Читать книгу Zdradzeni - Edyta Żemła - Страница 8

12–13 listopada 2007

Оглавление

Porucznik Łukasz Bywalec miał jeszcze do zrobienia kilka badań wymaganych przez wojsko po powrocie z misji. Wieczorem wyszedł z domu swoich rodziców w Krakowie i ruszył w drogę. Chciał przenocować u kumpla, który mieszkał pod Bielskiem.

Nie wiedział, że od Krakowa ciągnie za sobą „ogon”. Jechał za nim nieoznakowany samochód z tajniakami z żandarmerii. Czaili się w mroku, gdy Łukasz zupełnie nieświadomy tego, co niebawem nastąpi, zapukał do drzwi. Z kumplem przywitali się ciepło. Obaj niedawno wrócili z Afganistanu. Porucznik został zaproszony na kolację, szybko jednak położył się spać. Długo nie mógł zasnąć. Męczyły go złe przeczucia. Pomyślał, że pewnie jeszcze się nie zaaklimatyzował w Polsce. W końcu zmorzył go sen.

W tym czasie żandarmi założyli już posterunki obserwacyjne wokół domu. Prowadzili rozpoznanie obiektu. Musieli wiedzieć, ile osób znajduje się w środku, kim są, jak się zachowują.

– Od strony czarnej drzwi zamknięte. Budynek parterowy. W środku sześć osób – przekazał obserwator do dowódcy grupy szturmowej.

– Czekamy.

Kilka minut przed szóstą ojciec kolegi, u którego zatrzymał się Łukasz, wyszedł na spacer z psem. Wtedy wkroczyli żandarmi. Zatrzymali go. Kazali wrócić do domu, otworzyć drzwi i być cicho.

Łukasza obudził hałas. Zanim zdążył się zorientować, o co chodzi, już w pokoju było kilku żandarmów. Mierzyli do niego z odbezpieczonych MP5. Byli ubrani na bojowo w czarne kombinezony. Na twarzach kominiarki i gogle. Łukasz pomyślał, że nadal śni koszmar. Obudził się jednak na dobre, gdy rzucili go na podłogę i skuli. Kazali wstać i zaprowadzili do dużego pokoju. Cała rodzina była już na nogach. Półprzytomni, zdezorientowani pytali, o co chodzi. Żandarm z grupy dochodzeniowo-śledczej powiedział, żeby się uspokoili.

– Prowadzimy czynności śledcze i na razie musicie państwo tu zostać – zakomunikował.

Łukasz myślał, że się spali ze wstydu. Nigdy nie odwiedziłby kolegi, gdyby wiedział, na co naraża tych miłych, gościnnych ludzi. W tym czasie trwały czynności. Minuty wlekły się jak godziny. Około siódmej rano starszy pan, dziadek kolegi Łukasza, powiedział, że ma chore nerki i musi pojechać do szpitala na dializę.

– Teraz nie może pan opuścić domu – rzucił żandarm.

– Dializy też nie mogę opuścić, proszę pana – powiedział spokojnie dziadek.

– Co panowie wyprawiają? Czy my jesteśmy aresztowani? – zapytała, już porządnie zdenerwowana, pani domu. – Przecież dziadek bez dializ może umrzeć. Czy wy tego naprawdę nie rozumiecie? Gdzie wasza przyzwoitość! – kobieta ledwo powstrzymywała krzyk.

Łukasz podpisał jakieś papiery. Był jednak tak zdenerwowany, że nie wiedział, co podpisuje. Po kilku godzinach, skutego, z głową przy ziemi, żandarmi wyprowadzili go z domu. Wsadzili do więziennej półciężarówki, przypięli kajdanami nogi do podłogi i ruszyli w stronę aresztu śledczego w Poznaniu.

* * *

W tym samym czasie, również o szóstej rano, inna grupa żandarmów zapukała do krakowskiego mieszkania rodziców porucznika. Ojciec Łukasza, pułkownik Władysław Bywalec, otworzył drzwi i oniemiał. Stali przed nim zamaskowani i uzbrojeni ludzie. Kazali mu wejść do środka i czekać. W tym czasie obudziła się jego żona.

– Włodek, co się tutaj dzieje? Kim są ci ludzie? – pytała przerażona.

– Nie wiem, naprawdę nie wiem – odparł pułkownik.

– Musimy przeszukać państwa mieszkanie. Oto nakaz. – Żandarm pokazał papier podpisany przez prokuratora.

– Muszę zadzwonić – powiedział pułkownik i zaczął szukać telefonu.

– Nigdzie pan nie zadzwoni. – Żandarm zagrodził mu drogę. – To wykluczone.

Rodzice porucznika byli przerażeni. Bezradnie patrzyli, jak żandarmi przeszukują ich mieszkanie. Jak przetrząsają ich sypialnię, przeglądają rzeczy osobiste, pamiątki. Pierwszy telefon pozwolono im wykonać dopiero w południe. Pan Władysław nie mógł nawet poinformować pracodawcy, że dziś nie przyjdzie do pracy.

Nie wiedzieli też, co się dzieje z ich synem. Nikt nie chciał im udzielić żadnych informacji. Po kilku godzinach żandarmi wyszli, wynosząc z mieszkania komputery, aparaty fotograficzne, dyskietki. Zabrali papiery, w tym dokumenty bankowe, wspólne zdjęcia i pamiątki rodzinne. Do dziś nie wiadomo, po co zarekwirowano w domach żołnierzy rzeczy, które ze sprawą Nangar Khel nie miały nic wspólnego.

Państwo Bywalcowie byli już tak zdenerwowani, że trzeba było wezwać karetkę. Mama Łukasza dostała leki uspokajające, a pan Władysław trafił do szpitala.

* * *

Po piątej rano w mieszkaniu sierżanta Tomasza Borysiewicza zadzwonił telefon. Odebrał zaspany.

– Czy ten czarny samochód stojący w alejce należy do pana? – zapytał jakiś męski głos w słuchawce.

– Tak. A co jest grane?

– Chyba coś jest nie tak. Z samochodu unosi się dym.

Niedawno kupił nowe auto. Gdy usłyszał, że coś się w nim dymi, przestraszył się nie na żarty. Ubrał się w pośpiechu i wybiegł na ulicę. Tuż za progiem został rzucony na ziemię. Ręce skuli mu na plecach. Potem żandarmeria zaprowadziła go do land rovera. Posadzili go z tyłu i przykuli nogi do podłogi. W tym czasie inna ekipa ruszyła do domu. Żandarmi zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Wtedy obudził się synek Borysa. Jeden z żandarmów wycelował w niego MP5. Żandarm stał tak chwilę z odbezpieczoną bronią wycelowaną w dziecko.

– Ej, przestań. Pogięło cię? – rzucił w końcu jakiś przytomniejszy człowiek z grupy szturmowej. – Nie celuj, kurwa, do dziecka.

Żandarm opuścił powoli broń. W końcu odwrócił się w inną stronę. Chłopczyk zaczął płakać. Żona Borysa szybko zabrała go do innego pokoju i próbowała uspokajać.

Celowanie z odbezpieczonej broni w stronę bezbronnej osoby poniżej siódmego roku życia jest ciężkim przestępstwem. Wie o tym każdy żołnierz. Potem prokuratura będzie tłumaczyć, że dzieci nie widziały akcji, bo zostały odizolowane. Nie jest to prawda. Dzieci wszystkich zatrzymanych żołnierzy stały się mimowolnymi świadkami tego straszliwego spektaklu.

Trwało przeszukanie. Żandarmi zaglądali do komód, szaf, szuflad. Wyrzucali na podłogę bieliznę, ubrania, papiery. Przetrząsnęli nawet pokój dziecinny. Grzebali w śpioszkach, ubrankach, zabawkach. Mieli znaleźć tam arsenały z bronią i amunicją. Znaleźli dwa noże szturmowe, scyzoryk i kilka sztuk pustych plastikowych magazynków, które można kupić w sklepie z militariami. Ot, cały arsenał.

Wyszli jednak obładowani. Wynieśli komputery, aparaty, dokumenty, pamiątki, albumy ze zdjęciami rodzinnymi.

Po przeszukaniu domu jeden z żandarmów przyszedł z papierami do Borysa.

– Podpisz to – warknął.

– Nie mogę – odparł poturbowany, przykuty do podłogi Borys.

– Jak to, kurwa, nie możesz. Podpisuj.

– Skuty jestem. Nie widzisz?

– Dobra, rozkuć go.

Borys podpisał dokumenty. W ostatniej chwili zdążył dać sygnał żonie, żeby zadzwoniła do Osy i uprzedziła go o tym, co się dzieje. Ruszyli.

Nigdy w historii Polski po żadnego, nawet najgroźniejszego bandytę nie wysłano tak wielkich sił jak po sierżanta Tomasza Borysiewicza. Pojechało po niego 67 żandarmów w 17 samochodach. Czterech snajperów z Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej z Mińska Mazowieckiego posadzono na dachach budynków sąsiadujących z domem Borysa. Osiedle wojskowe w Bielsku-Białej, nazywane „trepen strasse”, zostało obstawione żandarmami tak ciasno, jakby szykowali się do szturmu na wszystkie bloki mieszkalne. Ludzie patrzyli z okien. Byli przerażeni. „Ćwiczenia, wojna? Co jest grane” – pytali. Żołnierze przywykli do różnych dziwnych sytuacji, ich rodzinny też z czasem się na to uodporniły, ale czegoś takiego na tym spokojnym, dobrze utrzymanym osiedlu jeszcze nie widziano.

* * *

– Wiedziałem, że przyjadą – opowiada Osa. – Zadzwoniła do mnie żona Borysa. Wstałem, ubrałem się i tak położyłem z powrotem do łóżka. Nie zasnąłem. Po półgodzinie usłyszałem, jak wchodzą po schodach. Zaczęło się walenie. Powiedziałem żonie: „Podejdź do drzwi, ale nie otwieraj. Otwórz, jak ci powiem, i się odsuń”. Chwilę czekaliśmy. W końcu powiedziałem: „Teraz”. Marta otworzyła, odsunęła się, a ja się położyłem na podłodze, żeby dać im do zrozumienia, że nie będę stawiał oporu.

Nie chciał, by do jego mieszkania wchodzili razem z drzwiami. Tym bardziej że w pokoju obok spała jego malutka córeczka.

Weszli. Osa czekał na rozwój wypadków. Uważnie przyglądał się temu, co robią żandarmi.

– Kręcą się, zaczynają przeszukanie. Mówię im: „Chłopy, może trochę ciszej, bo córka jeszcze śpi”. A jeden z nich pyta: „Jaka córka?” – „No w drugim pokoju jest córka” – mówię. Spojrzeli na siebie zdziwieni. Nawet nie wiedzieli, że mam dziecko. Tak byli przygotowani. Córeczka się jednak obudziła. Przez chwilę patrzyła przerażona. Szybko zareagowała jej mama i zabrała dziecko do innego pokoju.

Osa znał zasady przeszukania i zatrzymywania. Widział, że żandarmi są zdenerwowani, że popełniają szkolne błędy.

– Zaczęli przeglądać płyty z filmami. Potem poprosili o wyciągi bankowe. Pytam ich, po co. Co moje konto bankowe ma wspólnego z incydentem w Nangar Khel? Zabrali komputer, obok leżał twardy dysk. Tak przeszukiwali, że dysku nie znaleźli. Miałem dwa telefony. Jeden zabezpieczyli, a potem okazało się, że jeszcze przez trzy miesiące podsłuchiwali ten drugi telefon. – Osa nie kryje pogardy.

Skutego wyprowadzili z mieszkania. Całe osiedle wojskowe było już na nogach. Chorąży czuł, że do więziennej półciężarówki odprowadzają go dziesiątki par oczu schowanych za firankami w oknach sąsiednich mieszkań.

* * *

Inny ze szturmanów wspomina, że gdy o świcie otworzył drzwi swojego mieszkania, natychmiast został skuty i rzucony na podłogę w pokoju. Żandarmi zaczęli przeszukiwać wszystkie kąty. W tym czasie obudził się kilkuletni synek żołnierza. Jeszcze zaspany zobaczył leżącego na podłodze tatę. Nie płakał, sparaliżował go strach. Jego tata skuty i unieruchomiony dostrzegł to kątem oka.

– To tylko ćwiczenia, synku. Nie bój się, ci panowie to moi koledzy z wojska. Nie zrobią mi krzywdy – mówił spokojnym, ciepłym głosem, by uspokoić dziecko.

Chłopczyk nie uwierzył. Jego mama szybko ubrała synka i kilka minut po szóstej oboje, dygocąc ze zdenerwowania, wyszli do przedszkola. Na dwie godziny przed jego otwarciem…

* * *

Zatrzymanie żołnierzy miało odpowiednią oprawę medialną. Ojciec Borysa, który mieszka w niewielkiej mazurskiej wsi, o zatrzymaniu syna dowiedział się od dziennikarzy. Jakimś cudem 13 listopada dotarli tam, choć wioska jest położona na zupełnym odludziu.

– Było koło południa. Akurat żona zaszła do sklepu i zaczepił ją jakiś redaktor z Faktów TVN. Pyta: „Wie pani może, gdzie tu państwo Borysiewicz mieszkają?”. Żona zdziwiona zapytała, o co chodzi. Wtedy dowiedzieliśmy się, że zatrzymali syna – opowiada ojciec Borysa.

Także generał Waldemar Skrzypczak o zatrzymaniu swoich żołnierzy dowiedział się od dziennikarza.

– Rano pod mój dom przyjechał Konrad Piasecki. Mówi: „Panie generale, żandarmeria zatrzymała żołnierzy, którzy wrócili z Afganistanu”. Nic o tym nie wiedziałem. Nikt nas nie poinformował. Pojechałem do MON na Klonową. Chciałem oficjalnie zaprotestować u ministra obrony. Ale Aleksander Szczygło nie chciał ze mną rozmawiać. Rzucił tylko: „Tego tematu nie będziemy rozwijać i proszę, aby pan, panie generale, tego nie komentował”. Po raz pierwszy zachował się w stosunku do mnie zimno – wspomina generał.

Ten poranek był koszmarem jeszcze dla wielu innych żołnierskich rodzin w Polsce. Użyto przeciwko nim tak wielkich sił, jakich nigdy nie skierowano przeciwko żadnej grupie przestępczej czy terrorystycznej. To, w jaki sposób żandarmeria potraktowała żołnierzy, nie można nazwać inaczej niż nadużyciem siły. Zhańbiono też mundur i honor żołnierski. Co zresztą zauważył Sąd Najwyższy, orzekając w 2011 roku wyrok uwalniający szturmanów od zarzutu zbrodni wojennej.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.


Zdradzeni

Подняться наверх