Читать книгу Piknik w Prowansji - Elizabeth Bard - Страница 8

ROZDZIAŁ 1
Piknik w Prowansji

Оглавление

Zazwyczaj nie rozmawiam z krowami. Ale to były ważne krowy, wręcz nieodzowne. Gdyby nie one, nasze marzenie o wyrobie prowansalskich lodów zmarniałoby jeszcze przed wykiełkowaniem.

– Witajcie, moje panie – rzuciłam rezolutnie, przypatrując się kościstym grzbietom. Dla mnie, Amerykanki, zwierzęta wyglądały na zbyt wychudzone, by dawać mleko odpowiednie do wyrobu lodów. Ale to przecież Francja, więc nie powinno mnie dziwić, że nawet krowy sprawiały wrażenie będących na diecie.

Krowy obojętnie łypały na moje buty coraz bardziej grzęznące w błocie. Wreszcie jedna raczyła poświęcić mi nieco więcej uwagi. Nie przerywając żucia, podniosła na mnie wielkie wilgotne oczy obwiedzione idealnie czarną kreską niczym oczy Elizabeth Taylor w Kleopatrze. Po chwili znowu pochyliła łeb i potrząsnęła nim kilka razy, zupełnie jakby chciała powiedzieć: Excusez-moi, madame, ale sądząc po czystości pani botków, jest pani tutaj nowa, całkiem nowa, a my z zasady nie dajemy mleka osobom urodzonym na Manhattanie.

Gdyby w dniu mojego ślubu ktoś powiedział, że dziesięć lat później będę stała na środku pola gdzieś w Prowansji i zagadywała wychudzone krowy, uprzejmie pokiwałabym głową i okręcając na palcu sznurek pereł, pouczyłabym tę osobę, że się myli i najwyraźniej bierze mnie za kogoś innego. Jak widać, nie miałabym racji.


Nie zamierzaliśmy zostawać w Prowansji na stałe. Nasz plan zakładał jedynie kilka dni w słońcu i w towarzystwie pękatej butelki Côtes du Rhône.

Céreste leży o godzinę drogi na wschód od Awinionu. Ta licząca 1300 mieszkańców wieś wciśnięta w dolinę, którą biegnie stary rzymski trakt, nie jest wymieniana wśród prowansalskich atrakcji i stali mieszkańcy zdążyli już przywyknąć do widoku turystów mijających ją obojętnie w drodze do rozłożonych malowniczo na szczytach wzgórz miasteczek Saignon i Lourmarin.

Przy głównej ulicy ulokowało się kilka sklepów: rzeźnik, dwie boulangeries i kawiarnia z plastikowymi krzesłami oraz wystrzępioną markizą. Przejazd z jednego końca na drugi – od migającego neonowego krzyża nad apteką przy wjeździe po baldachim rozłożystych drzew u wylotu – zajmuje około 25 sekund. Jeśli ktoś akurat się schyli, żeby pogmerać w schowku w poszukiwaniu okularów przeciwsłonecznych, może nawet nie zauważyć, że samochód właśnie minął wioskę. Natomiast my dwoje, przepracowany Francuz na stanowisku dyrektorskim i jego amerykańska ciężarna żona, postanowiliśmy spędzić w Céreste całe dziesięciodniowe ferie wielkanocne.

Hałasując niczym nadjeżdżający dyliżans, wtoczyliśmy walizy na brukowany dziedziniec. Wybrany przez nas B&B La Belle Cour okazał się uroczym domem pełnym książek, sof zarzuconych wysiedzianymi poduszkami i pracowicie tykających zegarów po dziadkach. Podczas wspinaczki po kręconych schodach (gdyby ktoś zaproponował, że poniesie mnie na barana, chybabym nie protestowała) powiodłam dłonią po chłodnej, bielonej wapnem ścianie. W pokoju łóżko z mnóstwem puchatych poduszek wyglądało tak kusząco, że natychmiast opadłam na przykrywającą je szenilową kapę przytłoczona ciężarem brzucha.

W wyobraźni widziałam inne spiralne schody prowadzące do ciasnego miłosnego gniazdka na trzecim piętrze w samym sercu Paryża. Dziesięć lat temu zjadłam lunch z pewnym przystojnym Francuzem – i nigdy już nie wróciłam do domu. Mój francuski kochanek jest obecnie mężem, a ja stałam się Parisienne z wyboru. Wiem, w której z pobliskich piekarni można dostać najlepsze croissanty, potrafię się bez trudu dogadać z przedstawicielem firmy telefonicznej (to większe osiągnięcie, niż mogłoby się wydawać) i bez najmniejszych oporów kupuję u rzeźnika oskórowane króliki.

Ostatnie pięć lat spędziliśmy w ciągłym ruchu. Gwendal założył firmę konsultingową i wreszcie spełnił marzenie o pracy w przemyśle kinematograficznym. Ja dokonałam ryzykownej wolty: z dziennikarki zatrudnianej na zlecenia stałam się pełnoetatową pisarką. Niebawem powinna się ukazać moja pierwsza książka i miało przyjść na świat nasze pierwsze dziecko. Mieliśmy mieszkanie z prawdziwym kominkiem i czymś, co nawet przypominało wannę. Oboje przekroczyliśmy trzydziestkę i nadal byliśmy w sobie zakochani (choć jednocześnie bardzo zmęczeni). W dzieciństwie często wyobrażałam sobie ten etap życia: oto dotarłam na wierzchołek góry spełnionych marzeń, mogę więc usiąść na szczycie i rozkoszować się widokami. Niestety, ostatnio coraz częściej ogarniało mnie dość niemiłe uczucie. Nazwijcie to brakiem tlenu. Wyczerpaniem bitewnym. A może była to sprawka dziecka bezceremonialnie ugniatającego mój pęcherz. Nieważne, dość, że coraz częściej odnosiłam wrażenie, iż owa góra siedzi teraz na mnie.

Kiedy zeszliśmy na dół przebrani do obiadu, na żelaznym stoliku na zewnątrz domu już czekały cztery kieliszki i butelka różowego wina. Za chwilę pojawiła się Angela, niosąc talerz gressins, czyli paluszków z drożdżowego ciasta cienkich niczym cygarniczki z lat dwudziestych, i miseczkę z kandyzowanym imbirem. Szczupłą, elegancką sylwetkę naszej angielskiej gospodyni spowijały zwoje batystu i kaszmiru, w uszach podzwaniały srebrne kolczyki. Uśmiech czający się w kącikach ust powiedział mi od razu, że to osoba z poczuciem humoru. Jej mąż Rod, ubrany w koszulę w pastelowe prążki, pasującą odcieniem do zaróżowionych policzków, miał jasne, wesołe oczy kogoś, kto uwielbia płakać na ślubach i w kinie. Gwendal i ja z miejsca poczuliśmy do nich sympatię.

– Co was sprowadza do Céreste? – zapytał Rod, nalewając Gwendalowi wina. Co prawda nie słyszałam, aby jakaś kobieta w ciąży trafiła do więzienia za wypicie kieliszka wina – zwłaszcza we Francji – jednak ograniczyłam się do wody mineralnej, choć nie przyszło mi to łatwo.

Gwendal zawahał się, usiłując tak sformułować odpowiedź, by nasi gospodarze nie nabrali wrażenia, że postanowiliśmy odbyć pielgrzymkę do miejsca kultu. Powodem, dla którego wybraliśmy Prowansję, był René Char, francuski poeta i bojownik ruchu oporu mieszkający w Céreste podczas wojny. A ponieważ Gwendal był wielkim admiratorem jego twórczości, a ja w drugim trymestrze ciąży wolałam unikać samolotów, zdecydowaliśmy się na zwiedzenie Masywu Luberon, którego pejzaże Char wielokrotnie opisywał w swoich utworach. Jeśli uznacie to za dziwny sposób spędzania wakacji, cóż, będziecie mieli rację. Ale przecież są ludzie, którzy poświęcają urlop na obserwację ptaków.

Gdy tylko wymieniliśmy nazwisko Chara, Angela odstawiła kieliszek i zniknęła w głębi domu. Po chwili wróciła, przynosząc niewielką białą książeczkę w miękkiej oprawie.

– Czytaliście to?

Okazało się, że historię mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki. Podczas wojny Chara połączyła gorąca miłość z Marcelle Pons-Sidoine, młodą kobietą z Céreste. Zamieszkał w jej rodzinnym domu i wspólnie kierowali stamtąd lokalną komórką ruchu oporu. Mireille, córka Marcelle, w 1940 roku miała osiem lat.

– Mireille napisała książkę o swoim dzieciństwie z Charem – zaczęła Angela. – Mieszka w sąsiedztwie, dosłownie parę domów dalej. Pewnie chcielibyście z nią porozmawiać.

W oczach Gwendala zapalił się błysk, ale zaraz zgasł. Niemal słyszałam, jak trybiki jego francuskiego mózgu obracają się pospiesznie: Ale co ja powiem zupełnie obcej kobiecie? Dziesięć lat w łóżku z Amerykanką to za mało, aby wyleczyć Europejczyka z wrodzonej rezerwy. W końcu jednak ciekawość zwyciężyła w starciu z kulturowym gorsetem. Takiej okazji nie wolno było wypuścić z rąk.

Krótki telefon, wymiana uprzejmości. Mireille z przyjemnością ugości nas u siebie za kilka dni.


Następnego dnia z samego rana zaczęliśmy zwiedzać okolicę. To znaczy ja usiadłam z książką na ukwieconym dziedzińcu, a Gwendal wyruszył na pieszą wycieczkę. Potrzebował takiej wyprawy, która pomogłaby mu strząsnąć z siebie doświadczenia ostatnich kilku miesięcy w pracy. Dwa lata wcześniej doprowadził do połączenia swojej skromnej firmy konsultingowej z większą korporacją i od tej pory harował jak wół (mój mąż należy do rzadkiego we Francji gatunku pracoholików), ale nie miał nad niczym kontroli. Był jak cyrkowy mim usiłujący podnieść niewidoczne wieko więżącej go szklanej skrzyni. Sporo zarabiał, miał kierownicze stanowisko, ale tak naprawdę tkwił w pułapce. Angela i Rod polecili mu ścieżkę biegnącą za lokalnym cmentarzem aż do sąsiedniej wsi Montjustin, z której w pogodne dni można zobaczyć ośnieżone szczyty Alp. Wrócił w samo południe spocony, w ubłoconych butach. Bardzo go lubię w garniturze i pod krawatem, jednak musiałam przyznać, że w szortach prezentował się o pięć lat młodziej.

Nawet gdybym nie była w szóstym miesiącu ciąży, wątpię, czy dotrzymałabym mu kroku. Gwendal wychował się w Bretanii i łączy go z naturą znacznie więcej niż mnie. Kocha rozległe, panoramiczne widoki i wiatr wiejący nad klifem, który mierzwi włosy i wypełnia płuca świeżością. Ja jestem prawdziwą księżniczką asfaltu. Dla mnie najpiękniejszy jest widok elegancko nakrytego stołu, a najmilszy wiatr to ciepły powiew z kratki nad tunelem metra, który unosi spódnicę i muska uda, dzięki czemu mogę poczuć się jak Marilyn Monroe.

Ponieważ w naszym B&B nie podawano posiłków, a temperatura w południe dochodziła do prawie 25 stopni, postanowiliśmy urządzić sobie piknik. Przedtem jednak musieliśmy zrobić zakupy. Pojechaliśmy do Apt, ponad szesnaście kilometrów na zachód, drogą wijącą się wokół wzgórz Luberon. Tamtejsze targowisko to prawdziwa instytucja. Co sobota od 8 rano do 12:30 obejmuje we władanie niemal całe miasteczko – parkingi na obrzeżach starego centrum, wąskie brukowane uliczki i łukowato sklepione zaułki zwieńczone wieżyczkami zegarowymi. W każdej alejce, na każdej placette panoszą się sery, warzywa, wędliny i lokalne miody lawendowe.

Odkąd zamieszkałam we Francji, targowiska stały się moim naturalnym środowiskiem. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że masę rzeczy, których dowiedziałam się o mojej przybranej ojczyźnie, odkryłam autour de la table – przy stole. Rytuał zakupów spożywczych, przyrządzania posiłków i wspólnego biesiadowania stał się częścią mojego życia we Francji do tego stopnia, iż niemal już zapomniałam, że w Nowym Jorku hasło „lunch” oznaczało wypad do najbliższego chińskiego baru z sałatkami, łapanie zdobyczy i powrót do biura, co zajmowało góra kwadrans.

Zdążyliśmy przejść zaledwie kilka kroków, kiedy u wylotu pierwszej alejki zatrzymał nas zapach truskawek. Nawet nie widok, po prostu zapach. Zerknęłam nad głowami przechodzących ludzi. Na rozkładanym stoliku dwie ciemnowłose kobiety, zapewne matka i córka, układały rzędami niewielkie łubianki. Owoce miały kształt serc zwieńczonych misternymi koronami z zielonych listków. Były mniejsze i jaśniejsze niż sprowadzane z Hiszpanii krwistoczerwone monstra.

Ostrzegano nas wcześniej, że z nadejściem Wielkanocy w Prowansji rozpoczyna się sezon turystyczny, co oznaczało ceny co najmniej „paryskie”, jeśli nie wyższe. Ale przecież ciężarna dziewczyna musiała coś zjeść, a konkretnie, koniecznie musiała zjeść pierwsze w sezonie truskawki z Carpentras. Kupiłam dwie łubianki, jedną dla nas, drugą dla Angeli, prosząc sprzedawczynię, aby je odłożyła do czasu, kiedy będziemy wracać. Znając siebie, wiedziałam, że czeka nas jeszcze sporo dźwigania.

Jeden z handlujących sprzedawał jaja przepiórcze; małe i nakrapiane niemal nie różniły się od jajek wielkanocnych zdobiących witryny niemal wszystkich chocolatier. Na słomianych matach leżały pierwsze szparagi powiązane w zgrabne pęczki. Trudno było im się oprzeć. Byłam pewna, że jeśli uśmiechnę się do Angeli, nie odmówi mi garnka i pozwoli skorzystać z kuchenki.

Ludzi wciąż przybywało, więc zwolniliśmy kroku. Przy boulangerie, przed którą stał żelazny wózek, bardziej elegancka wersja obwoźnych kiosków z preclami, tak charakterystycznych dla Nowego Jorku, zrobił się wręcz zator. Oprócz croissantów i pains au chocolat na wózku leżały płaskie owalne placki z drożdżowego ciasta, niektóre z bekonem i tartym serem gruyère, inne z karmelizowaną cebulą i anchois. Napis kredą na tablicy reklamował je jako „fougasse”, co zapewne oznaczało lokalną odmianę focaccii. Pochyliłam się nad tacą pełną placków z prażonymi orzechami włoskimi, pachnących świeżo stopionym roquefortem. Na piknik nadawały się wręcz idealnie – były wygodne do trzymania i wystarczająco tłuste, by dać pretekst do oblizywania palców.

Na głównym deptaku było równie tłoczno jak na Times Square w noc sylwestrową; ludzie rozpychali się łokciami, ledwo mogąc się poruszać. Plastikowe torby coraz mocniej wrzynały mi się w przeguby. Obok straganu pełnego pęczków botwinki zauważyłam sprzedawcę barwnych wiklinowych koszyków na zakupy i pomyślałam przelotnie, że one też mają swoje zalety.

Skręciliśmy w boczną uliczkę, gdzie całymi rzędami stały wieszaki z barwnymi tkaninami i wielkie misy pełne lśniących zielonych oliwek. Przejrzałam poranne zdobycze. Brakowało nam jeszcze jednego, bardzo istotnego składnika typowo francuskiego posiłku, mianowicie charcuterie. Na niewielkim placyku dostrzegłam biały nieoznakowany samochód z gatunku tych, przed jakim matki ostrzegają dzieci. Podniesiona z jednej strony klapa odsłaniała lśniące czystością metalowe tace pełne mięs i wędlin. Były tam grubo krojone kotlety wieprzowe, świeże kiełbaski z ziołami, a nawet boudin noir maison, czyli krwawa kiszka domowego wyrobu (na piknik nie nadawała się zupełnie, ale od razu zaczęłam kombinować, jak upchać jej trochę w walizce, żeby mieć zapas na Paryż). Na piknik wybrałam saucisse sèche au thym – pęto suchej kiełbasy ze świeżym tymiankiem i ziarnkami czarnego pieprzu. Gwendal nigdy nie rozstawał się ze scyzorykiem po dziadku, więc z pokrojeniem nie będzie kłopotu.

Ilekroć robię zakupy spożywcze we Francji, od razu czuję się głodna. Zaopatrzeni na kilka dni, byliśmy gotowi zasiąść do lunchu.


We wtorek na piętnastą byliśmy zaproszeni na kawę do córki ukochanej Chara, obecnie pani po siedemdziesiątce. Przywitała nas w drzwiach ubrana w wełnianą spódnicę, różową bawełnianą bluzkę, apaszkę w tym samym kolorze i wygodne buty. Dom, w którym mieszkała z mężem i dziewięćdziesięcioczteroletnią matką, był dawnym zajazdem. Spod kamiennego sklepienia wchodziło się od razu do dawnej kuchni. Otwarte palenisko okazało się tak wysokie, że niemal mogłabym w nim stanąć wyprostowana. Natychmiast wyobraziłam sobie zawieszony nad żarem kocioł pełen daube albo bulgocącej soupe d’epautre czekającej na podróżnych, którzy zatrzymali się, aby dać wypocząć koniom, a o świcie ruszali w dalszą drogę.

Pomieszczenie miało tylko jedno okno, pod którym stał stół nakryty białym obrusem. Leżące na nim obciągnięte skórą słuchawki, połączone pojedynczym kablem z prymitywnym odbiornikiem radiowym, sprawiały wrażenie rekwizytów przygotowanych na staroświecki pokaz sztuczek magicznych.

Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać po tej wizycie. Dla mnie René Char był wyłącznie nazwiskiem na półce z książkami. Kiedy poślubiasz cudzoziemca – kiedy sama jesteś cudzoziemką – kulturowe kody okazują się jedną z najszerszych szczelin, które musisz przeskoczyć. Gwendal i ja modliliśmy się przed różnymi ołtarzami. Kiedy się poznaliśmy, on nigdy nie widział Klubu winowajców, ja nie oglądałam 400 batów. Ja pierwszy powolny taniec odtańczyłam do przeboju Wham! – on do szlagieru włoskiej gwiazdki pop, której nazwisko nigdy nie obiło mi się o uszy. Ja młodzieńczy bunt (jakikolwiek on był) podsycałam strofami Johna Donne’a, Gwendal wolał Rimbauda. Jak zakończyła się moja próba namówienia go, aby skosztował batonika twinkie, wolę nawet nie wspominać.

Literaturę angielską znam całkiem nieźle, natomiast wiersze René Chara, poza kilkoma drobnymi fragmentami, które Gwendal przeczytał mi na głos, były mi całkowicie obce. Owszem, wiedziałam co nieco o życiu poety: przyjaźnił się z Brakiem, Picassem i André Bretonem, filarami intelektualnego Paryża międzywojnia, podczas okupacji stworzył lokalną komórkę ruchu oporu, która odbierała zrzuty broni z Londynu i udzielała schronienia uciekinierom oraz młodym Francuzom odmawiającym service du travail obligatoire, przymusowej pracy na rzecz Niemiec. W 1944 roku wyjechał do Algierii, by stanąć u boku De Gaulle’a szykującego się do wyzwolenia południowej Francji.

Kiedy usiedliśmy przy stole, bardzo szybko zorientowałam się, że opowieść Mireille nie będzie o wojowniku.

– Traktowałam go jak ojca – zaczęła, pokazując nam list skreślony ręką Chara. Pismo było staranne, litery lekko pochylone i z fantazyjnymi wykończeniami – na przykład podstawa każdego dużego „L” miała zadartą w górę kreseczkę. Mireille otworzyła podniszczony drewniany piórnik i musnęła palcami poczerniałą metalową obsadkę. Choć wydarzenia, o których opowiadała, rozegrały się zaledwie siedemdziesiąt lat temu, pamiątki po poecie traktowała niczym wielowiekowe relikwie.

Popołudnie toczyło się w prawdziwie prowansalskim stylu: jedna kawa, druga kawa, jeden kieliszek koniaku, potem następny. Mireille opowiadała o wyrabianiu fałszywych dokumentów, wioskowych kolaborantach i o tym, jak pod okiem Chara odrabiała lekcje przy opalanym węglem piecyku. Epizody pełne nostalgicznej zadumy przeplatały się z takimi, w których do głosu dochodził czysty pragmatyzm lokalnych paysans.

– Musiałam nauczyć się na pamięć hymnu Vichy Maréchal, Nous Voilá. Char przykazał mi, abym w szkole śpiewała najgłośniej ze wszystkich, tak by nikt się nie domyślił, co my tutaj robimy.

– Czy macie może jakieś pytania? – powiedziała na koniec, kiedy odstawialiśmy puste filiżanki po espresso.

Gwendal się zawahał.

– Czytałem, że Char odmówił opublikowania czegokolwiek podczas okupacji, ale nie przestał tworzyć. Podobno ukrył rękopisy w piwnicy domu, w którym wówczas mieszkał, i po wojnie wrócił po nie.

Po wyzwoleniu Char wysłał swoje wojenne wiersze do słynnego paryskiego wydawcy Gallimarda, gdzie zwróciły uwagę przyszłego laureata Nagrody Nobla Alberta Camusa. Ukazały się w 1946 roku w tomie Feuillets d’Hypnos uchodzącym za szczytowe osiągnięcie poety.

– Rozglądaliśmy się po całej wiosce. – Zwyczajem Francuzów Gwendal zmierzał do celu okrężną drogą. – Gdzie znajduje się ta słynna dziura w podłodze? – wydusił w końcu.

– Chętnie wam pokażę – odparła Mireille. – Ten dom nadal jest naszą własnością.

Następnego dnia skierowaliśmy się w stronę vieux village, mijając po drodze ruiny średniowiecznego zamku. Zabudowania stały tu ciasno jedno przy drugim, a miejscami nawet jedno na drugim niczym apartamenty w bloku mieszkalnym. Czasami trudno było się zorientować, gdzie kończy się jedna posiadłość, a zaczyna następna. Przecięliśmy place des Marronniers z fontanną oraz rozłożystymi kasztanowcami i skręciliśmy w wąską, brukowaną uliczkę. Od La Maison Pons dzieliło nas już tylko kilka kroków.

Mireille otworzyła bramę z kutego żelaza. Z sieni wychodziło się na mały wewnętrzny dziedziniec. Oparte o jedną z kamiennych ścian stało tam wielkie koło od powozu, wysokością sięgające niemal moich ramion.

– Zrobił je mon grand-père – powiedziała Mireille. Okazało się, że jej dziadek ze strony ojca był carrossier, wytwórcą powozów.

W drzwiach musieliśmy mocno pochylić głowy. Niemal zgięci wpół schodziliśmy za Mireille do piwnicy na wina, uważając, by nie zawadzić o nierówno ciosane kamienie sklepienia. Mireille odsunęła na bok kilka pustych butelek i wskazała niską drewnianą półkę umocowaną mniej więcej trzydzieści centymetrów nad podłogą.

– Le voilà. Tu właśnie Char ukrył rękopisy owinięte w jedwab ze spadochronu.

Gwendal pochylił się. Oto mężczyzna, którego kocham – pomyślałam. – Mężczyzna, którego potrafi poruszyć dziura wygrzebana w polepie.

– W tej piwnicy przechowywaliśmy zapasy wieprzowiny. – W swojej opowieści Mireille przeszła do bardziej praktycznych szczegółów. – W tamtych czasach nie wybrzydzało się z jedzeniem. Kotlety zalewało się tłuszczem i potem wyciągało po kilka do smażenia. – Już odwrócona do wyjścia stuknęła nogą w glinianą polepę. – Mój wuj, który był kierowcą Chara w czasie wojny, powiedział przed śmiercią, że tu może być jeszcze ukryta broń, jednak nigdy nie próbowaliśmy jej wykopać.

Wnętrze domu okazało się prawdziwym labiryntem niewielkich bielonych wapnem izb. Żadne dwa pomieszczenia nie znajdowały się na tym samym poziomie; żeby przejść z pokoju do pokoju, zawsze trzeba było pokonać dwa stopnie w górę albo trzy w dół. Jadalnia z pociemniałymi drewnianymi belkami podtrzymującymi powałę miała otwarte palenisko, wciąż lekko pachnące dymem. W połowie schodów znajdował się pokój zajmowany przez Chara. Wyjrzałam przez okno. Z miejsca, gdzie kiedyś stało biurko, widać było jedynie kawałek ulicy, ale to wystarczało, by poeta mógł odróżnić łydki młodej dziewczyny od buciorów niemieckiego żołdaka.

Na piętrze były trzy sypialnie i dwie łazienki. Sypialnia gospodarzy, przerobiona z dawnego stryszku, miała ukośny sufit i tonęła w powodzi światła.

– Tu wieszaliśmy szynki – powiedziała Mireille. Było dla mnie jasne, że rozglądając się po pomieszczeniu, widzi jednocześnie dwa światy: dawny i obecny. To był dom, w którym się urodziła, podobnie jak przedtem jej matka. Powiodłam dłonią po drewnianej belce. Czyjaś ręka wyryła na niej datę 1753.

Przed opuszczeniem posiadłości zaszliśmy jeszcze do tarasowo rozłożonego ogrodu, z którego rozciągał się widok na pola. Obok różanego krzewu z ziemi wychylały się pierwsze listki świeżej mięty, konwalie stały w pełnym rozkwicie. Jeszcze kilka dni i mieliśmy świętować pierwszy maja. Mireille zerwała jeden kwiat i włożyła mi w dłoń. Delikatne dzwonkowate kielichy drżały poruszane łagodną bryzą.

– C’est un porte bonheur. To na szczęście dla dziecka.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Od porodu dzieliły mnie niecałe cztery miesiące, tymczasem macierzyństwo wciąż pozostawało dla mnie abstrakcją. Większość kobiet nosi swoje dzieci w brzuchu, natomiast moja ciąża umiejscowiła się przede wszystkim w głowie. Gwendal już czuł się ojcem. Ja przeciwnie – wcale nie czułam się matką. Jeszcze nie teraz. Przycisnęłam kwiat do brzucha, zastanawiając się, czy do mojego dziecka dociera teraz zapach wiosny.

Wychodząc z ogrodu, zajrzałam jeszcze w jamę ceglanego paleniska, ciemną od popiołu i zasnutą pajęczynami, a potem popatrzyłam wprost pod słońce. Na pobliskiej łące pasły się dwa konie z nisko zwieszonymi łbami, szczypiąc soczystą trawę.

Nie zaliczam się do osób łatwo poddających się atmosferze szczęścia i spokoju; moim naturalnym stanem jest zdenerwowanie, a nawet łagodna histeria. Ale ciepłu bijącemu od tego miejsca nie można było nie ulec: wysokie ściany sąsiednich domów chroniły ogród ze wszystkich stron, małe spiralki paproci beztrosko wystrzeliwały w górę spomiędzy brukowych kostek.

– Wiem, że czasy były straszne, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że byliście tu szczęśliwi – powiedziałam.

Mireille uśmiechnęła się lekko.

– To prawda. Za to teraz jestem nieszczęśliwa. Podarowałam ten dom córce w nadziei, że wróci na wieś. Tymczasem ona zamierza go sprzedać.

– Ach.

Ci, którzy mnie znają, powiedzą wam od razu: prawie nigdy nie pozwalam rzeczywistości wchodzić w drogę fantazjom. Jestem marzycielką, dyletantką i – przynajmniej we własnej ocenie – nieudacznicą. Ale każdemu z nas udaje się czasem urzeczywistnić marzenie. Najlepsze decyzje mojego życia, stanowiące prawdziwy krok w nieznane, podjęłam, kierując się wyłącznie wewnętrznym głosem. Nigdy nie żałowałam takich wyborów, choć po drodze zdarzało mi się zamartwiać do szaleństwa. Myślę, że w wielu z nas tkwi pragnienie, aby częściej odważyć się zaryzykować.

Gwendal i ja nawet nie popatrzyliśmy na siebie. Ale przecież znałam swojego męża. Oboje myśleliśmy o tym samym.

Wracaliśmy żwirowaną ścieżką biegnącą wokół Céreste, mając po jednej stronie ciasno stłoczone zabudowania, a po drugiej rzekę i rozległe pola. Posapując lekko na pnącej się pod górę dróżce, Mireille zatrzymała się nagle, jakby przypomniała sobie o czymś bardzo istotnym.

– W waszym B&B nie podają posiłków, więc gdzie wy jadacie? – powiedziała, z troską marszcząc czoło.

– W sobotę kupiliśmy mnóstwo jedzenia na targu w Apt i teraz urządzamy sobie pikniki – wyjaśniłam.

Mireille z uznaniem pokiwała głową.

– C’est bien. Piknik to dobry pomysł. My także urządzaliśmy ich mnóstwo.


Nie sposób rozstrzygnąć, co dokładnie wpłynęło na naszą decyzję. Może uderzająca do głowy kombinacja historii z przeszłości i mającego przyjść na świat dziecka – nie wspominając już o pierwszych w sezonie truskawkach. Wystarczyła jedna chwila, by to, co absurdalne, nagle stało się oczywiste: to tutaj przeżyjemy kolejny rozdział naszego życia, tutaj staniemy się w pełni rodziną.

Noc upłynęła nam bezsennie nad arkuszami Excela, a o poranku wróciliśmy do Mireille, pytając, czy możemy kupić jej dom.

Piknik w Prowansji

Подняться наверх