Читать книгу Kobieta nieperfekcyjna - Elżbieta Romanowska - Страница 9

Оглавление

Moje życie, jak zresztą życie każdego z was, to jeden wielki ciąg przyczynowo-skutkowy, w którym każdy ruch ma swoje konsekwencje i nic, naprawdę nic, nie dzieje się bez powodu. Myślę również, że rzeczy dla nas trudne czy wręcz bolesne także dzieją się po to, żebyśmy mogli coś zmienić, ruszyć się z miejsca, zadziałać, wyjść z sytuacji, które są męczące, mało rozwojowe, nieprzyszłościowe, a może nawet niebezpieczne. Pamiętam na przykład moją ostateczną wyprowadzkę do Warszawy. Było tak, że przez jakiś czas żyłam na dwa domy: trochę Warszawa, trochę Wrocław. W końcu jednak postanowiłam, że na coś muszę się zdecydować. Tym bardziej że coraz bardziej uświadamiałam sobie, że w tym moim ukochanym Wrocławiu utknęłam w jednym miejscu i że jeśli nic nie zmienię, to nigdy już do niczego większego mogę nie dojść. Wizja, że przeżyję życie, wmawiając sobie jedynie, że jestem szczęśliwa, była mało interesująca. Tym bardziej że ja po prostu chciałam być szczęśliwa. Tyle że ta Warszawa to nie była przecież przeprowadzka na jakiś wyjątkowo bezpieczny grunt. Wiedziałam, że, szczególnie na początku, muszę się liczyć z przestojem w pracy. Kiedy już zamieszkałam w stolicy, to zdarzały się momenty, kiedy ogarniała mnie panika, a w głowie pojawiały się myśli: „Co ja najlepszego zrobiłam?!”. Ale na całe szczęście te rozważania doprowadzały mnie zawsze i tak tylko do jednego punktu – jeśli zostałabym we Wrocławiu, byłabym chyba sobą coraz bardziej rozczarowana. Tak po prostu. Dlaczego? Bo każdy młody człowiek, bez względu na to, czy jest aktorem, maklerem czy lekarzem, po ukończeniu szkoły ma w sobie taki naiwny odruch jeszcze bardziej naiwnego myślenia: „Teraz cały świat stanie przede mną otworem, ponieważ tak się starałem, tak chciałem, tak się uczyłem”… Mamy przeświadczenie, że wszyscy potencjalni pracodawcy nie będą robić nic innego, tylko na nas czekać z szeroko otwartymi ramionami, prześcigać się w propozycjach i powtarzać: „Już nie mogłem się na ciebie doczekać, wiesz?”.

Wiadomo, że w takim myśleniu nie chodzi o to, że praca leży na ulicy, ale jednak my młodzi chcemy wierzyć, że damy radę, że kupimy sobie miłe mieszkanie i zarobimy na fajne wakacje, i jeszcze pomożemy rodzinie, która nas całe życie wspierała. Myślę, że odruch takiego myślenia jest u młodego człowieka jak najbardziej naturalny i nie ma co mieć do siebie o to pretensji. Tyle że marzenia kontra rzeczywistość to w wielu wypadkach… jakby to nazwać? Zimny prysznic? Zasępienie? Lekki szok? OK, dobra, niech będzie lekki szok. No więc, na przekór lekkiemu szokowi, przez jakiś czas idziemy w to życie z sercem otwartym jak okna w środku lata, a tu ciągle jak nie zima, to chociaż jesień. Ale trudno, co tam, idziemy w tę jesień czy zimę, bez parasola, czapki i rękawiczek, ponieważ mamy w sobie tyle słońca, że potrafimy rozpuszczać wszystkie lody i przegonić każdą chmurę. I ten stan potrafi trwać i trwać... W moim wypadku było to ładnych parę lat. Dziewięć? Już na studiach współpracowałam z różnymi teatrami: z Teatrem Współczesnym, Teatrem Piosenki we Wrocławiu, a moim macierzystym miejscem był teatr muzyczny Capitol. Boże jedyny, jak ja się cieszyłam, że tak luksusowo trafiłam! I jeszcze etat, o który przecież tak trudno, a wraz z nim ubezpieczenie zdrowotne, w perspektywie marny, bo marny, ale jednak ZUS, no i stałe pieniądze co miesiąc. I tak się właśnie myśli. Do czasu, bo w pewnej chwili człowiek się budzi i… czar pryska. Kiedyś policzyliśmy z innymi aktorami, jak wygląda nasza stawka godzinowa, wliczając w to nasze codzienne ośmiogodzinne próby plus podstawę tego, co dostajemy w teatrze, i wyszło nam… 40–80 groszy… Na rękę:-) I tu pierwsza czerwona lampka. Oczywiście do tego dostaje się dodatkowe wynagrodzenie od zagranego spektaklu (poza Warszawą 150–250 złotych), ale to akurat już jest zawsze trochę loteria – ponieważ nie wiemy nigdy do końca, ile razy w miesiącu będziemy grać. Dlaczego więc człowiek jednak to robi, czemu skacze, biega, tańczy na tej scenie przez cztery godziny wieczorem? Bo to kocha. Uwielbia spotkania z widownią, przepada za tym natężeniem energii, która się między nim a widzem wytwarza, za tą adrenaliną i endorfiną jednocześnie, ponieważ ten wzniosły i wyjątkowy stan nigdzie indziej się nie zdarza. I to on do pewnego momentu rekompensuje ci wszystko, ale w pewnej chwili dochodzisz też do wniosku, że pieniądze, owszem, nie są najważniejsze, ale… za coś trzeba przecież żyć. Cholera jasna:-) Bo my, aktorzy, też chcielibyśmy założyć rodzinę, wyjechać z nią czasem w podróż, mieć jakieś swoje miejsce na ziemi, i wcale nie chodzi o stumetrowe mieszkanie, ale po prostu jakiś własny bezpieczny kąt. Z tamtego czasu we Wrocławiu pamiętam też chwilę, gdy składałam wniosek o kredyt mieszkaniowy w banku, i minę pani, która zobaczyła mój PIT. Najpierw niedowierzanie namalowało się na całej jej twarzy, a zaraz potem usłyszałam: „No, pani chyba sobie ze mnie żartuje. Proszę pani, z takimi zarobkami to ja bym nie dała pani nawet kredytu na samochód”. I w takim momencie myślisz sobie – OK, to jestem chyba właśnie w takim momencie życia, że mam do wyboru: albo żyć sobie nad wyraz skromnie, ale bezpiecznie, grając tylko to, co muszę, albo grać ile się da i dociągać do tych paru tysięcy miesięcznie, ale nie mieć za to sekundy wolnego czasu, bo ciągle będą tylko spektakle. Mogę więc pożegnać się z weekendami z przyjaciółmi spoza branży, a tych mam najwięcej, a rzeczy typu lekarz, zakupy, bank załatwiać jedynie w poniedziałek, bo to będzie jedyny wolny dzień w teatrze. Tyle że po całym tygodniu pracy w ten nieszczęsny poniedziałek akurat na ogół nie mam już siły kompletnie na nic – chcę najzwyczajniej w świecie odpocząć i zebrać siły na kolejne sześć dni pracy...

Piszę o tym wszystkim tak dużo, ponieważ uświadomienie sobie, że być może jest jakieś trzecie wyjście z tej sytuacji, nie przychodzi wcale łatwo. Długo biłam się z myślami na temat tego, czy moje teatralne bezpieczeństwo we Wrocławiu to prawda, czy iluzja. Czy dzięki niemu tracę czujność i się rozleniwiam, czy może wręcz przeciwnie – zyskuję jakąś szansę na rozwój, a to, co mną targa od środka, to nic innego jak jakiś absolutnie głupi brak cierpliwości. Bo może tak właśnie chcę naprawdę żyć: hermetycznie i bezkolizyjnie? Ale… może stać mnie na podjęcie ryzyka, wyjście poza strefę własnego myślowego komfortu i rzucenie życiu rękawicy?

I tak szamotałam się w tym wszystkim, między jedną opcją a drugą, pogrywając jeszcze do tego wszystkiego czasem w takich serialach, jak „Pierwsza miłość”, „Na dobre i na złe”, „BrzydUla”, „Prawo Agaty” czy w końcu „Ranczo”. A gdy w moim życiu pojawiła się pani Krystyna Janda z Och-Teatrem, coraz trudniej było mi godzić Wrocław i Warszawę, zsynchronizować grafiki spektakli i zapanować nad zwykłą logistyką przemieszczania się z miejsca na miejsce. W pewnej chwili zaczęłam rozważać nowy scenariusz mojego życia. Zawsze chciałam, żeby teatr pozostał moją najświętszą świątynią. Tak postanowiłam podczas studiów na PWST we Wrocławiu, ale myślałam sobie… teatry są też przecież w innych miastach i być może Wrocław to nie jest jedyne miejsce, w którym mogę się realizować?

Te moje rozmyślania trwały kilka miesięcy. Aż w końcu w grudniu 2015 roku postanowiłam zrezygnować z połówki etatu, którą mi jeszcze wrocławski dyrektor zostawił. Powiedziałam sobie: „Nie, dosyć, basta”. Zmęczyły mnie te ciągłe podróże pociągiem w tę i z powrotem i to, że zawsze mi czegoś brakuje, bo ta sukienka, którą mam założyć, akurat została we Wrocławiu albo na odwrót. To ciągłe kupowanie wszystkich produktów razy dwa, ta tymczasowość, to poczucie, jakbym ciągle była w hotelu, ten chaos. Byłam zmęczona i w końcu postanowiłam, że zamieszkam w Warszawie. Na spółę z bankiem kupiłam mieszkanie, urządzam je, remontuję. Klamka zapadła.

Punkt zwrotny? Nastąpił nieoczekiwanie, jak to w życiu bywa. Dostałam propozycję zagrania w spektaklu „Ciekawa pora roku” dla Muzeum Powstania Warszawskiego. Po występie moja przyjaciółka Kasia Łuszczyk powiedziała: „Chodź ze mną, ktoś chce cię poznać”. „Dzień dobry, nazywam się Krystyna Janda”. „Wiem… Nazywam się Elżbieta Romanowska”. „Wiem…” Bardzo zabawne było to nasze pierwsze spotkanie. I przełomowe, ponieważ pani Krystynie spodobał się zarówno sam spektakl, jak i pewna piękna, wzruszająca scena, którą zagrałam z Tomkiem Schimscheinerem. Jedna z moich ulubionych. „No, suuuper!” Z takich ust usłyszeć taki komplement? Choćby dla tej jednej chwili warto było przeprowadzać się do Warszawy:-)

Po dwóch tygodniach dostałam zaproszenie na rozmowę i dogadanie szczegółów współpracy z panią Krystyną. I… cisza. Pani Krystyna obiecała, że się odezwie, a ja się bałam, że tak się nie stanie. Drżałam ze strachu, że moje wizje o nowym początku oraz tzw. życiowa szansa runą na podłogę i szybciutko rozsypią się w mak, którego w życiu już nie pozbieram. Bo ileż to razy wcześniej coś mi obiecywano i na obietnicach się kończyło? Szkoda gadać… Jednak na moje szczęście nie tym razem.

Krystyna Janda jest cudowna. Zaproponowała mi pracę i dotrzymała słowa, a w spektaklu „Udając ofiarę” nie poczułam się jak zapchajdziura, ale jak pełnoprawna bohaterka przedstawienia. I tak oto zdobyłam Warszawę. Tadam:-)! Choć, oczywiście, po złożeniu wypowiedzenia we wrocławskim Capitolu poryczałam się jak dzieciak. W końcu to było niemal dziesięć lat mojego życia…

Wkrótce okazało się, że robię w Warszawie zastępstwo za Anię Guzik w „Grzeszkach na widelcu”, a tuż potem przyszła propozycja z „Tańca z gwiazdami”. Lepiej być nie mogło! Same fajne strzały, wymierne dowody na to, że w życiu warto czasem ryzykować.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Kobieta nieperfekcyjna

Подняться наверх