgan, — odpowiedział mu spokojnie Żarycz: mówiłem już panu, że wyjeżdżam nazawsze, że nie wrócę już nigdy... chcę osiąść w kraju...
Chwilę namyślał się mister Morgan, wiedząc dobrze z doświadczenia, że niczem nie zdoła odwieść powziętego postanowienia tego genjalnego, lecz upartego Polaka, wreszcie spytał:
— A pański udział w fabrykach...
— I o tem również mówiłem panu, mister Morgan, że chcę go sprzedać...
— Kto go kupi?.. To będzie duża suma pieniędzy...
— Tak, obliczyłem już, — rzekł spokojnie Żarycz: wartość fabryk wraz z patentami na moje wynalazki wynosi 300 miljonów dolarów, mój udział zatem wart jest 100 miljonów, i za tyle go sprzedam...
Mister Morgan aż podskoczył na fotelu.
— Aż tyle?... Kto więc to kupi?... kto ma taką masę pieniędzy?...
— Webster kupi choćby dziś, — odrzekł zimno Żarycz: już parokrotnie proponował mi to...
Na wspomnienie nienawistnego konkurenta, mister Morgan uczuł, że go coś dławić zaczyna, że krew mu uderza do głowy, z trudem też wykrztusił:
— I panby mu sprzedał?...
— O ile pan i Howard nie zdecydujecie się kupić...
Mister Morgan przez chwilę mrugał oczyma, jakby starając się zebrać rozproszone myśli, wreszcie mówić zaczął głosem, któremu usiłował nadać ton czuły, serdeczny:
— Mister Żarycz... Tyle lat pracowaliśmy razem... Myśmy panu dopomogli do zrobienia majątku, do urzeczywistnienia marzeń pańskich... Bez nas nic by pan nie dokonał, a pan odrazu wyjeżdża z Websterem...
Ironiczny uśmiech przewinął się na ustach Żarycza...
— Mister Morgan, — odrzekł: odpowiem panu amerykańskiem zdaniem, które pan i Howard często mi powtarzaliście: w interesach niema sentymentów, a to jest interes, mister Morgan... Mówi pan, że dopomagaliście mi do zdobycia majątku, urzeczywistnienia mych marzeń, odpowiem panu tem samem, że dzięki mej pracy i zrealizowaniu tych moich marzeń, i wy zdobyliście majątek, i to olbrzymi... Sądze, że jesteśmy skwitowani, tylko że wy chcecie jeszcze powiększać go bez granic, a ja mówię — dość... Chcę już odpocząć, i jeżeli pracować, to tylko dla kraju, dla swoich...
Mister Morgan nic mu już nie odpowiedział na to, przez pewien czas jakby namyślał się nad czemś głęboko, wreszcie rzekł:
— Ale przecież takiej sprawy nie można zadecydować tak odrazu, na poczekaniu....
— To też zostawiam panom tydzień czasu do namysłu, potem zaczynam rokowania z Websterem...
Wstał i podał na pożegnanie rękę Morganowi, lecz ten zatrzymał go jeszcze, mówiąc:
— A pańskie przyszłe wynalazki, mister Żarycz?.. te pan nam wszystkie odstąpi... Zapłacimy dobrze, pan wie...
— Nie, mister Morgan, — odrzekł zimno Żarycz: one wszystkie należeć będą do mej Ojczyzny, do Polski...
Uścisnął dłoń zdumionego odrzuceniem hojnej oferty Morgana i wyszedł.
Nie mniej od mister Morgana okazali się zdumionymi pełnomocnik i radca prawny, gdy polecił im zająć się stopniową likwidacją całego swego majątku po za fabrykami, akcji, terenów, domów...
— Sprzedaż ma się odbywać stopniowo, — mówił spokojnie: bez niepotrzebnego zwracania uwagi, tak jednak, ażeby w przeciągu trzech tygodni wszystkie pieniądze były ulokowane w banku na moje imię...
— Ale dlaczego pan to czyni? — dopytywał go się ciekawie pełnomocnik: czyżby jaki krach groził, i chce się pan zabezpieczyć?...
— Nie, — odrzekł mu spokojnie Żarycz: tylko wracam nazawsze do kraju... O tem jednak niech pan nikomu nie mówi... Do czasu musi pozostać to tajemnicą...
Pełnomocnik, młody jeszcze, energiczny polak, Henryk Karski, spojrzał na niego z zazdrością...
Dostrzegł to Żarycz i naraz, jakby zrozumiawszy znaczenie tego spojrzenia, spytał:
— A panu będzie żal rozstać się ze mną?...
— Żal, lecz jeszcze więcej żal... nie dokończył, jakby obawiając się tego wyznania, które mu się gwałtem na usta cisnęło...
— Czego?...
— Tego, że nie będę tam z panem...
Zamyślił się na chwilę Żarycz... Młody, energiczny, uczciwy, a przytem w zupełności oddany mu człowiek, przydałby mu się tam, w kraju, gdzie znajdzie się wśród obcych, lub prawie obcych mu ludzi...
— Czy pan ma tu jakie obowiązki? — spytał.
— Żadnych, — odrzekł spiesznie Karski: nikogo... Tam mam rodzinę... blizkich...
— Więc pojedzie pan ze mną... Warunki omówimy później, tylko ani słowa o tem nikomu...
I nie chcąc słuchać podziękowań rozradowanego Karskiego, wyszedł spiesznie z biura...
Dochodziła czwarta, gdy zadowolony z przebiegu dnia, znalazł się w swoim gabinecie, gdzie panna Basia zaczęła mu zdawać zwykłą relację z tego, co zaszło w czasie jego nieobecności...
Słuchał jej z roztargnieniem, będąc myślami daleko, wreszcie naraz przerwał jej zapytaniem:
— Cóż, zdecydowała się pani jechać?...
— Zdecydowałam, panie inżynierze, — odrzekła spłoniona Basia, która od chwili jego wejścia z niecierpliwością oczekiwała na to zapytanie: ale... — dodała nieśmiało: nie wiem, czy pan się zgodzi, bo ja: bo ja... nie jadę sama...
— Jakto? — spytał zdumiony Żarycz.
— Bo jedzie ze mną Marcinowa — zaczęła spiesznie mówić panna Basia, jakby chcąc bardzo pozbyć się odrazu ciężaru, który dręczył ją od rana: to bardzo dobra kobieta... kocha mnie bardzo... nie mogę jej zostawić... Ja pieniądze na podróż dla siebie i dla niej mam... i na utrzymanie przez pewien czas nam wystarczy... a potem będziemy pracować...
Słuchał jej Żarycz, a uśmiech, rzadki gość na jego twarzy, rozpromienił mu oczy:
— Brawo... niech Marcinowa jedzie z nami... koniecznie... będzie się panią nadal opiekować...
A teraz niech pani już jedzie do domu i pocieszy Marcinową... Proszę się też zająć pakowaniem, gdyż za miesiąc stanowczo jedziemy...