Читать книгу Naciągnięte - Elżbieta Turlej - Страница 4

ROZDZIAŁ PIERWSZY
RAJ
Część druga
Zdjęcie staje się ciałem

Оглавление

Chciałam zobaczyć, jak zdjęcie wygładzone Photoshopem staje się ciałem. Czyli, jak przeciętna, współczesna Polka oddaje innym siebie do przeróbki. Porzuca swoje ciało w imię idealnej symetrii, a potem godzi się na cierpienie.

To nie było trudne. Wystarczyło zapisać się do zamkniętej grupy dla kosmetyczek i ich klientek na FB , a potem odpowiedzieć na ogłoszenie: „Szukamy modelek, na których będą ćwiczyć kursantki na szkoleniu z wypełniaczy”. Kobieta, która w prywatnej wiadomości podaje cenę (300 zł) za godzinę i miejsce zabiegu, nie pyta, czy jestem zdrowa i dlaczego chcę zostać królikiem doświadczalnym dla dwu kosmetyczek i szkoleniowca. Interesuje ją tylko, czy będę w niedzielę o 11.00.

No więc jestem. Pół godziny wcześniej. W połowie maja, nazywanego na forum medycyny estetycznej „miesiącem seksownych ust”. Na środkowym piętrze kamienicy w Alejach Jerozolimskich.

Jest inaczej niż w popularnym programie o operacjach plastycznych „Sekrety chirurgii”. Nie ma raju: pięknych wnętrz, lśniących, sterylnych narzędzi, drogiego sprzętu po atestach. Pachnie kapuśniakiem i rozgotowanymi kartoflami.

Na ścianie salonu kosmetycznego, w którym mam oddać swoją twarz obcym ludziom, łuszczy się farba. Szklany stolik, na którym stoi dzbanek z wodą zmąconą cytryną, ma rysę. Różowa kanapa lepi się od brudu.

Mimo to siedzą na niej cztery młode, jasnowłose i błękitnookie dziewczyny. Jedna z barczystym, łysym chłopakiem, którego koloru oczu nigdy nie poznam, bo przez cały czas ma pochyloną głowę. Wystukuje coś na ekranie swojego smartfona. – Co za weekend – mówi pracownica salonu, która wcześniej umawiała mnie na zabieg. – Wczoraj kobieta zemdlała na niciach (180 za jedną, cztery zaciągnięte pod skórę naprężają ją niczym wiatr napełnia żagiel). Dzisiaj zemdlała kolejna, kiedy szkoleniowiec wstrzykiwał kwas w jej lwią zmarszczkę na czole. A teraz musiałam cucić dziewczynę, której – po nakłuciu igłą – poleciało trochę krwi z dolnej wargi.

Dziewczyny poruszają się niespokojnie na różowej, lepkiej od brudu kanapie, ale żadna nie ucieka. Nie uciekają też, kiedy pracownica salonu podsuwa im oświadczenie. „Jestem świadoma, że wystąpienie negatywnych następstw i powikłań, o których zostałam poinformowana przed wykonaniem zabiegu, nie uprawnia mnie do roszczeń odszkodowawczych. Jestem również świadoma, że podstawą roszczeń nie może być rozbieżność między rezultatem, którego zakres i rodzaj został ściśle określony przed przystąpieniem do zabiegu, a moimi oczekiwaniami”.

– Szkoleniowiec wstrzyknie wam mililitr kwasu hialuronowego. Jest bezpieczny, ładnie zwiąże się z waszą tkanką – mówi pracownica salonu. – Przez kilka dni usta mogą być opuchnięte, ale potem nie będzie śladu po zabiegu. Dostaniecie numer seryjny i opakowanie produktu, żebyście wiedziały, czym potem uzupełniać. A teraz podpisujcie oświadczenie i zapraszam do kasy. Jako modelki płacicie mniej niż klientki. Za kwas hialuronowy, którym wypełnimy wargi, pobierzemy 350 zł. Tanio, bo zabieg normalnie kosztuje od tysiąca do 1,5 tys. złotych.

Dziewczyny podpisują, płacą. Po chwili jedna z nich otwiera drzwi gabinetu. W smudze światła widzę łóżko kosmetyczne, lampę, dwie kobiety w niebieskich fartuchach. I szkoleniowca, który – jeśli wierzyć wyszukiwarce Google – zanim skończył kosmetologię, dostał certyfikat od lekarza, który szkoli z wypełniaczy i sam zaczął szkolić, był lokalnym politykiem i startował w wyborach do Sejmu.

Kiedy po kilkudziesięciu minutach dziewczyna wychodzi i zwalnia miejsce kolejnej, barczysty chłopak, z którym przyszła, nie podnosi głowy znad smartfona. W jej stronę ruszają pozostałe. Odpowiada na pytania niewyraźnie, jakby potykając się o duże, nieruchome i twarde wargi. Symetryczne, bo takiej samej wielkości, jakby napompowane pod wymiar. – Górną wargę zrobił ten facet. Potem dał igłę kursantkom i one mi robiły dolną. Jedna powiedziała, że to jej pierwsza żywa skóra, bo do tej pory ćwiczyła na sztucznej – opowiada. – Bolało? – dopytują dziewczyny. – Bolało, ale trzeba cierpieć, żeby być… – mówi, ale niewyraźnie i nie rozumiem, czy chodzi o to, że cierpienie jest nieodłączną częścią życia, czy dbania o urodę.

Wychodzę za nią i chłopakiem schylonym nad telefonem. Oboje idą szybkim krokiem, jakby uciekali albo ktoś ich gonił. Nie wiem, czy usta dziewczyny się wygoją, czy kwas zwiąże się z ciałem, a po zabiegu nie zostanie ślad. Dlatego jeszcze na ulicy wrzucam post w zamkniętej grupie modelek: „Szukam kobiet, które zostały poszkodowane podczas szkoleń. Interesuje mnie, czy szkoleniowcy im potem pomogli, czy dostały np. darmowy zabieg korygujący albo refundację zabiegu w innej klinice, salonie”.

Post wisi dwa dni. Potem dostaję „bana”. Przez ten czas jednak odzywają się do mnie trzy kobiety. Niewiele, jak na grupę liczącą kilkaset członkiń – a takich grup działa kilkanaście.

Na początek tłumaczą, że „generalnie jest bezpiecznie, bo kursantki ćwiczą na rozwodnionym botoksie, który puszcza dwa, trzy tygodnie po zabiegu”. Pigment, którym nieumiejętnie tatuują usta modelek, blaknie po miesiącu, dwu, a rzęsy przylepiane nawet po 8-9 godzin (z krótką przerwą na siku) odpadną nazajutrz. Mimo że miały podkreślać spojrzenie nawet przez miesiąc. – Tu jest branża beauty, tu nie ma złudzeń – mówi przez telefon jedna z modelek. – My płacimy kilka stów za coś, co w gabinecie medycyny estetycznej jest wyceniane na kilka razy tyle. Na nas i kosmetyczkach, które chcą dostać się do branży, zarabiają z kolei szkoleniowcy: kosmetyczki, które już nimi są, albo lekarze, którzy wyczuli koniunkturę i zostali szkoleniowcami. Za dzień szkoleń biorą po kilka tysięcy. My jesteśmy na samym dole drabiny. I albo podejmiemy to ryzyko – bo każda chce być piękna, a kasę mają nieliczne – albo pogodzimy się, że nie jesteśmy idealne.

Dwudziestoletnia studentka, która rozmawia ze mną na Skypie, (wcześniej wysyła zdjęcie brwi, które wyglądają jak dwa krwawe zadrapania), mówi, że podjęła ryzyko, bo jej brwi były niesymetryczne. Lewa wydawała się lekko podniesiona w stosunku do prawej. – Nie miałam pieniędzy na wyrównujący wszystko microblading, który kosztuje nawet tysiaka za jedną brew – mówi. – Zgłosiłam się do X., która chciała na mnie poćwiczyć. Niestety, najpierw krzywo narysowała linie. I nie starła, ale zrobiła tatuaż według tych krzywych. Nacięła skórę głęboko, wpuściła barwnik, który rozlał się poza linie, aż do ucha.

Studentka mówi, że nie wiedziała, gdzie się schować z taką rozlaną twarzą. Napisała opinię na FB, ale administrator usunął komentarz, a ją wyrzucił z grupy.

Poszła więc do innej kosmetyczki. Czeka ją usunięcie starych brwi laserem i przykrycie blizn nowymi, wytatuowanymi brwiami. Zapłaci za to, co miało być „po taniości”, około 2 tys. zł.

Na koniec rozmawiam z pięćdziesięcioletnią Y, która oddała swoje usta i policzki doktorowi B. Obiecywał, że podczas szkolenia tylko on będzie je dotykał, nakłuwał i formował. Ale kiedy położyła się na łóżku, natychmiast obok pojawiła się debiutantka w branży medycyny estetycznej. – Zrobiona – od doczepionych włosów przez błyszczące usta aż po piersi sterczące jak dwie świeżo napompowane piłki – wspomina 50-latka. – Doktor B. mówił do niej: zobacz, teraz tłoczę kwas. I nakłuwał moją dolną wargę. Potem dał jej strzykawkę i powiedział: teraz ty. Następnie zrobił inną strzykawką dziurkę w skórze lewego policzka, potem wcisnął w nią kaniulę i wpompował przez nią kwas. Wreszcie ugniatał, masował, formował policzek. A nowa w branży wciskała, pompowała, formowała i naciskała drugi.

Kurs był w sobotę. W poniedziałek nowa w branży medycyny estetycznej powiesiła w swoim „gabinecie manicure – pedicure” certyfikat z podpisem lekarza. I ruszyła z wypełnieniami, na początek skromnie, w cenach promocyjnych, czyli od tysiąca wzwyż.

Tymczasem pięćdziesięcioletnia Y po kilku dniach zauważyła, że jeden policzek (od doktora) jest wyżej od tego od debiutantki.

Warga od doktora nie odstaje i nie zapada się tak jak warga od nowej. W tej pierwszej nie ma dołków i grudek. W tej drugiej są.

I ona – jak dwudziestoletnia, niesymetryczna studentka – nie wiedziała, gdzie się schować. W komentarzach na FB i Instagramie wszyscy zauważali, że coś w niej nie pasuje. Kiedy zadzwoniła do nowej w branży, usłyszała, że nie bierze odpowiedzialności za preparat szkoleniowca. Doktor, którego złapała na komórkę, powiedział, że jest na wakacjach za granicą – od tej pory nie odbiera od niej telefonu. W profesjonalnym gabinecie medycyny estetycznej („Boże, kto to pani zrobił? Za dużo wstrzyknięte i za płytko”) zaproponowano jej hialuronidazę, czyli podanie enzymu obecnego m.in. w jadzie grzechotnika.

Enzym miał rozpuścić kwas po to, żeby potem można było wpuścić nowy. Całość: 3 tys. zł.

Pięćdziesięcioletnia Y, która jest biologiem, przypomniała sobie, że hialuronidaza jest wytwarzana przez bakterie, ale też plemniki, żeby ułatwić im wniknięcie do komórki jajowej. Dlatego, aby ostrzec młodsze koleżanki, napisała obrazowo: „Dziewczyny, nie dajcie się robić w chuja”.

To wystarczyło, żeby administrator ją zablokował.

Oglądam zdjęcie przysłane mi przez inną kobietę, skrzywdzoną przez kosmetyczkę, która skończyła podobny kurs. Przez środek czoła kobiety biegnie coś na kształt różowobordowego liszaja pokrytego brązowosinym strupem, który wkrótce przejdzie w rozległą bliznę.

Podobne zdjęcia dostaje X, która prowadzi m.in portal dla lekarzy medycyny estetycznej. W tytule e-maili: „Tylko dla ciebie”, „Top secret”, „Nikomu nie pokazuj”. Na zdjęciach: ropa, blizny, rany. Bordowe, zwiędłe usta odsłaniające zęby. Opuchnięte, sine bruzdy przy nosie. Martwica skóry. – Wiem tylko, że bohaterki zdjęć chciały być piękne jak kobiety z kolorowych magazynów, a teraz chcą natychmiastowej pomocy i poprawy – mówi mi X. – Niestety, nie chcą zdradzić, kto, gdzie, kiedy i czym je tak oszpecił. Kryją swojego oprawcę, jakby uwierzyły, że muszą cierpieć, a ten, kto im zadaje cierpienie, robi to z miłości i troski.

Często, mimo że raz zostały skrzywdzone, wracają do niego po raz kolejny. X. opowiada o kobiecie, która chodziła na tzw. ostrzyki do swojej fryzjerki. Mogła jeździć do lekarza, który zrobiłby jej to drożej i w lepszych warunkach. Wolała fryzjerkę. I nie chodziło o pieniądze, bo kobieta prowadzi intratny biznes, ale o więź. Powtarzała, że fryzjerka jest dla niej jak ktoś bliski, niemal rodzina. A lekarz, wiadomo: nie człowiek. – Kiedy spuchła po podaniu wypełniaczy w bruzdy wargowo-nosowe, fryzjerka doradziła, żeby brała zyrtec (dostępny bez recepty). Kiedy nie pomagało, zrobiła jej mezoterapię mikroigłową, czyli dodatkowo podrażniła chore miejsce. Efekt: zakażenie bakteryjne, ropień, wizyta w szpitalu, cięcie, blizna – mówi X. – Psycholodzy nazwaliby ten rodzaj przywiązania do oprawcy syndromem sztokholmskim. Ja nazywam to bardziej współcześnie: syndromem Natashy Kampusch.

Natasha Maria Kampusch miała 10 lat, kiedy inżynier Wolfgang Priklopil porwał ją i zamknął w piwnicy swojego domu. Kiedy osiem lat później uciekła, popełnił samobójstwo. Płakała i chciała pójść na pogrzeb. Chciała też zamieszkać w jego domu. Tłumaczyła potem, że tam, pod ziemią, zamknięta za 150-kilogramowymi drzwiami ze stali i betonu, tak naprawdę to ona narzucała zasady gry. Słowem: była silniejsza od oprawcy, który – jak tłumaczyła – nie chciał jej skrzywdzić.

Odnajduję dziennikarkę, która – mniej więcej wtedy, kiedy Natasha uciekała z piwnicy Priklopila – pracowała przy jednym z pierwszych show, w którym Polki na oczach telewidzów poddały się operacjom plastycznym.

Na początek ustalamy, że program nie był polskim pomysłem. Producent wykorzystał zagraniczny format – wcześniej w jednej ze stacji pojawiła się holenderska edycja show, cieszyła się ogromną popularnością. Ustalamy też, że nie podam jej danych ani miejsca, w którym teraz pracuje. Boi się kar za zdradzenie tajemnicy produkcji. Od tamtej pory minęło sporo czasu, ale, jak mówi, show-biznes nie zapomina. – W 2006 roku, kiedy ruszył nabór do programu, wszystko odbywało się na wariackich papierach – wspomina. – Inna stacja razem z miesięcznikiem dla pań zapowiedziała nowy format z chirurgią plastyczną w tle. Musieliśmy być pierwsi, dlatego ogłosiliśmy casting i ruszyliśmy w Polskę.

Do przeróbki zgłosiło się dwóch mężczyzn i sto tysięcy kobiet. Mężczyźni odpadli. Zostały kobiety. Większość w okolicach czterdziestki, z nadwagą i zepsutymi zębami, niektóre ze zwisającymi po odchudzaniu czy ciąży fałdami skóry. Nie wstydziły się cellulitu na udach i zwisającego pofałdowanego brzucha. Bez zażenowania pokazywały ubytki w uzębieniu. Czerwieniły się i zasłaniały tylko wtedy, kiedy ktoś prosił o zdjęcie bluzki i pokazanie biustu. I nie zawsze chodziło o ciało, ale o zniszczoną, pożółkłą bieliznę.

Nie miały pojęcia, że jury, czyli reżyser, producent, sekretarka od obsługi klapsa, chirurg plastyczny, zwraca uwagę na coś innego. Po pierwsze: czy nie są zbyt otyłe. W sześć tygodni przeznaczonych na metamorfozę nie zdążyłyby zbyt wiele zrzucić, a w czasie liposukcji, czyli odsysania tłuszczu, można odciągnąć około trzech litrów tkanki tłuszczowej. Po drugie: czy nadają się do wykonania zabiegu, który się zmieści w budżecie. Czyli będzie w miarę tani, ale spektakularny. – Na jedną kobietę mogliśmy wydać równowartość dwóch trzydziestosekundowych reklam w przerwie programu – wspomina dziennikarka. – Ale żeby tyle dostać, kobieta musiała zasłużyć. Czyli mieć spektakularną historię życia.

Najbardziej liczyło się samotne macierzyństwo i porzucenie w ciąży. Na drugim miejscu było myślenie o sobie jako zniszczonym kapciu, a nie kobiecie. Na trzecim – frustracja seksualna. Na czwartym – samotność, którą można powiązać z kształtem nosa czy naczyniakiem na ustach. Reżyser zwracał też uwagę, czy kandydatka łatwo się wzrusza (na plus), jest podatna na wpływ (na plus), a może zadaje za dużo pytań (na minus).

Zastanawiam się, czy producent zdawał sobie sprawę, że wykorzystuje kobiety do wielkiego eksperymentu medyczno-społecznego? Po pierwsze – nikt wcześniej nie robił w Polsce takiego show. Po drugie – operacje plastyczne były tematem tabu. Owszem, kobiety, głównie aktorki, poprawiały urodę u nielicznych polskich chirurgów, ale nie przyznawały się do tego publicznie. – Nie zastanawialiśmy się, jak wybrane przez nas i przerobione kobiety poradzą sobie potem w życiu. Chcieliśmy zrobić oglądalność i udało się – wspomina dziennikarka. – Pierwszy odcinek obejrzało 2,5 miliona widzów. Ale, tak na marginesie, jeśli chodzi o kobiety, wydawało mi się, że zmieniamy ich życie na lepsze. Zabieraliśmy je na zamknięte imprezy, gdzie opłacony przez producenta celebryta niby przez przypadek zwracał uwagę na ich urodę. Dzięki temu miały poczuć się jak Kopciuszek adorowany przez księcia i nadgonić z samooceną. Czyli ładnie trzymać głowę podczas wyjścia do rodziny w scenie finałowej. Przekonywaliśmy je zresztą, że kiedy wreszcie będą mieć wymarzony nos czy kości policzkowe, ich życie zamieni się w pasmo sukcesów, np. znajdą pracę albo ich mąż przestanie pić. Wszystko po to, żeby potulnie zgadzały się na to, co zaproponuje chirurg, stylista czy dentysta. Miały to robić dla show, ale też dla własnego dobra.

Interesuje mnie, czy faktycznie ich życie zmieniło się na lepsze. Pytam o to dziennikarkę. – Rok po wyjściu z programu pojechałam do uczestniczek – mówi. – Chcieliśmy nakręcić sequel, ale nie było z czego.

Większość kobiet przyznała, że metamorfoza zniszczyła ich życie. Po powrocie do domów, na ścianie wschodniej czy Podkarpaciu, znów były w niewłaściwym miejscu. Te, które miały mężów czy partnerów, były z nich niezadowolone, a oni zarzucali im, że zmieniły się na gorsze. Rozwiedzione, samotne czy porzucone nie znalazły w okolicy nikogo na swoim poziomie. Czyli z pełnym uzębieniem, bez zwisającego brzucha, umiejącego się wysłowić, bo podczas trwania programu stylistka czy choreografka zwracały uwagę na poprawną polszczyznę. Błyskawicznie, zamiast przeskoczyć przynajmniej klasę wyżej (co miało się stać po show), stały się lokalnym pośmiewiskiem. Zamykały się w domach. Dopadała je depresja. – Niektóre zaczęły pić, mimo że podczas trwania programu nie tylko wpajaliśmy im zasady zdrowego stylu życia, ale też ostrzegaliśmy, że alkohol szybko zniszczy efekty odsysania tłuszczu czy rozjaśniania cery – opowiada dziennikarka. – Te, które rzuciły palenie, znów sięgnęły po papierosy, mimo że stomatolodzy z kliniki, która podarowała im śnieżnobiały uśmiech, ostrzegali, że pod wpływem nikotyny korona szybko zszarzeje albo pożółknie. Wróciły do punktu wyjścia. Wróciły też do dawnej sylwetki albo utyły, bo dopadł je efekt jo-jo. Podczas trwania programu były potulne i zgadzały się na wszystko. Rok później nie tylko nie chciały z nami rozmawiać (te w depresji), ale też krzyczały, przeklinały i zwalały winę za wszystkie swoje niepowodzenia.

Tylko jedna z pań pasowała do optymistycznej wizji świata i przyjęła ich z otwartymi rękami oraz wdzięcznością. Przyznała, że dzięki operacji plastycznej nabrała pewności siebie, skończyła studia, wyjechała z rodzinnej miejscowości. Ale na jednej zadowolonej pani nie można było zbudować całego programu.

Na programie najwięcej – oprócz telewizji – zyskali chirurdzy plastyczni. Stali się ekspertami: z okienka telewizora przeskoczyli do gazet, gdzie wyjaśniali kobietom świat. Jeden z nich napisał i wydał pierwszą na polskim rynku książkę o tajnikach chirurgii. Wspomina w niej, że pacjentki pierwszego show o operacjach plastycznych znosiły ingerencję w ciało – jak twierdzi – znakomicie. Większość z nich mimo ran nie chciała środków przeciwbólowych. Podczas rekonwalescencji wymagały troskliwej opieki i wsparcia, ale gdy ich rany zamieniały się w blizny, zaczynały czuć prawdziwe szczęście.

W książce chirurga (do kupienia na Allegro za 9,90 zł) mogę znaleźć twarze i sylwetki pierwszych przeciętnych Polek, które uwierzyły, że mogą być piękne jak wyczyszczone w Photoshopie celebrytki. Szukam danych o liczbie kobiet, które – wierząc w to samo – trafiają nie tylko do uczących się na nich kosmetyczek, ale też do legitymujących się stosownym certyfikatem adeptów medycyny estetycznej. Niestety, nikt tego jeszcze nie zbadał, bo i sama medycyna estetyczna to – jak mówią w branży – szara strefa. – Wiadomo, kto może leczyć, ale nie ma żadnych uregulowań prawnych, kto może ingerować w ciało. W Polsce nie ma też kompleksowych studiów medycyny estetycznej – mówi mi doktor Marek Wasiluk z Kliniki Triclinum, który jako pierwszy i jedyny lekarz z Polski skończył na londyńskim uniwersytecie Queen’s Mary studia z medycyny estetycznej na poziomie magisterskim (tzw. level 7). – Dzisiaj każdy, kto ma pieniądze i ochotę, lekarz, księgowa czy budowlaniec, może otworzyć ośrodek medycyny estetycznej, powiesić na ścianie certyfikat i wykonywać zabiegi z użyciem laserów czy wypełniaczy. Taki certyfikat może nawet sam sobie napisać i wydrukować, bo nie ma regulacji również dotyczących tego, kto może takie szkolenia robić. Nie ma też jasnych wytycznych, co grozi firmom, które sprzedają takim domorosłym specjalistom medycyny estetycznej preparaty czy urządzenia. Pół biedy, jeśli taka firma sprzeda dobrej jakości, bezpieczny produkt. Gorzej, jeśli budowlaniec, księgowa, a nawet lekarz chce zaoszczędzić i ściąga np. tani kwas hialuronowy z Chin czy Korei albo kupuje na AliExpress okazyjnie laser. Wtedy może wyrządzić kobiecie krzywdę. A potem zniknie, kiedy klientka będzie prosić o pomoc albo dochodzić swoich praw. Zamknie salon. Wyjedzie.

Marek Wasiluk przypuszcza, że kobiet pozostawianych po zabiegu estetycznym samym sobie mogą być setki. – Powikłaniem powinien się zająć ten, kto do niego doprowadził, ale tak się najczęściej nie dzieje – mówi. – Najgorzej, gdy zabieg wykonuje ktoś niebędący lekarzem, bo nie wie, jak poradzić sobie z powikłaniami, które zazwyczaj wymagają leczenia, i nie może przepisać recepty. Skrzywdzona klientka idzie więc do lekarza, tymczasem lekarze medycyny estetycznej nie chcą się zajmować cudzymi błędami, a lekarze innych specjalności nie mają w tym doświadczenia.

Efekt? Kobiety cierpią w samotności. Niektóre, ale to są – jak mówi dr Wasiluk – pojedyncze osoby, zbierają dowody i idą do sądu. Ale sądy po pierwsze, nie radzą sobie z orzecznictwem w nowej dla siebie dziedzinie, po drugie, niechętnie płacą biegłym, czyli lekarzom medycyny estetycznej. Ci z kolei niechętnie podejmują się występowania przeciwko kolegom z raczkującej dopiero, a więc małej branży, ale też nie zawsze są w stanie oszacować, co albo kto zawiódł. Może preparat, ale kobiety nie zawsze wiedzą, co wstrzyknięto im w policzki czy usta. Może zawinił sprzęt, ale kiedy salon znika, razem z nim zapada się pod ziemię cała dokumentacja. O ile w ogóle domorosły specjalista medycyny estetycznej takową posiadał.

– Zdumiewające, jak łatwo i bez oporów kobiety oddają swoje twarze innym – mówi mi dr Wasiluk. Niedawno zgłosiła się do niego kobieta, której kosmetyczka, znana w polskim show-biznesie, podała kwas w skórę na czole. Chciała nim wypełnić tzw. lwią zmarszczkę. Zatkała naczynie krwionośne. Skóra przestała być dotleniana i zaczęła obumierać. Kobieta dzwoniła do kosmetyczki, mówiła, że boli i miejsce po wkłuciu, i głowa, ale ta uspokajała, że tak musi być. Kiedy ból nie mijał, zgłosiła się do dr. Wasiluka. – Na początek chciałem rozpuścić kwas, ale kobieta nie wiedziała, gdzie jeszcze, oprócz lwiej zmarszczki, został podany. Kosmetyczka, która na szczęście zechciała ze mną współpracować, powiedziała, że podała „po całości” i dodała, że pewnie będę na nią krzyczał za to, co zrobiła – opowiada dr Wasiluk. – Przyszły do mojej kliniki razem. Wydawały się zaprzyjaźnione. Nie wyczułem w ich relacji ani jasnego podziału na winowajcę i ofiarę, ani oczywistej w tej sytuacji wściekłości ofiary i skruchy winowajcy. A przecież rozpuszczenie kwasu to dopiero pierwszy etap leczenia. Zaleciłem siedem różnych leków, w tym pięć na receptę. Przed pacjentką jeszcze kilkanaście innych zabiegów. Dwa lata leczenia. Za coś, co miało być tanie, zapłaci 50 razy więcej.

Zastanawiam się, czy twórcy i bohaterowie pierwszego polskiego show o operacjach plastycznych przypuszczali, że – zapewniając, iż idealny wygląd daje szczęście – nieźle namieszają Polkom w głowach. Chcę o tym porozmawiać z chirurgiem plastycznym, który najpierw operował kobiety na oczach milionów widzów, a potem opisał je i pokazał w książce. Kiedyś jego klinika mieściła się blisko gabinetu przy Alejach Jerozolimskich, w którym szkolą się kosmetyczki. Uchodziła za najlepszą w Polsce, a chirurg za największego specjalistę w swojej branży. Dziś nie ma po klinice śladu, a lekarz przyjmuje w mniej dogodnym komunikacyjnie miejscu. A i sama klinika – w środku blokowiska, bez miejsca do parkowania – odstaje wizualnie od tych, które teraz są na topie. Nie błyszczy przeszklonymi ścianami, nie ociepla stóp podgrzewaną podłogą. W łazienkach nie ma automatycznego spuszczania wody, w holu brak wygodnych kanap i darmowej kawy z ekspresu, do której młode i piękne hostessy mogą zaproponować mleko odtłuszczone, sojowe albo bez laktozy. Nie ma też certyfikatów i dyplomów, chociaż chirurg, dziś ponad 80-letni, mógłby zawiesić nimi wszystkie ściany, a jego historia życia – był jednym z najmłodszych więźniów obozu koncentracyjnego w Dachau – może być materiałem na niejedną książkę. Nawet w jego gabinecie jest inaczej niż w gabinetach bohaterów programu „Sekrety chirurgii”. Na ścianach wiszą pejzaże. Jedynym sygnałem, że to miejsce pracy chirurga plastycznego, jest słój wypełniony silikonowymi implantami piersi.

– To był błąd – mówi chirurg, kiedy pytam, czy nie żałuje udziału w show. – Pod hasłem programu natychmiast zaczęli się ogłaszać chirurdzy, którzy nigdy nie wykonywali takich zabiegów. Inni z kolei powoływali się na moje nazwisko bez mojej wiedzy i zgody. A potem w ślad za partaczami lekarzami pojawili się – jakby wyczuwając, że nic im nie grozi, bo kobiety nigdzie nie pójdą na skargę – partacze bez studiów medycznych: kosmetolodzy, kosmetyczki, fryzjerzy.

W czasach przed programem zajmował się ciałami zniszczonymi w wypadku, poparzonymi, po amputacjach. Po programie do jego kliniki zaczęły przychodzić – z prośbą o pomoc – pacjentki z brzuchami pełnymi dziur po odsysaniu, spalonymi laserem powiekami, które w zamierzeniu miały nie opadać, napuchniętymi ustami, w które – żeby były naturalnie ponętne – wstrzyknięto silikon przemysłowy. – Nie chciały powiedzieć, kto im to zrobił. Jedna z kobiet miała skórę od obojczyka aż po piersi pokrytą tatuażem – opowiada chirurg. – To były drobne kwiatuszki, jakby nanizane na nitki. Okazało się, że pod tymi kwiatuszkami były blizny po operacji zmniejszenia obwisłego biustu. Najbardziej popularna, stosowana również przeze mnie, metoda pozostawia białoróżową bliznę wokół brodawki sutkowej i krótką, pionową w dół. Z czasem obie bledną i przypominają rozstępy. Ta kobieta miała blizny wysoko, od obojczyka aż po dół piersi. Ktoś, kto jej to zrobił – nie chciała powiedzieć kto – pociął ją na oślep i bez sensu.

Mam nadzieję, że tatuowanie blizny jest mniej bolesne niż tatuowanie zdrowej skóry. Chciałabym, żeby to była prawda, chociaż w tyle głowy mam rozmowę z kobietą, która powiedziała mi kiedyś, że tatuuje się, kiedy cierpi. Idzie po starych bliznach. Przykrywa jeden ból drugim. Dominik Mądrachowski, menedżer warszawskiego studia tatuażu Juniorink Najgorsze Studio w Mieście, rozwiewa moje wątpliwości. Skóra boli. Martwa czy żywa, uszkodzona czy zdrowa. Do tego tatuujący bliznę musi być szczególnie ostrożny, żeby jej dodatkowo nie uszkodzić. Wystawianie blizny na kolejną ingerencję to dodatkowe ryzyko. – To delikatna tkanka, a obszar klatki piersiowej od mostka aż do żeber jest szczególnie wrażliwy na ból – mówi Dominik. I dodaje, że kwiatki czy inne wzory może i zasłonią blizny czy rozstępy. Jednak idealnie byłoby pokryć jednolitym tuszem cały płat skóry wokół uszkodzeń. Wtedy powstaje złudzenie jednolitej, gładkiej faktury. Ale i tak, pod światło, blizna czy rozstępy wyjdą. Skóra zapamiętuje wszystko. I nie da się jej oszukać.

Naciągnięte

Подняться наверх