Читать книгу A gdy komunizm zapanuje. Powieść przyszłości - Edmund Jezierski - Страница 5

XVII.

Оглавление

Marysia Kasprzakówna w podróż powrotną do Warszawy wyruszyła nazajutrz po uroczystościach krakowskich.

Do najdalej wysuniętych posterunków polskich odwiózł ją automobilem jeden z adjutantów gen. Okonicza, stąd zaś pod przewodnictwem krążącego stale między stolicą a oddziałami polskimi przewodnika. lasami, drogami bocznemi dotrzeć miała do Warszawy.

Papierów żadnych z sobą nie miała z obawy skompromitowania w razie ujęcia, natomiast gen. Okonicz dał jej masę ustnych poleceń i wskazówek, które powtórzyć miała „Temu“ i Wójcikowi... Przesyłał również przez nią pozdrowienie dla syna...

Podróż do Nowego Miasta nad Pilicą odbyła się zupełnie pomyślnie, lecz tam już, po drugiej stronie rzeki, stały forpoczty komunistyczne, bacznie pilnujące wszelkich przepraw. Dokonać też miała jej nocą, na uboczu, w miejscu słabo obsadzonem przez wrogów... Tymczasem zatrzymała się w stojącej w głębi lasu chatce leśnika, dla wypoczynku i nabrania sił...

Przyjmowano ją tam nader serdecznie i gościnnie, a ona w zamian, nie mogąc wywdzięczyć się czem innem, opowiadała im o uroczystościach krakowskich, słuchanych chciwie przez wszystkich... Szczególnie interesowało ich wszystko, co dotyczyło osoby gen. Okonicza i dopytywali się jej, kiedy rozpocznie się ostateczny bój z wrogiem, kiedy nastąpi tak gorąco a niecierpliwie oczekiwana godzina wyzwolenia.

— Niedługo, — zapewniała — gen. Okonicz już wszystko obmyślił i lada dzień wyruszy na nich... A wtedy gnać ich będzie, gnać tak, że ani jeden na naszej ziemi nie pozostanie.

— Dał by Bóg!... dał by Bóg! — rzekł sam leśnik, średnich lat mężczyzna, z krzyżem Virtuti Militari na piersi, były legjonista z pierwszej brygady, któremu jedynie kalectwo, brak ręki, nie pozwalało stanąć w szeregach wojsk polskich — tylko raz zacząć bić to tałałajstwo, to już potem samo ono wieje, gdzie oczy poniosą... Oho, pamiętam, pamiętam dobrze, jak było w 1920 r., jak nasz Piłsudski ich kropił... Sam moich chłopców, którzy teraz pod gen. Okoniczem służą, uczyłem, jak ich bić mają...

A leśniczyna, zwiędła od pracy, przedwczesnych zgryzot i zmartwień kobiecina, kiwała tylko smutnie głową, i rzekła:

— Tak... tak... niech ich raz wyżeną z Polski... zadużo już krzywd i niedoli naród od nich cierpi... Może pomszczą moich Janka i Zośkę...

I łzy wielkie, ciężkie, z oczu jej spłynęły ...

Spojrzała na nią Marysia i współczucie gorące nad tą bezgraniczną niedolą serce jej ścisnęło... A więc nietylko ona, nietylko wiele tysięcy ludzi w Warszawie krzywdę bezgraniczną od komunistów cierpiało... I tu, w tym dalekim zakątku, zdawało się zupełnie od świata odciętym, rozegrała się jakaś straszliwa tragedja, okupiona kosztem życia dwojga młodych istot i wieczną męką tych zacnych, spokojnych ludzi...

— No, stara, — rzekł leśnik uspakajająco — niema co wspominać... stało się... Bóg dał... Bóg wziął...

— Tak, żeby to Bóg, — narzekała dalej kobieta — ale to te szatany, te wyrzutki...

I z płaczem napoły, przerywanym od łkań głosem, mówić zaczęła:

— Janek... mój Janek... moje dziecię... jaki to był śliczny chłopak... Wszyscy się za nim oglądali, gdy szedł drogą, a jaki mądry!... Szkoły w Nowem Mieście kończył... Gdy te łotry przyszli, zaraz go do swoich wojsk zabrali... służył im poniewoli, a gdy mu kazali strzelać do swoich, chciał uciec, lecz go zaraz złapali, a potem... potem na rynku w Nowem Mieście rozstrzelali... Nawet nie wiem, gdzie jest mogiłka jego... A Zośka?... jaka to była cudna dziewczyna... krew z mlekiem... strzegłam ją, jak oka w głowie... chowałam, kryłam, żeby jej nie zobaczyli... Zwiedzieli się o niej, i przyszli po nią w nocy, jak zbóje... Nas, gdyśmy ją bronili, skatowali, a ją powlekli do miasta, do swego komisarza na pohańbienie... Pastwili się nad nią, męczyli, aż wreszcie sama, gdy już tej hańby dłużej znieść nie mogła, koniec z sobą zrobiła...

Gdy leśniczyna mówiła to, na twarzy leśnika widniała nienawiść i zawziętość straszliwa... Objęła nieszczęśliwą matkę ramieniem Marysia, szeptała słowa pociechy, a gdy ta umilkła, rzekła:

— Pani moja... Wszyscy my jednakowo cierpimy... wszyscy od nich męki jednakie znosimy...

I w porywie szczerości opowiedziała jej przeżycia i bóle serdeczne swoje...

— Biednaś ty, biedna, — rzekła leśniczyna, zapominając o swoich bólach, całując i tuląc ją serdecznie — biedni my wszyscy...

— A nasz gen. Oskonicz szczęśliwszy? — ciągnęła dalej Marysia — żonę mu zamordowali, z syna komunistę zrobić chcieli...

— A czy to prawda, — przerwał jej leśniczy — że on im gorliwie służy i jest komunistą zaciętym?...

— Prawda, że służy, bo go do tego zmusili, lecz nienawidzi ich tak, jak my wszyscy, i czeka tylko na chwilę sposobną do zemsty...

— My wszyscy tylko na to czekamy, — odrzekł leśniczy — i tylko tą nadzieją żyjemy... Jam dwóch synów do wojska gen. Okonicza dał, a sam, gdzie tylko spotkam komunistę, choć nie mam ręki, to ich tłukę.. Za mego Janka i Zośkę nie jeden już życie dał... Szukali tego, kto ich mordował, lecz jakoś znaleść go nie mogli... Ciągali i mnie, jednak ten kikut mnie obronił... A i teraz służę naszym, jak mogę, a gdy czas nadejdzie — sam pójdę...

Nie spostrzegli w tem rozpamiętywaniu wspomnień bolesnych i strasznych, że noc już zapadła... Drzwi chaty uchyliły się i stanął w nich mężczyzna już stary, lecz krzepki jeszcze, o siwej brodzie i włosach, niski, zawiędły, którego ruchy znamionowały sprężystość i siłę...

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, — rzekł wchodząc i rozglądając się bacznie po izbie...

— Na wieki wieków, — odpowiedzieli mu.

— A to jest ta pani, którą mam do Warszawy przeprowadzić? — spytał.

— Tak jest...

— To wyruszamy niedługo, ażebyśmy przed północą mogli przeprawić się przez rzekę, a o świtaniu stanąć w Mogielnicy... Juchy teraz bardzo pilnują... Potrole wciąż w jedną i drugą stronę jeżdżą..

— Odpocznijcie kumie i posilcie się... zaraz wyruszycie...

— Zasiedli przy stole, na którym leśniczyna postawiła butelkę z wódką, talerz z kiełbasą i chlebem. Dla Marysi zaś mleko gorące i chleb z masłem...

Posilili się spiesznie i Marysia, pożegnana serdecznie przez gospodarzy, wyruszyła z przewodnikiem swym w drogę...

W mrokach nocnych szła za nim na oślep, przedzierając się bez drogi, przez gąszcze leśne, przez rozdoły, potykając o pnie i krzaki, wspierana przez niego, aż wreszcie po godzinie takiej męczącej drogi, posłyszeli dobiegający z pobliża plusk fal rzecznych...

— Paniusia tu przylegnie i poczeka, — szepnął do niej przewodnik — a ja pójdę i spenetruję, jak tam jest nad rzeką...

Położyła się na mchu na skraju lasu, a on popełznął bezszelestnie wśród traw łęgów nadbrzeżnych... Czekała na niego długo, a każda chwila wiekiem jej się wydawała, a każdy dobiegający z oddali odgłos, jakąś walką, jakiemś groźnem niebezpieczeństwem...

Wreszcie powrócił, wyrósł przed nią nagle z ciemności i szepnął:

— Idziemy... lecz musimy iść jaknajciszej, bo nie wiadomo, czy gdzie na drugim brzegu nie siedzą w ukryciu...

Poszli, a raczej popełzli bez szmeru w stronę rzeki, a po długiej i męczącej wędrówce stanęli na brzegu, w miejscu, gdzie ukryta w cieniu wierzby olbrzymiej kołysała się łódka maleńka. Weszła do niej Marysia odważnie, za nią przewodnik i wiosłem odbił się od brzegu... Wypłynęła łódka na środek rzeki i w mrokach nocy cichutko płynąć do przeciwległego brzegu poczęła... Posuwali się wolno, a przewodnik pilnował przedewszystkiem, by jej prąd nie zniósł, gruntując wiosłem i nadając kierunek.

Ciemnica panowała straszliwa, tak że na krok nic widać nie było, nad nimi zwleszało się bezgwiezdne, zasnute chmurami niebo, a pod nimi z cichym pluskiem przesuwały się fale rzeki...

Płynęli tak czas długi, aż wreszcie łódka uderzyła dziobem o brzeg piaszczysty...

Przewodnik dopomógł Marysi wysiąść, a przykazawszy jej szeptem, by zachowywała się spokojnie, sam podążył by ukryć łódkę w wiklinie przybrzeżnej...

Powrócił po jakimś czasie i ująwszy ją za za rękę, pomagał wspinać się na wyniosły brzeg po stromem zboczu... Trwało to dość dlugo, gdyż skutkiem ciemności odbywać tą drogę musieli powoli bardzo i ostrożnie... Wydostali się wreszcie. Posunęli się kilkadziesiat kroków jeszcze, gdy naraz wyrosła przed nimi ciemna, szumiąca ściana lasu... Zanurzyli się w nią i poomacku, potykając się o drzewa i krzaki, ślizgając po mchu, naprzód podążać zaczęli...

— Przejdziemy ten las, potem trzy kilometry pola i będziemy we wsi pod Mogielnicą, gdzie panienka doczeka się dnia, a potem już wyruszy do Grójca i Warszawy — szeptem rzekł przewodnik.

Marysia czuła śmiertelne znużenie w całem ciele... Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a moc ducha wyczerpywała się... Czuła, że lada chwila padnie na ziemię i nie będzie mogła się ruszyć... obojętna na wszystko, co się stać może.,.

Przeczuł to przewodnik i po chwili szepnął:

— Paniusiu... przylegniemy tu na chwilkę, ażeby tchu złapać i sił nabrać... A potem już duchem pójdziemy naprzód!... Przed świtaniem musimy być we wsi...

Legli pod wielką sosną na miękkiem posłaniu z mchów i wrzosów... Marysia z lubością przymknęła oczy, myśląc o tem, jak po powrocie do Warszawy wejdzie w wir nowej pracy, jak zakomunikuje „Temu“ wszystkie rozkazy wodza i jak... zobaczy Okonicza...

Zmęczona straszliwie, zdrzemnęła się na chwilę, rojąc cudne sny, gdy naraz zbudził ją przewodnik, mówiąc:

— Idziemy... późno już...

Krótki wypoczynek pokrzepił jej siły, szła też raźnie naprzód, gdy naraz, gdy już dochodzili do krańca lasu, doszły do ich uszu jakieś podejrzane odgłosy, jakby stąpania czyichś kroków.,.

— Idą — szepnął przewodnik i przypadł do ziemi, pociągając za sobą Marysię. Przytuleni do ziemi, ukryci za pniem wielkiej sosny, wstrzymując oddech w piersi, czekali, aż odgłos kroków ucichnie...

A gdy znów cisza zapanowała, posuwać się naprzód poczęli. Stanęli już na skraju lasu, gdy naraz zachrzęściała gałęź pod stopą przewodnika.

— Kto idzie?...— rozległ się czyjś groźny głos.

Przypadli w bezruchu do ziemi — powtórzył się okrzyk, a potem rozległ się głos świstawki, za nim tentent biegnących kroków i rozbłysło światło latarki elektrycznej, które pełzać po ziemi poczęło, szperając i ciekawie zaglądając w każdy zakątek.

Ogarnęło ich ono na chwilę,.. Dostrzegli ich prześladowcy i znów zabrzmiał głos nakazujący:

— Wstań... rzuć broń... ręce do góry... i chodź tu!...

Jednocześnie wyciągnęły się w ich stronę groźne lufy karabinów...

Wstali z ziemi i z rękoma wzniesionemi iść poczęli na wezwanie, gdy przewodnik naraz wykręcił się i pędem rzucił się między zbawcze drzewa, rozległ się strzał, potem krzyk przeraźliwy i jęki pełne bólu...

W stronę tych jęków pobiegła część żołnierzy, podczas gdy pozostali otoczyli wkoło przerażoną, nieprzytomną prawie Marysię...

Oświetliły ją promienie lampek elektrycznych i rozległy się głosy:

— To polski szpieg... przekrada się od swoich do Warszawy...

— Skończyć z nią!...

— Powiesić!

— Rozstrzelać!...

Gorętsi z pośród żołdaków już przygotowywali się do strzału, inni wiązali sznury, oglądając się za gałęzią odpowiednią.. Marysia z rezygnacją czekała już końca i szeptała tylko słowa modlitwy, gdy naraz czyjaś silna ręka odsunęła otaczających i nakazujący głos rzekł:

— Towarzysze... zapominacie o rozkazie gławnowiercha, żeby wszystkich ujętych szpiegów prowadzić natychmiast do sztabu... Odstąpcie... Frołenko... dacie dwóch towarzyszy, którzy razem ze mną odprowadzą ujętą, a sami poprowadzicie patrol dalej...

Żołdacy, acz z niechęcią, rozstąpili się, posłuszni będąc rozkazowi barczystego, wysokiego mężczyzny, o typowo rosyjskiej twarzy, z oznakami sierżanta na ramionach.

— Nu, panienko, idziemy — rzekł olbrzym, ujmując ją za ramię i stawiając między dwoma żołnierzami... Potem odwrócił się do pozostałych żołnierzy i rzekł ze śmiechem:

— Towarzysze, nie bójcie się... stryczek albo kula i tak jej nie miną... tylko niech wpierw wyśpiewa wszystko, co tam do swoich niesie...

Gruby śmiech żołdaków był mu odpowiedzią...

— Warto by się z nią pobawić, towarzyszu Mikitin... Krasawica z niej — rzekł jeden z nich.

— Nie wolno, towarzysz... nie po ustawu — odrzekł mu sierżant: ot, gdy już wszystko z niej wydobędą, to wtedy, nim ją powieszą lub rozstrzelają... to można... Nu, a jakżeż tam ten jej towarzysz? — spytał tych, którzy byli przy przewodniku.

— Już nie dycha, towarzysz Mikitin...

— A obszukaliście go, nie miał przy sobie jakich papierów?...

— Nie, towarzyszu...

— A pieniądze?...

— Ani grosza...

Lecz bystry wzrok sierżanta dostrzegł szybko zamienione porozumiewawcze spojrzenia żołnierzy...

— Ot i łżesz... dawajcie natychmiast, a to zaraz powiem komisarzowi, a on z wami bawić się nie będzie...

Niechętnie, mrucząc pod nosem przekleństwa, wysupłali żołnierze z ukrycia pieniądze i oddali je sierżantowi... Przeliczył je... Było ogółem około dwudziestu złotych...

— Wszystko oddaliście? — spytał podejrzliwie sierżant...

— Wszystko, towarzysz Mikitin...

— No, i pamiętajcie, bo będzie źle...

Pieniądze schował do kieszeni, i oddział podzielił się na dwie części. Dwaj żołnierze z sierżantem, prowadząc Marysię, udali się na prawo, pozostali zaś skierowali się na lewo.

Droga była ciężką bardzo.,, Nogi Marysi potykały się co chwila o kamienie i korzenie drzew, a gdy upadła na kolana, wnet ją do podniesienia się zmuszały uderzenia kolb żołnierzy... Szli długo... na wschodzie już szarzeć poczęło, gdy stanęli wreszcie przed wioską, w której się mieścił sztab pułku.

Przy wejściu do niej zatrzymała ich warta, i dopiero po wylegitymowaniu się sierżąnta puściła dalej.

— Pułkownik śpi? — spytał.

— Spi, lecz kapitan Krywcow dopiero co obchodził warty...

Weszli w uliczkę, obstawioną z obydwóch stron przez chaty i zabudowania gospodarcze i po chwili zatrzymali się przed jedną z lepiej wyglądających chat, w której oknie błyszczało światło.

Sierżant, pozostawiając Marysię z żołnierzami na dworze, sam wszedł do wnętrza, a po jakimś czasie wyszedł, mówiąc:

— Zaprowadźcie ją do aresztu i pilnujcie dobrze... Gdy pułkownik i komisarz wstaną, zaraz przeprowadzą badanie.

Żołnierze przeprowadzili Marysię do stojącego obok drewnianego chlewka, i otworzywszy drzwi, wepchnęli ją tam... Znalazła się odrazu w głębokich ciemnościach, i bezsilna runęła na ziemię, na której leżała wilgotna, nawpół przegniła słoma.

Pomimo ogarniającego ją coraz większego wstrętu, nie miała ani odrobiny siły, ażeby dźwignąć się z miejsca... Leżała tak bezsilnie, starając się zebrać rozproszone myśli, wirujące jej w głowie.

Co czynić dalej?... jak się bronić?... Prawda, nic kompromitującego przy sobie nie miała, nic, coby ją zdradzić mogło, lecz sam fakt, że w porze nocnej znajdowała się w tych stronach, był wystarczającem oskarżeniem... Czuła, iż wywikłać się z tej sytuacji nie zdoła, i że śmierć czyha już na nią...

Nie bała się jej, nie drżała przed nią, gdyż i tak zawsze na nią przygotowana była, lecz żal jej było umierać, gdyż nie dokonała tego, co zamierzała, nie miała ujrzeć już ostatecznego pogromu komunistów, a, co najważniejsze, nie miała już ujrzeć... Okonicza.

I taki silny ból i żal ścisnęły jej serce, że cicho, cichutko zapłakała... Jednocześnie bezgraniczne znużenie i wyczerpanie ogarnęło ją i kojący sen, każacy zapomnieć o wszystkiem, co przecierpiała, o tem, co ją czekało, o ohydnem otoczeniu, skleił jej powieki...

A gdy komunizm zapanuje. Powieść przyszłości

Подняться наверх