Читать книгу Love. Inne historie miłosne - Elżbieta Turlej - Страница 7
ОглавлениеPISTOLET, TEN NAJMŁODSZY
Przestrzegać zagwarantowanej w Konstytucji PRL wolności słowa, druku i publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań.
Trzeci z dwudziestu jeden postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, które zostały zapisane na tablicach umieszczonych na budynku portierni przy bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej imienia Lenina
– Miszeńka, nie wolno ci o tym mówić! Przysięgnij, że będziesz milczał! – krzyczała babka, kiedy w zagonie truskawek przyznał, że wie, kto wymordował polskich oficerów w Katyniu.
– Nie będę, nie będę – uspokajał ją z poczuciem wyższości orlęcia lwowskiego albo małego powstańca.
Palce lepiły mu się od soku, powietrze pachniało przegryzionym źdźbłem trawy, a on miał piętnaście lat i słyszał od Matki i jej znajomych nie tylko o Katyniu, lecz także o Powstaniu Warszawskim, które upadło przez Ruskich. Gdy, z płonącymi oczami opowiadała o dawnych bohaterach, żałował, że nie urodził się wcześniej. I nie był jednym z tamtych, nieletnich, którzy na mocy porozumienia AK z Niemcami trafili do obozów jenieckich. Którzy na apelach, pod lufami hitlerowskich karabinów, na hasło „Żołnierze do lat dziewięciu wystąp!”, robili kilka kroków wprzód.
W szkole lat siedemdziesiątych o tym się nie mówiło. W domu, i owszem. Zwłaszcza gdy Matka poznała w szpitalu Mariusza Muskata, legendę Wolnych Związków Zawodowych. Na pięćdziesięciu metrach kwadratowych ich mieszkania przy Ogarnej prawdziwy patriotyzm – w odróżnieniu od podrabianego w zetempe czy zethape – unosił się niczym kożuch na mleku. Trochę przeszkadzał, przylepiał się do podniebienia, chciało się go chyłkiem wypluć do zlewu.
„Nikt uczciwy nie zrobił kariery w PRL, wszyscy na świeczniku są ubrudzeni” – słyszał podczas wizyt małżeństwa Gwiazdów. „Kto się dorobił w Polsce Ludowej? Donosiciele, ubecja, sprzedawczyki. Musimy się policzyć, ilu nas, prawdziwych Polaków, zostało” – wpadało mu w ucho, kiedy do Matki przychodziła Anna Walentynowicz. „Szkoły? Niczego dobrego się tam nie nauczysz. W tym kraju nie ma dla ciebie przyszłości” – brzęczało podczas zbiorowego wyszydzania Dziennika Telewizyjnego.
Początkowo usiłował wypluwać ten irytujący kożuch. Znał przecież szczęśliwych mieszkańców Polski Ludowej. Takich jak były partner Matki, żeglarz, który opłynął cały świat, pracował na sto którymś piętrze nowojorskiego World Trade Center i na trzy miesiące ściągnął ją do USA. Niepokoiło go też, czy rezygnując z edukacji, którą hojne państwo socjalistyczne umożliwiało szczególnie najbiedniejszym obywatelom, nie stanie się – może i stojącym po właściwej stronie – ale jednak pariasem. Zastanawiało go również, dlaczego Matka, tak psiocząc na system, korzystała ze wszystkich jego udogodnień: bezpłatnych studiów, nieźle płatnej pracy architekta, darmowej opieki medycznej. Ojciec, mieszkający oddzielnie, zatwardziały ateista, podsycał te wątpliwości. Mówił: „Widzisz, synu, ja w nic nie wierzę, ale wiem, że Chrystus był pierwszym komunistą, i Lenin też chciał dobrze”. I wściekał się, kiedy kochany Miszeńka dzielił oraz przeciwstawiał Nas i Was. Bo przecież wszyscyśmy jedno. Wszyscy tutejsi, tyle że w różnym stopniu i na inne strony rozwałkowani przez rodziny, politykę, głupi los.
Po jednej z takich rozmów starszy kolega podrzucił Miszeńce Rok 1984 Orwella, a Muskat dał do przeczytania kilka egzemplarzy „Robotnika”, pisma wydawanego przez liczący kilkaset osób nielegalny Komitet Obrony Rolników. I wtedy poszło. Pękło na pół. Orwell potwierdzał istnienie równoległych światów: świadomych i otumanionych, mądrych i głupich. Opisana w „Robotniku” śmierć niewinnych w Czarny Czwartek 1970 roku była dowodem na ten podział. Bo przecież swój nie strzeli do tutejszego, ja nie zabije mnie, lewa ręka nie odrąbie prawej. Tylko co z tą wiedzą robić? Starsi o kilkanaście lat chłopaki z Ruchu Młodej Polski nie mieli wątpliwości. Jedyną metodą, żeby pozbyć się Onych, było mówienie o nich głośno. Czyli rozrzucanie ulotek, kolportaż bibuły, drukowanie „Robotnika”.
Był grudzień 1979 roku, kiedy Miszeńka przylepił swoje pierwsze zawiadomienie o manifestacji pod Stocznią Gdańską, a potem uczestniczył w pierwszym nielegalnym zgromadzeniu. Było – jak się to mówiło – kozacko. Robotnik, Lech Wałęsa, krzyczał do kilkudziesięciu osób („Za rok każdy przyniesie po kamieniu, postawimy pomnik poległym”), powietrze drgało od warkotu z pobliskiej zajezdni (milicja, aby go zagłuszyć, kazała włączyć silniki stojących tam autobusów), ciało było młode, rwało się do życia, ruchu, napierdalanki. Piętnastoletni Michał Wojciechowicz czuł, że właśnie dostał od ojczyzny swoją Godzinę W. Osiem miesięcy później, po imprezie u kolegów z Ruchu Młodej Polski (wpadli jajogłowi i robotnicy) przypadkiem podsłuchał rozmowę Lecha Wałęsy, Jerzego Borowczaka i Bogdana Borusewicza:
– Lechu, dasz radę czternastego?
– No dopiero mi się dziecko urodziło... Ale dam!
– No dobra, to zaczynamy strajk w obronie Ani.
15 sierpnia, w drugim dniu strajku w Stoczni Gdańskiej, poczuł, że musi tam być. Nawet jeśli przyjdzie zginąć. A może właśnie dlatego, bo przecież tak słodko ginąć za ojczyznę. Matka nie protestowała, tak jak matka braci Kozłowskich, którzy (przed napierdalanką z milicją) usłyszeli w drzwiach: „Idźcie, synkowie, bić się za ojczyznę”.
I znów było kozacko! Poszedł do pobliskiej piekarni, powiedział, że strajk i ludzie nie mają co jeść. Właściciel rzucił tylko „Weź te skrzynki” i żukiem pełnym chleba wjechali na teren stoczni. Nikt go nie wyganiał, kiedy oświadczył, że chce zostać – był przecież najmłodszy z nich. Pistolet. Jak mówił o nim Wałęsa: „typowy polski charakter”. Dostał przydział do strajkowej drukarni. Mógł wjeżdżać i wyjeżdżać, drukować i rozrzucać ulotki o tym, co dzieje się w stoczni. Jezusie słodki, jakie to było kozackie! Ciało wprzęgnięte w rewolucję, chodziło jak trybik w maszynie. Dłonie wykonywały zestaw powtarzalnych ruchów – szyba, flanela, farba drukarska, matryca z tekstem, kartka, wałek. Nogi niosły po dachach, serce pompowało krew, kiedy ręce gestem siewcy rozrzucały ulotki.
Ciąg dalszy w wersji pełnej