Читать книгу Love. Inne historie miłosne - Elżbieta Turlej - Страница 6

Оглавление

W SŁODKIEJ NIEWOLI LICZB

Ludzie pytają o moje życie. Zależnie od humoru wymyślam różne odpowiedzi. Konfabuluję, ale zawsze mówię to, co chcą usłyszeć.

Z wywiadu w dziale „Ludzie” w jednym z pism lifestyle’owych

Liczby. Liczby są dobre. Janek – w skali od jednego do dziesięciu – na początku był ósemką. Zbyszek piątką. Brat, żeby nie komplikować bezimienny, dziesiątką. Syn (z tych samych względów anonimowy) jedynką.

Ona, urodzona w 1949 roku, mieściła się poza skalą. Gdy zamyka oczy (wada plus trzy), widzi siebie na pięciolinii. Jest czarną kropką w zapisie koncertu fortepianowego a-moll Edvarda Griega.

Dlaczego? Nie wie. Po co? A jakie to ma znaczenie? Co czuje, kiedy myśli o tej kropce? Cyfry. Matka zaczęła chorować na raka piersi, kiedy miała osiem lat. Zmarła, kiedy skończyła dziesięć. Brat, wtedy pięcioletni, trafił do ciotki, ona z ojcem zamieszkała z babcią. Ta zmarła rok później. W tamtych czasach rozwiązywała zadania z jedną niewiadomą, potem z dwiema, wreszcie przyszły logarytmy i całki. Nie wie, co jej to dawało, po prostu to lubiła. W PRL-u nikt nie cackał się z uczuciami, ani nie pytał, jakie znaczenie może mieć dla dziecka wyprowadzka na drugi koniec Polski, do Katowic. Ojciec znalazł tam robotę w kopalni, brat poszedł do technikum ekonomicznego, ona do studium nauczycielskiego.

Pierwsza pensja: tysiąc trzysta pięćdziesiąt złotych.

Pierwsze papierosy: Popularne, jedenaście złotych paczka.

Pierwszy chłopak: nauczyciel wychowania fizycznego, urodzony w Zabrzu 11 sierpnia 1950 roku. Podczas stosunku zabezpieczyli się prezerwatywą EROS-OL-EX firmy Unimil.

Janek był drugi, półtora roku później. Miała dwadzieścia dwa lata, on skończył czterdzieści dwa. Był wicedyrektorem kopalni, wysoko w strukturach partyjnych. Spotkali się na imieninach u koleżanki ze szkoły, na stole leżały kocie języczki Goplany, z magnetofonu kasetowego Grundig leciał Biały krzyż Czerwonych Gitar, po nim ktoś puścił Let it Be Beatlesów. Pierwszy stosunek odbyli u niego, na jedenastym piętrze dolarowca przy ulicy Uniwersyteckiej 12. W tym czasie jej płaszcz z Mody Polskiej wisiał w szafie ubraniowej fornirowanej, wbudowanej we wnękę ściany przedpokoju. Na dole dolarowca był Pewex. Dżinsy kosztowały osiem i pół dolara.

Janek stał się miłością jej życia. Przed nią miał legion bab, ale z żadną się nie związał na dłużej, żadna nie wprowadziła się do mieszkania na jedenastym piętrze z parkietem dębowym i terakotą. A ona tak. Ich zbiory miały część wspólną: czytali kryminały Joego Alexa, chodzili do Filharmonii Śląskiej, chodzili do kina (zdobyli bilety na Cygana z Alainem Delonem). Po roku zdradził ją z kadrową. Płaszcz z Mody Polskiej zapakowała do walizki, wyjechała do brata, wówczas studenta politechniki.

Brakowało jej symetrii, dlatego szybko związała się ze Zbyszkiem. Był dziesięć lat starszy, rozwiedziony, szefował jednemu z oddziałów PKO, powtarzał, że jest miłością jego życia. Szybko – odwrotnie proporcjonalnie do Janka – zdecydował się na ślub. I dziecko, które, kiedy przysięgali sobie w katowickim USC (oboje niewierzący i w PZPR), było już embrionem.

Po dwóch latach, trzech miesiącach i pięciu dniach koło hotelu Polonia spotkała Janka. Zaprosił ją do kawiarni. Zamówił krem sułtański, ona wzięła deser cejloński. Pojechali do niego, na Paderewskiego. Po stosunku umyła się mydłem Oro, a on włączył magnetofon szpulowy Aria. Kiedy wróciła do domu o dwudziestej drugiej pięć, Zbyszek czekał przy stole w kuchni, rozwiązywał krzyżówkę z „Przekroju”. Syn spał, pachnący mydełkiem dla dzieci Jacek i Agatka. Przez następne dwadzieścia lat widywała ich w podobnej konfiguracji z częstotliwością cotygodniową. Najpierw w wolne niedziele, potem w weekendy. Dni robocze spędzała z Jankiem. Dlaczego? Po co? Co czuła?

Liczby. Liczby są dobre. Do idealnej dziesiątki brakowało Jankowi tylko dwóch punktów. Czyli tego, żeby się oświadczył i poprosił, by została miłością jego życia na dobre i złe. Zbyszek wyliczony na pięć punktów (ojcostwo, kucharzenie, oddanie, prowadzenie domu, wierność) nie miał pięciu przymiotów Janka. Czyli: tajemnicy, znajomości kobiet, opisywanej w Wichrowych Wzgórzach (jej ukochana powieść, w PRL-u kilka razy wznawiana) niedostępności, dyskrecji, przeciętności. Synowi do idealnej dziesiątki brakowało najwięcej. Z wiadomych względów. Z tego samego powodu brat wydawał się ideałem. Tylko on wiedział (oprócz Janka, Zbyszka i syna), jak wygląda jej życie. Koledzy ze studiów (zaoczna matematyka), Związku Nauczycielstwa Polskiego czy pokoju nauczycielskiego, który szybko zamieniła na pokój dyrektorski, nie mieli pojęcia o jej praktycznym dzieleniu z resztą (twierdzenie z dziedziny ideałów głównych).

Kiedy wyjeżdżała na wakacje z Jankiem do Dubrownika albo do Złotych Piasków, mówiła, że jedzie z bratem. Kiedy znajomi spotykali ich w filharmonii, przedstawiała go jako stryja z Krakowa. Albo – podczas zakupów w supermarkecie Belg lub pierwszym salonie Baty w dolarowcu – kuzyna z Wrocławia. W tamtych czasach już był na emeryturze, więc mało kto kojarzył go z kopalnią, Edwardem Gierkiem czy pierwszym szeregiem pochodów pierwszomajowych.

Na początku nowego tysiąclecia ona sama przestała go poznawać. Zachorował na raka płuc. Choroba zjadała go: utrata masy ciała na poziomie siedemdziesięciu procent, utrata głosu na poziomie dziewięćdziesięciu procent. Otoczenie również stało się inne. Z dolarowca dawno zniknął Pewex. Zastąpiły go sklepiki z reklamami coca-coli i papierosów, których oboje nie palili. Janek, wiadomo. Ona dla symetrii. W szkole też wszystko było inne: od dyrekcji, poprzez krzyże zawieszone nad tablicami, po podejście do matematyki. Nagle liczby zeszły na drugi plan, a na pierwszym pojawiły się uczucia. Młode matematyczki przekonywały, że współcześni małoletni Polacy to pokolenie obrazu: zanim zrozumieją, muszą zobaczyć, powąchać, posmakować. Dodawały, cytując znane jej Zbiory i relacje Henryka Dudy (WSiP, Warszawa 1977): „Nawet matematyka, najszlachetniejsza i najbardziej abstrakcyjna ze wszystkich nauk, nosząc koronę wysoko ku górze, korzeniami musi głęboko tkwić w Ziemi, na której żyjemy”. I tak – podczas organizowanych w jej szkole warsztatów matematycznych – uczniowie odnajdywali cyfry w gotowaniu zupy marchewkowej, pieczeniu ciast kruchych, nakrywaniu do stołu. Przygotowywanie ciasta zamieniało się w poznawanie ciągu Fibonacciego, cięcie klusek stawało się zabawą z kształtami, ale też z układem współrzędnych. A kiedy – razem z kadrą pedagogiczną – wszyscy siadali do stołu, żeby zjeść pomoce dydaktyczne, widelce i noże zamieniały się w odcinki równoległe i prostopadłe, zaś kwadratowe serwetki w tangramy. Po co? Co im to miałoby dać? Czemu służyć? Nie rozumiała. Matematyka to matematyka. Jak mówił, przywoływany przez jej wykładowców fizyk i filozof Ernst Mach, jej potęga polega na „pomijaniu wszystkich myśli zbędnych i cudownej oszczędności operacji myślowych”. Po prostu: to królowa nauk, władczyni życia.

Janek umierał w domu przez dwieście dwadzieścia pięć dni. Na jedną dobę trafił do szpitala i stamtąd zadzwonili o siódmej pięćdziesiąt z informacją, że nie żyje. Pochowała go, przeczytała testament, w którym zapisał jej – jako jedynej bliskiej istocie – mieszkanie na jedenastym piętrze dolarowca. Dwa tygodnie po pogrzebie pojechała na kurs metodyczny, pokazujący, jak przy użyciu nagrań z zawodów skoku o tyczce wyjaśnić dzieciom, na czym polega wykorzystanie w praktyce środka ciężkości.

Na szkolenie Matematyka w teatrze i studiu nagraniowym nie pojechała. Tym razem zachorował Zbyszek. Też na raka. Też była mu potrzebna, żeby robić zakupy, gotować, sprzątać. Gdy znalazła go martwego, wezwała pogotowie. Umarł chyba we śnie. Nie słyszała, o której, chociaż spała obok. Za ścianą. Syn od lat mieszkał za granicą. Aby go poinformować o śmierci ojca, musiała wystukać na przenośnym telefonie marki Panasonic zestaw cyfr. Na pogrzebie i później trzymali dystans. A przecież mieli dużo wspólnych tematów. Na przykład liczby. Oboje umieli nimi obracać: ona w szkole, on w banku. Mimo to – z wiadomych względów – dla niej nadal był jedynką.

Janek, gdy zamykała oczy i usiłowała go sobie przypomnieć, był niski i miał rzadkie włosy, w ostatnim okresie życia oddychał dzięki specjalnemu aparatowi. Nie zapamiętała żadnych słów, bo w sumie niewiele rozmawiali. Zbyszek we wspomnieniach jawił jej się jako mężczyzna wysoki, przystojny, o szerokich ramionach, długich nogach i niebieskich oczach w czarnej oprawie. Obaj wypadli ze skali. Ona – kiedy usiłuje znaleźć dla siebie miejsce – nadal jest czarną kropką na pięciolinii, w zapisie koncertu fortepianowego Edvarda Griega. Brat również jest dziesiątką, niestety, zajętą tworzeniem własnej skali: rozwodem, dzieleniem majątku z byłą żoną, konfliktami z dziećmi, które wprost proporcjonalnie do natężenia jego konfliktu z matką dystrybuują kontakty z wnukami

Dlatego, gdy odeszła na emeryturę, postanowiła, że wyskoczy z jedenastego piętra dolarowca. Wyliczyła, że spadając z prędkością ponad osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, po niespełna trzech sekundach roztrzaska się w okolicach Biedronki, która zastąpiła dawny Pewex. Trzy sekundy to za mało, żeby zwizualizować myśli, nadać im wartość etyczną i moralną. W sumie to byłaby dobra śmierć. Liczby naprawdę są dobre.

◈ ◈ ◈ ERRATA

Bohaterka rozdziału, namówiona przez koleżankę (bo wbrew pozorom prowadziła bogate życie towarzyskie), poszła do psychiatry. Ten zdiagnozował depresję, dał leki. Zapytał, czy jest coś, co lubi robić. Przypomniało jej się, że w dzieciństwie lubiła wysyłać listy. Zanotował więc, na oddzielnym blankiecie, wielkimi literami i z wykrzyknikiem: „PISAĆ, ABY ŻYĆ!”. Po powrocie na jedenaste piętro przykleiła receptę do lodówki i wystukała pierwszą stronę. Potem kolejne pięćset o niezwykłym wydarzeniu losowym i miłości, które nagle spadają na samotną czterdziestolatkę. Wysłała do kilkunastu wydawnictw, szybko odezwało się jedno z bardziej znanych. Książka, reklamowana jako ciepła podróż do świata rodzinnych wartości, okazała się bestsellerem. Recenzenci z pism dla kobiet oraz blogów prowadzonych przez same czytelniczki chwalili sielską atmosferę powieści, optymistyczne przesłanie oraz magię bijącą z każdej strony. Ktoś napisał: „To takie życiowe”. Inny dodał: „Pochwała prawdziwej miłości”. Kolejny: „Balsam dla duszy”. Od tej pory – a pisze od sześciu lat – bohaterka wydała dziesięć książek (jej dzienny reżim pisania to piętnaście–dwadzieścia stron). Wszystkie sprzedały się w liczbie mniej więcej pół miliona egzemplarzy, a ona sama została okrzyknięta królową bestsellerów i ludzkich serc. To ostatnie dlatego, że obok reżimu pisania narzuciła sobie reżim spotkań autorskich, które – oprócz tantiem – są jej źródłem dochodu (do tysiąca złotych za wizytę, ale telewizyjni celebryci liczą sobie nawet powyżej dwóch tysięcy). Biblioteki, które w ramach rozwoju czytelnictwa dostają z Biblioteki Narodowej dotacje na zakup nowych książek, chętnie dają jej zarobić. Biedniejsze placówki, z rocznym budżetem na zakup nowości w wysokości tysiąca złotych, nie zastanawiają się nad docenianymi, ale nieznanymi pisarzami ze świata, tylko kupują jej powieści; bogatsze – wydają większe środki na spotkania, bo przyciąga to do nich potencjalnych czytelników, skuszonych plakatami ze zdjęciem. Przyrost klientów (przedstawiony władzom samorządowym procentowo albo w liczbach) może być argumentem na utrzymanie biblioteki albo zwiększenie nakładów finansowych na jej prowadzenie. Na razie średnia krajowa – jeśli chodzi o wydatek na książki dla polskiego klienta biblioteki – to nieco powyżej dziesięciu złotych rocznie. Książki bohaterki kosztują średnio trzydzieści trzy złote.

Love. Inne historie miłosne

Подняться наверх