Читать книгу Zdradzeni - Edyta Żemła - Страница 7

Оглавление

To był pochmurny, listopadowy wieczór 2007 roku. Siedziałam przy swoim biurku w dużym newsroomie „Rzeczpospolitej” i patrzyłam na trzy płaskie monitory, podwieszone pod sufitem. Wszystkie stacje telewizyjne pokazywały właśnie, jak uzbrojeni po zęby żandarmi w kominiarkach na twarzach wprowadzają do budynku prokuratury wojskowej w Poznaniu siedmiu polskich żołnierzy. Żołnierze wyglądali żałośnie. Skuci. Na głowy zarzucono im jakieś bure kurtki.

Na czerwonych i żółtych paskach wszystkich telewizyjnych programów informacyjnych wyświetlano informacje, że polscy żołnierze z 18 Batalionu Powietrznodesantowego z Bielska-Białej zostali oskarżeni o zbrodnię wojenną i ludobójstwo dokonane na bezbronnej ludności cywilnej w Afganistanie. „Edyta, co jest grane?” – zapytał mnie szef działu krajowego gazety, w której pracowałam. Od lat pisałam o wojsku. Byłam nieźle zorientowana, ale o zatrzymaniu i o tym, co zdarzyło się w Afganistanie, nie wiedziałam nic. „Jak to nie wiesz? A kto ma wiedzieć” – dostałam burę od szefa. Słusznie zresztą. Zaczęłam więc drążyć, pytać, sprawdzać.

Sprawa Nangar Khel rozkręcała się jak śnieżna kula. Codziennie w mediach pojawiały się przecieki, newsy, wywiady. Sama napisałam sporo tekstów. Miałam jednak wrażenie, że poruszam się po omacku. Wobec polskich żołnierzy wytoczono najcięższe działa. Jeszcze nikt w Polsce nie został oskarżony o zbrodnię wojenną.

Fakty były takie: na skutek ostrzału moździerzowego w afgańskiej osadzie w pobliżu Nangar Khel zginęło sześć osób. Trzy kobiety zostały ranne. Prokuratura uznała, że polscy żołnierze pojechali tam po to, żeby zabić, że działali z premedytacją. Koledzy z mediów dostawali sporo nieoficjalnych przecieków z prokuratury. Publikowali reportaże epatujące obrazkami zmasakrowanych ciał afgańskich kobiet i dzieci. Pisali, że w toaletach w afgańskiej bazie, w której służyli oskarżeni żołnierze, pojawiły się napisy „mordercy dzieci”, że nosili emblematy z trupimi czaszkami na rękawach mundurów. Że mieli problemy z prawem i dyscypliną, jeszcze zanim wyruszyli do Afganistanu.

Mnie akurat ten strumień przecieków ze służb specjalnych i prokuratury wojskowej omijał. Dokopywałam się jednak do innych informacji. O braku rozpoznania i danych wywiadowczych na misji, o brakach w sprzęcie i wyposażeniu, o konflikcie Służby Kontrwywiadu Wojskowego z dowódcami wojskowymi.

Nigdy jednak nie odważyłabym się napisać tej książki, gdybym jesienią 2011 roku nie wyjechała do Afganistanu. Na własne oczy zobaczyłam wysiłek polskich żołnierzy, realia wojny partyzanckiej, którą prowadzą tam z nieuchwytnymi jak duchy talibami.

Byłam w bazach ogniowych takich jak Ariana czy Worrior. Ta ostatnia miała też nieprzypadkowy przydomek bazy rakietowej. Prawie codziennie słyszałam komendę in coming, która oznaczała, że niezależnie od tego, gdzie byłam, co robiłam, natychmiast muszę biec do betonowego schronu, bo właśnie talibowie zaczynają ostrzał. Wiele dni spędziłam z żołnierzami na patrolach. Kiedy jeździliśmy po afgańskich bezdrożach, nie raz zdarzały się ostrzały czy wybuchy min pułapek. Widziałam, jak do bazy przywożą rannych chłopaków.

Wróciłam do domu w połowie grudnia 2011 roku. Jeszcze nie przywykłam do warszawskiej, bezpiecznej rzeczywistości, gdy media podały dramatyczne informacje. W Afganistanie zginęło pięciu polskich żołnierzy. To byli moi przyjaciele: szeregowy Krystian Banach, starszy kapral Piotr Ciesielski, starszy szeregowy Łukasz Krawiec, starszy szeregowy Marcin Szczurowski i starszy szeregowy Marek Tomala. Ci odważni żołnierze przez wiele dni ubezpieczali mnie, pilnowali jak oka w głowie, gdy jeździliśmy w patrolach. Pomyślałam, że gdyby transport lotniczy spóźnił się o kilka dni, co w Afganistanie zdarzało się często, byłabym z nimi w patrolu, w którym zginęli…

W Polsce proces w sprawie Nangar Khel toczył się nadal, choć już nie skupiał takiej uwagi mediów i opinii publicznej jak na początku. Zwykli Polacy stanęli murem za oskarżonymi żołnierzami. Powstawały filmy, piosenki, nawet spektakl teatralny o sprawie Nangar Khel. Powoli też stawało się jasne, że ostrzał afgańskiej wioski to był tragiczny w skutkach wypadek, a całą sprawę przeciwko polskim żołnierzom nakręcili politycy, służby specjalne i nadgorliwi prokuratorzy. Po powrocie z Afganistanu wiedziałam już, że „siódemkę z Nangar Khel” wrzucono na pożarcie politycznej machiny po to, by ukryć własną niekompetencję i błędy.

Oskarżonych żołnierzy poznałam, gdy opuścili areszt. Pomimo koszmaru, jaki im zgotowano, zachowali pogodę, hart ducha i wiarę w sprawiedliwość. Nie użalali się nad sobą. Chcieli tylko, żeby ludzie dowiedzieli się, przez co przeszli, żeby dowiedzieli się prawdy. Poznałam ich rodziny. To skromni, porządni ludzie. Widziałam ich ból i poczucie niesprawiedliwości. Poświęcili wszystko, co mieli, a mieli niewiele, by ratować swoich synów.

Proces trwał prawie dziesięć lat. A w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł napisania książki o sprawie Nangar Khel. Czułam, że w gazetach nie zrobiono tego jak należy. Gdy zapytałam ich, co o tym sądzą, nie od razu się zgodzili. Proces odcisnął na nich głębokie piętno. Chcieli już mieć to za sobą. Poprosili jednak o czas do namysłu. Po kilku dniach oddzwonił chorąży Andrzej Osiecki: „Dobrze, napisz. Pomożemy ci, mamy tylko jeden warunek”. „Jaki?” – zapytałam. „Nie rób z nas bohaterów, nie wybielaj nas. Napisz prawdę”.

Nie wszyscy żołnierze oskarżeni w tym procesie chcieli rozmawiać. Jednym z nich jest major Olo, dowódca bazy. Nigdy nie zgodził się na upublicznienie swojego wizerunku i podanie danych. Jego relacje odtwarzam z zeznań złożonych w prokuraturze i sądzie. Dwaj szeregowi też chcą pozostać w cieniu. Dlatego w książce oni również występują pod pseudonimami: Bokser i Dżej Dżej. Zmieniłam też część nazwisk świadków, zwykłych żołnierzy, którzy zupełnie przypadkiem zostali wplątani w tę sprawę. Natomiast nazwiska osób publicznych: polityków, funkcjonariuszy państwowych czy dowódców pozostały niezmienione. Tak jak i czwórki oskarżonych: porucznika Łukasza Bywalca, chorążego Andrzeja Osieckiego, sierżanta Tomasza Borysiewicza i starszego szeregowego Damiana Ligockiego. Zgodzili się opowiedzieć ze szczegółami o tym, co zdarzyło się w upalny dzień w samym środku sierpnia 2007 roku w Afganistanie.

Praca nad książką trwała rok. Długie miesiące spędziłam na czytaniu akt sprawy Nangar Khel, na rozmowach z żołnierzami, adwokatami, prokuratorami, ludźmi ze służb specjalnych i politykami. Na weryfikowaniu informacji. Z tego wszystkiego układałam przebieg zdarzeń jak puzzle. Książka jest już poskładanym obrazem tych wszystkich klocków. Co przedstawia ten obraz? Ogromną niekompetencję polityków i wojskowych służb specjalnych.

„Siódemka z Nangar Khel” to nie są ułożeni, grzeczni chłopcy. Ale słowa przysięgi wojskowej traktują z ogromną powagą. Jestem przekonana, że gdyby Ojczyzna była w potrzebie, staną, by jej bronić.

Edyta Żemła


Zdradzeni

Подняться наверх