Читать книгу Miłość jest lekarstwem. O życiu, pomaganiu i stracie - Elton John - Страница 3

Rozdział II
Dekada straty

Оглавление

Ryan nie był pierwszym przyjacielem, którego straciłem przez AIDS, i nie był też ostatnim. Tak wiele osób zabrała mi ta choroba – 60, 70, 80, naprawdę nie wiem ile. Wolę nie liczyć. Ale nigdy nie chciałbym o nich zapomnieć.

Właśnie dlatego stworzyłem kaplicę w starej oranżerii przy swoim domu w Windsorze. Mogę tu wspomnieć tych, którzy byli dla mnie ważni i którzy sprawili, że stałem się tym człowiekiem, którym jestem dzisiaj. Kiedy tu wchodzę, mam wrażenie, że cofam się w czasie. Zarazem pogrążam się w smutku, jak i w ogrzewających serce wspomnieniach.

Na ścianach wisi wiele portretów. Moja babcia. Księżna Diana. Gianni Versace. Guy Babylon, wspaniały keyboardzista z mojego zespołu, który zmarł na atak serca w 2009 roku. Jest też inna ściana, pokryta tabliczkami tworzącymi długą listę imion. To ludzie, którzy w mojej pamięci na zawsze pozostaną jako młodzi, energiczni, pełni zycia. Nikogo z nich nie ma już na tym świecie. Wszyscy zmarli na AIDS.

Byli to bliscy przyjaciele, ukochane osoby i współpracownicy. Wielu z nich odeszło w latach 80., zostali zmieceni z powierzchni ziemi za sprawą okrutnej i bezwzględnej epidemii. Pierwszą znaną mi osobą, która zmarła na AIDS, był mój menedżer Neil Carter, uroczy młody człowiek. Byłem zupełnie zrozpaczony, gdy się dowiedziałem, że jest chory. Trzy tygodnie później już nie żył. Tabliczka z jego nazwiskiem zawisła w mojej kaplicy jako pierwsza.

Dziś o AIDS na Zachodzie coraz częściej myśli się jako o po prostu jeszcze jednej chronicznej chorobie, którą można kontrolować za pomocą lekarstw. Widzimy takich ludzi jak Magic Johnson, którzy żyją w zdrowiu przez długie lata, i prawdopodobnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się o ich strasznej chorobie, gdyby nam o tym nie powiedzieli. Bogu niech będą za to dzięki.

Jednakże jeśli człowiek zaraził się AIDS w latach 80., umierał – szybko i w męczarniach.

Wyobraźcie sobie, że gardło macie tak owrzodzone, że nie możecie jeść. Płuca tak wypełnione płynem, że nie możecie oddychać. Czujecie zmęczenie tak przygniatające, że nie możecie unieść głowy z poduszki. Utracenie kontroli nad potrzebami fizjologicznymi i nad rozumem. Tak właśnie umierali moi przyjaciele w latach 80. Tak właśnie nadal umierają ludzie na całym świecie.

Nigdy, przenigdy nie zapomnę tych wizyt w szpitalnych salach i tego pustego, pozbawionego jakiejkolwiek nadziei spojrzenia oczu przyjaciół, wyniszczonych cierpieniem i świadomością, że tylko śmierć zakończy ich mękę.

Fizyczne spustoszenie powodowane przez AIDS samo w sobie było już wystarczająco straszne. Ale przecież istniało jeszcze to okropne upokorzenie, które musieli znosić chorzy: wstyd i ostracyzm.

Na Zachodzie często wspominamy ten obłęd, dezinformację, cierpienie i bezradność związane z AIDS w latach 80. jako smutny, lecz na szczęście zakończony rozdział w historii. Jednakże dla większości świata ten etap trwa nadal. W wielu częściach Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej oraz na Karaibach AIDS cały czas jest równoznaczne z wyrokiem śmierci, z piętnem hańby, tak samo jak było dla mieszkańców Nowego Jorku czy San Francisco w 1982 roku. Podobnie wygląda to w przypadku ubogich z krajów zachodnich – sytuacja przedstawia się gorzej, niż chcielibyśmy przyznać. Kiedy wracam myślami do lat 80. i wzdrygam się z przerażeniem na wspomnienie tamtego horroru, do szału doprowadza mnie świadomość, że teraz ta historia się powtarza, i to na całym świecie.

Dziś, mimo że AIDS nadal masowo zbiera śmiertelne żniwo, w publicznych dyskusjach czy w prasie wspomina się o nim beznamiętnie, niemalże machinalnie. Niemniej w latach 80., co żywo ilustruje historia Ryana, wybuch epidemii AIDS spotkał się z poziomem bezprecedensowej masowej histerii. A ponieważ najwcześniejsze diagnozy postawiono wśród gejów, narkomanów i haitańskich imigrantów w USA, społeczeństwo niezwłocznie uczyniło z nich kozły ofiarne i zaczęło ich prześladować. Oczywiście i w tamtych czasach działało wielu heroicznych orędowników ludzi żyjących z HIV i AIDS. Lecz na samym początku w mediach, instytucjach religijnych i rządach było o wiele za dużo osób, dających jasno do zrozumienia chorym na AIDS: „Wasz los nas nie obchodzi”.

Nie jestem sobie w stanie wyobrazić gorszego potraktowania istoty ludzkiej. Sprawienie, by ktoś uwierzył, że jest całkowicie pozostawiony sam sobie, że musi radzić sobie bez serdecznie wyciągniętej pomocnej dłoni czy ciepłego słowa, jest jedną z najokrutniejszych rzeczy, na jakie można skazać drugiego człowieka, bez względu na chorobę czy okoliczności. I to właśnie stało się udziałem tysięcy ludzi zmagających się z AIDS w latach 80. Byli odrzucani przez swoje rodziny i poddawani ostracyzmowi. Sprawiano, że czuli się tak, jakby sami ściągnęli na siebie tę chorobę za sprawą swej własnej grzeszności czy braku moralności.

Jestem głęboko zażenowany faktem, że wtedy nie zaangażowałem się bardziej w problem AIDS. Moi przyjaciele umierali, a ja nie zrobiłem właściwie nic. Wsparłem finansowo kilka fundacji. Występowałem na koncertach charytatywnych. Pomogłem White’om. Nagrałem piosenkę That’s What Friends Are For wspólnie z Gladys Knight, Steviem Wonderem oraz Dionne Warwick, z której zyski zasiliły konto American Foundation for AIDS Research i amfAR. Ale prawdą jest, że w latach 80. byłem gejem, który nie brał udziału w demonstracjach. Nie poświęciłem czasu i wysiłku, by walczyć z AIDS i wspierać tych, którzy się z nim zmagali.

Zamiast tego byłem opętany przez kokainę, alkohol i kto wie, co jeszcze. Najwyraźniej nie dotarło do mnie, że „Moja” Dekada skończyła się w 1979 roku. Moje ego było w latach 80. zdrowo przerośnięte. Przez większość czasu pasywnie przyglądałem się ludzkiej tragedii, która rozgrywała się wokół mnie. Byłem dość świadomy AIDS. Wiedziałem, czym jest. Wiedziałem, że zabija moich przyjaciół. Po prostu nie byłem na tyle silny czy trzeźwy, by cokolwiek zdziałać w tej sprawie.

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałem słowo „AIDS”. Być może jest to spowodowane faktem, że przez kilka pierwszych lat ta siejąca spustoszenie na całym świecie choroba nie miała nawet oficjalnej nazwy. Pamiętam jednak, jak już w 1982 roku zaczęły mnie dochodzić słuchy o gejach zapadających na jakąś dziwną chorobę. Na imprezach szeptano o tym po kątach, a wokół aż roiło się od plotek. W środowisku homoseksualnym silnie odczuwalny strach zakorzenił się na długo przed tym, jak ogarnął resztę społeczeństwa. Pamiętam także, że moje pierwsze zetknięcie z AIDS nastąpiło w Ameryce. Ameryka to kraj, w którym często mieszkałem i pracowałem. To tam ta choroba po raz pierwszy zyskała miano epidemii. To tam również przyszłość i los AIDS zostały przesądzone dzięki wpływowemu rządowi amerykańskiemu, mediom i instytucjom badawczym.

Choć nikt nie zdawał sobie wówczas sprawy z powagi sytuacji, pierwsze oficjalne doniesienia o epidemii AIDS pojawiły się 5 czerwca 1981 roku, kiedy to cotygodniowy biuletyn wydawany przez Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom odnotował pięć przypadków rzadkiej formy zapalenia płuc wśród gejów z Los Angeles. Miesiąc później raporty doniosły o rzadkim nowotworze zwanym Kaposi’s sarcoma, czyli mięsak Kaposiego, który został zdiagnozowany u 41 homoseksualistów w Nowym Jorku i Kalifornii. Początkowo uważano, że te przypadki nie mają ze sobą nic wspólnego i nikt dokładnie nie wiedział, co jest ich przyczyną.

Niebawem jednak badacze zdali sobie sprawę, że te rzadkie formy zapalenia płuc i nowotwory są ze sobą ściśle powiązane.

Część onkologów i epidemiologów od samego początku wyczuwała, że jest to coś poważnego, lecz opinia publiczna, media i politycy zupełnie ignorowali owe wiadomości, które zdawały się dotyczyć wyłącznie gejów mieszkających w miastach na Zachodnim i Wschodnim Wybrzeżu.

Gdy teraz czyta się doniesienia prasowe z roku 1981, zdają się one niezwykle dziwne. Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że była to cisza przed burzą. 3 lipca 1981 roku „New York Times” opublikował artykuł na temat coraz częściej odnotowywanych przypadków zachorowania na mięsak Kaposiego, a redaktor Lawrence Altman zaznaczył, że większość z nich dotyczyła „homoseksualistów, którzy odbywali wiele przypadkowych stosunków płciowych z różnymi partnerami”. Większość zażywała także narkotyki. Altman stwierdził, że badacze dopuszczają możliwość, iż to jakiś wirus powoduje tę epidemię, lecz uważają to za mało prawdopodobne. Nowotwory nie są przecież zaraźliwe. Pod koniec swojego artykułu Altman zaznaczył jednak, że pacjenci z wyżej wymienionymi problemami zdają się mieć poważnie upośledzony układ odpornościowy, czego dowodem jest „nieprawidłowe działanie limfocytów T i B”.

To, co opisał Altman – seks, narkotyki i, co najważniejsze, upośledzony układ odpornościowy oraz uszkodzenie limfocytów T – niebawem zostanie sklasyfikowane jako główne drogi zakażenia i charakterystyka AIDS. Do tego czasu jednak owe zagadkowe przypadki zachorowań były uważane za dziwaczne przypadłości społeczności gejowskiej. W momencie, gdy choroba pojawiała się w kolejnym mieście, często opisywano ją jako „gejowski nowotwór” czy „gejowskie zapalenie płuc”. Kiedy badacze w końcu zdali sobie sprawę, że te schorzenia i inne zakażenia oportunistyczne, które pojawiały się u dotychczas zupełnie zdrowych homoseksualistów, były ze sobą ściśle połączone, zaczęto nazywać to Gay-Related Immune Deficiency albo GRID (Niedobór Odporności Dotyczący Gejów).

Nie trwało to jednak długo. W 1982 roku również używający strzykawek narkomani zaczęli chorować. Niebawem tajemnicza choroba dotknęła też nowo narodzone dzieci zakażonych matek. Znaczna grupa chorych powstała także pośród pochodzących z Haiti mieszkańców Miami i Nowego Jorku. Niektórzy lekarze nazywali to „chorobą 4H”, ze względu na cztery grupy najbardziej zagrożone infekcją: homoseksualistów, hemofilików, heroinistów i Haitańczyków. Potem, w sierpniu 1982 roku, Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom wymyśliło nazwę, która wkrótce miała powodować panikę w Ameryce i na całym świecie: Acquire Immune Deficiency Syndrome (Zespół Nabytego Niedoboru Odporności).

Przez pewien czas, jeżeli w ogóle można uznać, że uświadamiano sobie epidemię, uważano to za schorzenie dotyczące „ich” – pedałów, ćpunów, imigrantów, ludzi, o których nie lubimy myśleć czy rozmawiać. Ale AIDS stało się chorobą dotyczącą „nas” w momencie, gdy pojawiły się doniesienia, że można się zarazić także podczas transfuzji krwi. Pierwszymi ofiarami stali się hemofilicy, tacy jak Ryan. Prawdziwa panika rozpętała się, gdy ludzie zaczęli się zarażać w szpitalach podczas operacji i choć liczba zakażonych w ten sposób ostatecznie okazała się stosunkowo niewielka, społeczeństwo zrozumiało, że zachorować może każdy. Strach przed AIDS opanował cały naród, grzmiał nagłówek „U.S. News & World Report” z tamtego czasu.

Strach przed AIDS kryjącym się w krwi transfuzyjnej był w pełni zrozumiały; opierał się na faktach. Lecz najgorszą ogólnospołeczną obawą związaną z AIDS było to, że można zarazić się nim podczas zwyczajnych, codziennych kontaktów z zakażoną osobą. To był oczywiście zupełny nonsens. Nie można zarazić się wirusem HIV w toalecie albo na basenie, od komarów, przytulania chorego czy wdychania tego samego powietrza i przebywania w tym samym pomieszczeniu co ktoś HIV-pozytywny. Krew i kontakty seksualne są i zawsze były jedyną drogą transmisji wirusa HIV. Koniec, kropka.

Tak jak mówiłem, dobrze wiedziano o tym już na samym początku epidemii. Do roku 1983 naukowcy nie odkryli jeszcze, jaki konkretnie wirus powoduje AIDS, ale nie mieli wątpliwości co do tego, że codzienne kontakty międzyludzkie nie stwarzają ryzyka zakażenia. Niektóre organizacje zdrowia publicznego, w tym Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom, robiły wszystko, co w ich mocy, by ustalić fakty, lecz utrudniał im to zalew błędnych informacji, często ze strony ludzi i organizacji, które powinny wiedzieć więcej. 6 maja 1983 roku „Journal of the American Medical Association” opublikował artykuł zatytułowany Są dowody na to, że każda forma kontaktów z chorym może być przyczyną zakażenia AIDS. Pod koniec roku 1985 prawnik Białego Domu, który obecnie jest prezesem amerykańskiego Sądu Najwyższego, wysłał do prezydenta Reagana wiadomość następującej treści: „Wiele wskazuje na to, że AIDS może być przenoszone podczas codziennych, rutynowych kontaktów”.

Biorąc pod uwagę wszystkie te niejasne sygnały wysyłane przez polityków wysokiego szczebla i medyczny establishment, nie ma się co dziwić, że ludzie popadli w irracjonalny lęk. W Nowym Jorku stanowe Stowarzyszenie Przedsiębiorców Pogrzebowych zaleciło, by jego członkowie odmawiali balsamowania zwłok ludzi, którzy zmarli na AIDS. W Luizjanie stanowa izba reprezentantów przytłaczającą przewagą głosów uchwaliła prawo pozwalające na aresztowanie i obłożenie kwarantanną każdej osoby chorej na AIDS (to rozporządzenie na szczęście zostało wkrótce anulowane). W San Francisco, gdy lokalna stacja telewizyjna starała się wyemitować program mający na celu zwiększenie społecznej świadomości na temat AIDS, operatorzy nie pozwolili zaprosić do studia ludzi borykających się z tą chorobą.

W całym kraju rozpoczęły się prześladowania i akty przemocy wobec chorych, zwłaszcza gejów. W Seattle grupa młodych chłopaków napadła na zamieszkiwaną przez homoseksualistów dzielnicę, bijąc ludzi kijami bejsbolowymi i gwałcąc dwóch mężczyzn za pomocą stalowego łomu. Gdy jeden z napastników został aresztowany, powiedział policjantom: „Jeśli nie wymordujemy tych pedałów, oni zabiją nas swoim pieprzonym AIDS”.

Aby uspokoić tę rozprzestrzeniającą się histerię, niezbędna była silna, przekonująca reakcja ze strony rządu, jedynej wystarczająco dużej, potężnej i znającej się na AIDS instytucji, która mogła coś zmienić. Lecz smutna prawda jest taka, że prezydent Ronald Reagan, jego administracja i wielu członków Kongresu nie zamierzali angażować się w walkę z AIDS. Nie wykazali ani refleksu, ani troski. A przecież potrzebowaliśmy planu, by zniszczyć tego potwora. Potrzebowaliśmy pieniędzy, by sfinansować badania, leczenie i edukację. I przede wszystkim potrzebowaliśmy liderów politycznych, którzy rozumieliby powagę sytuacji.

Epidemia AIDS w latach 90. szalała i rozprzestrzeniała się nadal, bo nikt nie zagasił jej wtedy, gdy zaczynała się tlić słabym płomieniem.

Ogólnospołeczna nieczułość zaczęła się na samym szczycie. Prezydent Reagan wymówił publicznie słowo „AIDS” dopiero w 1985 roku, po czterech latach trwania epidemii i zdiagnozowaniu 13 tysięcy chorych. Nie wygłosił jednak oficjalnego przemówienia na temat AIDS aż do roku 1987. Prawdopodobnie nikt nie opisał lepiej tej oziębłości i marazmu rządzących niż dziennikarz Randy Shilts, którego wydana w 1987 roku książka A orkiestra grała nadal po dziś dzień pozostaje najbardziej wnikliwym studium tego, co się wydarzyło, i – co ważniejsze – tego, do czego doszło podczas pierwszych lat trwania epidemii AIDS. Książka ta pełna jest historii – i niektóre z nich tu przytoczę – zdesperowanych badaczy i lekarzy stojących w pierwszym szeregu walczących z AIDS, którzy błagali rządzących, administrację Reagana i Kongres o wsparcie finansowe ich działań i większe zainteresowanie tą chorobą. Za każdym razem byli jednak ignorowani. Także sam Shilts zmarł na AIDS w 1994 roku.

Shilts podkreślał, że wielu przedstawicieli administracji publicznie wysyłało obiecujące sygnały – na przykład Margaret Heckler, sekretarz Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej, która wygłosiła przemówienie przed Amerykańską Konferencją Burmistrzów w czerwcu 1983 roku. Dosadnie i z pełnym przekonaniem powiedziała zebranym: „Nic, co dziś powiem, nie będzie istotniejsze niż ten fakt: Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej uważa walkę z AIDS za swój najważniejszy priorytet”. Jednakże za kulisami podwładni Heckler zdawali się całkowicie zaprzeczać jej publicznym wypowiedziom. Miesiąc po tym, jak oznajmiła Kongresowi, że walka z AIDS jest w pełni finansowana przez departament, doktor Edward Brandt, zastępca sekretarza departamentu, napisał notatkę służbową, informującą, że „epidemia osiągnęła już tak wysoki poziom, że z powodu braku środków finansowych departament nie jest w stanie podejmować żadnych działań w kwestii AIDS”. Powiedział także, że wprowadzenie w życie jakichkolwiek nadzwyczajnych środków zapobiegania tej chorobie zostało „odłożone na późniejszy termin, odwołane lub całkowicie ukrócone”.

Z kolei w Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom Don Francis, epidemiolog przewodzący prowadzonym przez tę organizację badaniom nad AIDS, był o wiele bardziej bezceremonialny. W liście do dyrektora Centrum Chorób Zakaźnych napisał: „Liczba ludzi, którzy już zostali zabici przez AIDS, jest ogromna i wszystko wskazuje na to, że ta choroba nie zostanie powstrzymana, zanim nie umrą kolejne tysiące Amerykanów. Reakcja naszego rządu na tę katastrofę była o wiele za słaba”. W tamtych czasach taka wypowiedź rządowego naukowca wymagała od niego ogromnej odwagi. Doktor Francis i inni mu podobni byli prawdziwymi bohaterami w swoich wysiłkach mających na celu otwarcie oczu ich przełożonych oraz całego narodu.

Nie chodzi o to, że administracja Reagana i Kongres byli niezdolni do udzielenia zdecydowanej odpowiedzi na kryzys zdrowia publicznego. Jak zaznaczył Shilts, w październiku 1982 roku, kiedy to siedem osób zmarło na skutek zatrucia zawartym w Tylenolu cyjankiem, agenci federalni, cały stan oraz lokalni oficjele zmobilizowali wszelkie zasoby ludzkie i pieniężne w celu ustalenia, co się wydarzyło, i zapobieżenia powtórzenia się takiej sytuacji w przyszłości. Podejście z gatunku „wszyscy na pokład!” miało miejsce także kilka lat wcześniej w przypadku rzadkiej formy zapalenia płuc, później nazwanej chorobą legionistów, która dotknęła i następnie zabiła 34 ludzi podczas zjazdu organizacji kombatanckiej American Legion w Filadelfii w lipcu 1976 roku. A jednak AIDS – epidemia zabijająca w połowie lat 80. tysiące Amerykanów i ludzi na całym świecie – według prezydenta USA nie zasługiwała nawet na tyle uwagi, by wymówić jej nazwę publicznie.

Wspaniałomyślnie można by wytłumaczyć tę oficjalną bierność tym, że owi decydenci po prostu nie zdawali sobie sprawy, jak poważny był to problem. Jeśli było się lekarzem codziennie widującym pacjentów chorych na AIDS, epidemiologiem z Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom czy gejem mieszkającym w dzielnicy Greenwich Village w Nowym Jorku lub w dzielnicy Castro w San Francisco, można się było na własne oczy przekonać, że było to coś nowego i przerażającego. Wiedziało się, że jedynym sposobem na pokonanie tej choroby jest traktowanie jej tak poważnie, jak traktuje się coś, od czego zależy nasze życie. Bo przecież naprawdę tak było. Potrzebowaliśmy tego, co pewien prominentny badacz AIDS nazwał „grą o najwyższą stawkę”. Lecz dla wielu rządzących AIDS zdawało się raczej odległym, bliżej nieokreślonym zagrożeniem. Każdy znał jakąś osobę chorą na raka czy na cukrzycę. We wczesnych latach 80. większość nie znała jednak nikogo chorego na AIDS.

Wydaje mi się, że ludzie są z natury dobrzy i dlatego chcę wierzyć w to, że głównym powodem, dla którego AIDS nie poświęcono wtedy należytej uwagi, była ignorancja – że ludzie po prostu byli niedoinformowani. Lecz w głębi serca zdaję sobie sprawę, że to nie do końca prawda. Żyję już zbyt długo i widziałem zbyt wiele, by zaakceptować to, że AIDS było ignorowane, ponieważ nie rozumiano niebezpieczeństwa tej choroby. AIDS było ignorowane, ponieważ zbyt niewielu ludzi u władzy troszczyło się o tych, którzy się z nim zmagali.

Podczas obrad Kongresu w 1982 roku Henry Waxman, kongresmen z Kalifornii, jeden z pierwszych orędowników osób z HIV i AIDS, opisał to, co nadal uważam za sedno prawdy o tej epidemii: „Ta straszna choroba dotyka zwłaszcza tych, którzy są w naszym społeczeństwie najbardziej prześladowani i dyskryminowani – członków mniejszości seksualnych. Jej ofiary nie są typowymi, szacownymi Amerykanami. Są to homoseksualiści, głównie z Nowego Jorku, Los Angeles i San Francisco. Jestem pewien, że jeśli ta choroba pojawiłaby się na przykład pośród Amerykanów norweskiego pochodzenia albo pośród tenisistów, a nie pośród gejów, reakcja zarówno rządu, jak i środowiska medycznego byłaby inna”.

Oczywiście niebawem odkryto, że AIDS wcale nie jest chorobą gejów. Była to choroba, którą mógł się zarazić każdy człowiek w każdym zakątku świata. Mimo to AIDS przez całe lata 80. nosiło to gejowskie piętno i dla wielu religijnych i politycznych liderów była to wystarczająca wymówka, by odwrócić się plecami i obarczyć całą winą grupę, którą od zawsze darzyli niechęcią. Nawet dzisiaj AIDS pozostaje chorobą ściśle kojarzoną ze społecznością homoseksualną.

Aż się prosi, by przypomnieć całą tę czystą, niczym niezmąconą nienawiść, którą wylewano na gejów i chorych na AIDS. Jerry Falwell, założyciel stowarzyszenia Moralna Większość i jeden z głównych sprzymierzeńców prezydenta Reagana, powiedział, że „homoseksualiści pogwałcają prawa natury. Bóg ustanowił wszelkie prawa natury. Jeśli człowiek je ignoruje, musi się liczyć z konsekwencjami”. Pat Buchanan, zajmujący się niegdyś pisaniem przemówień dla Richarda Nixona przyszły kandydat na prezydenta, podzielał ten punkt widzenia: „Ci biedni homoseksualiści wypowiedzieli wojnę naturze, a teraz natura żąda od nich okrutnej kontrybucji”.

Trudno było nie wyczuć w tych wypowiedziach nuty złośliwej satysfakcji. Ludzie tacy jak Falwell od wielu lat zwiastowali, że Pan ukarze Amerykę za jej grzechy. No i w końcu sprawiedliwy Bóg zesłał plagę na tych pedałów, którzy łamią ustanowione przez Niego święte prawa. Niedobrze się człowiekowi robiło, słuchając tego. Lecz jeśli myślicie, że ta nienawiść była domeną jedynie konserwatywnych kaznodziejów i wojowniczych komentatorów, co powiecie o tym, co wydarzyło się w Teksasie w 1985 roku? To właśnie tam stanowy komisarz do spraw zdrowia zaproponował, by chorzy na AIDS zostali obłożeni kwarantanną i oddzieleni od reszty społeczeństwa. To także tam były burmistrz Houston, Louie Welch, powiedział, że jedynym sposobem na powstrzymanie epidemii AIDS jest „wystrzelanie tych zboczeńców”.

Wiem, że ci okropni bigoci nie reprezentowali opinii swoich wyborców ani wszystkich członków Kościoła czy rządu. Nawet im na tym nie zależało. I czyż nie przestaliśmy zwracać uwagi na tych plujących jadem kaznodziejów, gdy również za wydarzenia z 11 września i za huragan Katrina winą obarczyli gejów? Dobry Boże! Ale w latach 80. ci ludzie mieli wielką władzę. Założone przez Jerry’ego Falwella stowarzyszenie Moralna Większość pomogło w roku 1980 wprowadzić prezydenta Reagana do Białego Domu. To również Falwell wystarał się o błogosławieństwo dla jego reelekcji podczas zjazdu republikanów w 1984 roku. Ten człowiek był niezwykle wpływowy. Mógł zrobić z tego dobry użytek. Jeśli postarałby się nieco dokładniej przeczytać Biblię, być może zauważyłby fragment o tym, jak Jezus uleczył trędowatego, od którego wszyscy inni się odwrócili.

Lecz Falwell i jego klika woleli za pomocą władzy podżegać do nienawiści. Ich przerażające słowa oraz ich bierność zezwoliły ludziom na ignorowanie cierpienia chorych na HIV i AIDS. Dorzucili swoje trzy grosze do tego powszechnego przeświadczenia, że AIDS nie jest problemem ogólnokrajowym czy ogólnonarodowym, ale jedynie sprawą gejów, narkomanów, mieszkańców dużych miast. Tak postępując, bynajmniej nie wspomogli walki z tą chorobą.

W roku 1985, kiedy sytuacja naprawdę zaczynała wyglądać coraz gorzej, dwa wydarzenia znacząco zmieniły postrzeganie i rozwój epidemii AIDS.

Francuskim i amerykańskim badaczom udało się w końcu zidentyfikować wirusa, który powoduje AIDS, i choć przez długi czas dyskutowano, komu przypisać tę zasługę i jak powinno się owego wirusa nazwać, ostatecznie stał się znany jako human immunodeficiency virus (ludzki wirus niedoboru odporności) lub w skrócie HIV. Niemniej Departament Kontroli Żywności i Leków dopiero w marcu 1985 roku zatwierdził wyniki pierwszego w historii badania krwi na okoliczność występowania HIV. Ten test był dość prymitywny i początkowo służył wyłącznie do badania krwi dawców. Lecz to już było coś. Naukowcy w końcu wiedzieli, co wywołuje AIDS, a to dało zdesperowanym pacjentom maleńką nadzieję, że jest to zapowiedź wynalezienia skutecznego lekarstwa na tę chorobę.

Nie nastąpiło to jednak aż do roku 1987. Do tego czasu lekarze nie byli w stanie zrobić więcej dla pacjentów z AIDS niż tylko pomóc łagodzić jego objawy. To zmuszało ludzi zmagających się ze strasznym wirusem do uciekania się do najróżniejszych dziwacznych, eksperymentalnych i zazwyczaj nieskutecznych terapii. Pamiętam, że moi przyjaciele latali do Meksyku po zastrzyki aminokwasowe. Radykalnie zmienili dietę. Zażywali wszystkie rodzaje niekonwencjonalnych lekarstw używanych do leczenia nowotworów czy zatrucia metalami ciężkimi z nadzieją, że może w jakiś sposób wpłyną one także na ich chorobę. Wszyscy byli rozczarowani efektami. Nie istniał żaden cudowny lek. Lecz ten pierwszy test na obecność wirusa HIV zrewolucjonizował sposób, w jaki naukowcy i lekarze leczyli i badali AIDS.

Następnie, jeszcze w roku 1985, stosunek amerykańskiego społeczeństwa do tej choroby zmieniła druga informacja. Rock Hudson, jeden z najsłynniejszych aktorów w historii Hollywood, ogłosił, że umiera na AIDS. Kiedy informacja ta została po raz pierwszy podana do wiadomości publicznej, nie powiedziano dokładnie, w jaki sposób Hudson stał się HIV-pozytywny. Ludzie z jego otoczenia spekulowali, że być może zaraził się wirusem podczas transfuzji krwi przy operacji serca. Lecz wszyscy w Hollywood oraz w kręgach, w których ja się obracałem, wiedzieli, że Rock był gejem i że najprawdopodobniej zaraził się chorobą drogą kontaktów seksualnych.

Media zupełnie zwariowały. Ludzie po prostu nie mogli uwierzyć, że ten postawny, mierzący prawie dwa metry gwiazdor filmowy, ten modelowy amerykański samiec alfa, miał AIDS. Do czasu śmierci Hudsona 2 października 1985 roku sekret jego orientacji seksualnej został wyjawiony, lecz ku mojemu zaskoczeniu fakt ten wcale nie nastawił ludzi przeciwko niemu. Wręcz przeciwnie, pamiętam, że wiele mówiono o tym, że Rock Hudson jest nową „twarzą AIDS”, słyszało się też komentarze w stylu: „Jeśli Rock Hudson mógł się zarazić, to każdy może się zarazić”.

Zawsze widziałem coś głęboko ironicznego w tym, że po czterech latach masowego umierania gejów na AIDS punktem zwrotnym w postrzeganiu tej choroby przez Amerykanów był… gej umierający na AIDS. Rock Hudson nie pasował jednak do stereotypu na temat homoseksualistów. Był bożyszczem kobiet, wystąpił u boku Doris Day w filmie Telefon towarzyski. Przyjaźnił się z Ronaldem i Nancy Reaganami. Stał się „szanowanym” obliczem AIDS i chyba samo AIDS stało się nieco bardziej akceptowalne, nieco mniej ohydne – dlatego, że ON je miał.

Oczywiście śmierć Hudsona nie zakończyła w cudowny sposób owej apatii i bigoterii otaczającej tę chorobę. Do tego było jeszcze daleko. Lecz mimo to pomogła zmienić sposób, w jaki postrzegano nosicieli, oraz zmusić rząd do poważniejszego potraktowania epidemii. Niecałe trzy tygodnie po śmierci Hudsona amerykański Senat przeznaczył 221 milionów dolarów na badania nad AIDS, czyli ponad dwukrotnie więcej niż w roku poprzednim. Po tym, jak umarł Rock Hudson, ignorowanie AIDS nie wchodziło już w grę. Podejście do choroby zaczynało ulegać zmianie, tak samo jak i jej zasięg. Do roku 1985 AIDS rozprzestrzeniło się na całym świecie. To było prawdziwe pandemonium.

Choć wpływowe instytucje, takie jak amerykański rząd czy media, w końcu zaczęły traktować AIDS jako kryzys zdrowia światowego, którym przecież było, strach i ignorancja nadal uniemożliwiały właściwą reakcję społeczną. Wielu ludzi, którzy na samym początku byli obojętni wobec tej choroby, pod koniec lat 80. wpadło w zupełną histerię i zaczęło rozpowszechniać niedorzeczne pomysły na poskromienie epidemii. Ikona konserwatystów William F. Buckley zasugerował tatuowanie wszystkich chorych na AIDS. Chciał oznakować przedramiona używających strzykawek narkomanów i pośladki homoseksualistów. Bardziej „godna” wersja wymyślonego przez Buckleya piętnowania sprowadzała się do obowiązkowych testów na HIV dla wszystkich gejów i innych „groźnych” indywiduów. Co z tego, że w latach 80. testy na HIV zazwyczaj dawały fałszywe wyniki. Nieważne, że przymusowe badania odsunęłyby na dalszy plan tych, którzy najbardziej potrzebowali opieki medycznej. I że właściwie każdy poważny członek środowiska lekarskiego uważał ten pomysł za idiotyczny. Obowiązkowe testy były rodzajem prostej, nieskomplikowanej koncepcji, którą łatwo można było sprzedać społeczeństwu obawiającemu się choroby, nadal zupełnie nierozumianej, bo rząd nie robił niemal nic, by edukować ludzi na jej temat, a co dopiero z nią walczyć.

Pomysł przymusowych badań został zawetowany przez, o ironio, C. Everetta Koopa, arcykonserwatywnego sekretarza Departamentu Zdrowia Ronalda Reagana. Koop znany był głównie ze swych antyaborcyjnych poglądów, lecz jego sprawozdanie na temat AIDS z 1986 roku stało się prawdziwą sensacją. Ów raport nie tylko bowiem odrzucał obowiązkowe testy jako coś niepraktycznego i przynoszącego efekty przeciwne do zamierzonych, lecz także domagał się edukowania społeczeństwa na temat AIDS od najmłodszego wieku oraz zakrojonej na szeroką skalę dystrybucji kondomów. To było naprawdę coś. Po pięciu latach od wybuchu epidemii sekretarz Departamentu Zdrowia w swoim przemówieniu zapowiedział pierwsze większe przedsięwzięcie rządu związane z edukacją na temat AIDS. Fundamentaliści byli wściekli na Koopa za tę jego szczerą wypowiedź, lecz on pozostał wierny swoim poglądom i chwała mu za to (warto dodać, że rząd brytyjski już rok wcześniej zadbał o dostarczenie informacji o AIDS do każdego angielskiego domu).

W roku 1987 prezydent Reagan w końcu wygłosił przemówienie na temat AIDS. To była pod wieloma względami rozczarowująca mowa, zawierająca zbyt wiele komunałów i zbyt mało zapowiedzi konkretnych działań. Z drugiej strony prezydent Stanów Zjednoczonych nareszcie powiedział to, co naród powinien był usłyszeć od niego już dawno temu: „Ważne jest, by Ameryka nie odrzucała ludzi, którzy zmagają się z tą chorobą, lecz troszczyła się o nich z szacunkiem i życzliwością. To jest walka z chorobą, a nie z naszymi współrodakami”. Te słowa powinny były paść w roku 1982, ale i tak lepiej późno niż wcale.

Podczas gdy administracja Reagana zaczynała budzić się z długiego snu, walka z AIDS podjęta przez naukowców posuwała się do przodu. W marcu 1987 roku pierwszy spowalniający postęp choroby środek został zaaprobowany przez Departament Kontroli Żywności i Leków. Ów lek, AZT, miał właściwości antyretrowirusowe i, jak wykazały testy kliniczne, był w stanie opóźnić rozwinięcie się AIDS u HIV-pozytywnych pacjentów. Chorzy, których leczono za pomocą AZT, pozostawali HIV-pozytywni – ten lek nie miał za zadanie uzdrawiać – lecz dzięki niemu mogli żyć z wirusem nieco dłużej. Lekarstwo to przedłużało życie pacjentów o kilka lat czy miesięcy. I niestety często powodowało okropne efekty uboczne. Prawdę mówiąc, symptomy powodowane przez AZT były niekiedy gorsze niż te wywoływane przez samą chorobę. Anemia czyniła z ludzi kaleki i objawiała się w podobny sposób jak hemofilia. U niektórych pacjentów zaprzestawano podawania tego leku, ponieważ był zbyt toksyczny, ale nierzadko powodowało to nasilenie objawów AIDS. To był straszny sposób na przeżycie. Pamiętam, jak moi chorzy przyjaciele, którzy zażywali AZT, cierpieli na okropne mdłości i wymioty. U części z nich rozwinęła się anemia. Niemniej po latach całkowitej rozpaczy to lekarstwo uważano za promyk nadziei. Było czymś, co spowalniało chorobę i co zapowiadało wprowadzenie w przyszłości kolejnych środków zaradczych.

Mimo wszystko dla wielu chorych AZT pojawiło się za późno, by cokolwiek zmienić. Tak było niestety w przypadku Ryana White’a oraz jednego z moich najbliższych przyjaciół, człowieka, którego kochałem ja i którego kochały miliony ludzi na całym świecie: Freddiego Mercury’ego.

Freddie publicznie ogłosił, że jest chory na AIDS, dopiero w przededniu swej śmierci w 1991 roku. Choć na scenie stawał się ekstrawaganckim, szalonym frontmanem na równi z Bowiem czy Jaggerem, poza nią był niezwykle skrytym człowiekiem. Mimo to powiedział mi, że ma AIDS, niedługo po tym, jak zdiagnozowano je u niego w 1987 roku. Byłem zdruzgotany. Widziałem, co ta choroba zrobiła z wieloma innymi moimi przyjaciółmi. Doskonale wiedziałem, co zrobi z Freddiem. On też to wiedział. Rozumiał, że zbliża się śmierć, i to poprzedzona długą agonią. Ale Freddie był niewiarygodnie odważny. Nadal pojawiał się publicznie, nadal występował z Queen i nadal był tym zabawnym, zwariowanym i wspaniałomyślnym człowiekiem, którym go znaliśmy.

Gdy na przełomie lat 80. i 90. stan Freddiego zaczął się gwałtownie pogarszać, było to dla mnie więcej, niż mogłem znieść. Moje serce krwawiło, gdy patrzyłem, jak ten rozświetlający cały świat płomień z dnia na dzień przygasa za sprawą AIDS. Pod koniec życia jego ciało pokryte było zmianami skórnymi wywoływanymi przez mięsak Kaposiego. Prawie zupełnie stracił wzrok. Był zbyt wyczerpany, nawet by wstać.

Freddie miał pełne prawo do tego, by podczas ostatnich dni swego życia troszczyć się tylko o swoją własną wygodę. Lecz to nie było w jego stylu. On żył dla innych. Odszedł 24 listopada 1991 roku, a ja kilka tygodni po pogrzebie nadal byłem przygnębiony. W czasie świąt dowiedziałem się, że Freddie zostawił dla mnie jeszcze ten jeden ostatni dowód swej bezinteresowności. Kiedy tak wałęsałem się po domu z kąta w kąt, w drzwiach nieoczekiwanie pojawił się jeden z moich przyjaciół i wręczył mi paczkę owiniętą w piękny materiał. Otworzyłem ją i moim oczom ukazał się obraz namalowany przez jednego z moich ulubionych artystów, Henry’ego Scotta Tuke’a. Była tam też wiadomość od Freddiego. Wiele lat wcześniej Freddie i ja wymyśliliśmy dla siebie zabawne ksywki. Ja byłem Sharon, a on był Meliną. Ów dopisek od Freddiego brzmiał: „Droga Sharon, pomyślałem, że ci się to spodoba. Pozdrowienia, Melina. Wesołych Świąt”.

Byłem tak wzruszony, że zacząłem płakać jak dziecko, choć przecież miałem wtedy 44 lata. Ten wspaniały człowiek umierał na AIDS, a mimo to podczas swych ostatnich dni postanowił znaleźć dla mnie piękny prezent gwiazdkowy. Choć był to bardzo smutny moment, często to właśnie on przypomina mi się jako pierwszy, gdy myślę o Freddiem, bo doskonale oddaje charakter tego człowieka. Z zaświatów przypomniał mi w ten sposób, co czyniło go tak niezwykłym za życia.

Freddie poruszył mnie tak, jak udało się tylko nielicznym, a jego cicha, odważna batalia z AIDS inspiruje mnie po dziś dzień. Lecz jego choroba, wstyd przyznać, nie wystarczyła, by zmotywować mnie do działania. Narzekałem już na rząd i przywódców religijnych, którzy byli obojętni wobec walki z AIDS lub nawet starali się w niej przeszkadzać. Należą im się wszelkie słowa krytyki. Opowiadam tu o nich i stwierdzam, że powinni byli zrobić o wiele więcej.

Ale przecież ja także powinienem był zrobić o wiele więcej.

Tak jak już mówiłem, w pierwszych latach walki z AIDS byłem zatrważająco nieobecny. Podczas gdy rząd pozostawał obojętny, do głosu zaczęli dochodzić aktywiści rekrutujący się ze zwyczajnych obywateli. Amerykanie, tacy jak Larry Kramer, który nie zamierzał odpuszczać ani milczeć na temat tego kryzysu. Ludzie tacy jak Elizabeth Glaser, wspaniała orędowniczka badań AIDS wśród dzieci, której determinacja zmusiła rządzących do zainteresowania się sprawą AIDS. Lecz najsłynniejszą osobą i jedną z pierwszych, które wstawiły się za zmagającymi się z tą straszliwą chorobą, była moja droga przyjaciółka Elizabeth Taylor.

Elizabeth, najjaśniejsza gwiazda Hollywood, stała się jedną z największych sław na świecie. Każdy znał ją jako piękną, stylową i elegancką damę, którą oczywiście była. Ale przy okazji nie bała się ubrudzić sobie rąk. Miała odwagę stanąć w obronie homoseksualistów, gdy bardzo niewiele innych osób podjęło podobną decyzję. Pragnęła dotrzeć do sedna polityki państwa wobec AIDS i walczyć w tej sprawie bez chwili zawahania czy obawy o swą reputację.

Gdy Rock Hudson oznajmił, że ma AIDS, Elizabeth stanęła u jego boku i publicznie go wspierała. Już w 1986 roku zeznawała przed Kongresem i domagała się większych funduszy na badania nad AIDS. Pomogła też nagłośnić problem tej choroby na całym świecie, przemawiając w 1989 roku podczas imprezy charytatywnej w Tajlandii, pierwszego tego typu wydarzenia w południowej Azji. Wielu przypisuje nawet Elizabeth przekonanie prezydenta Reagana do wygłoszenia owej mowy na temat AIDS w 1987 roku. Prawdopodobnie jej najważniejszym dokonaniem było wsparcie doktor Mathilde Krim, która z pomocą Elizabeth stworzyła z amfAR jedną z najważniejszych światowych organizacji zajmujących się badaniem HIV i AIDS.

Inną cudowną przyjaciółką, która pomogła zmienić stosunek społeczeństwa do AIDS, była księżna Diana. Diana i ja byliśmy sobie bardzo bliscy, nie tylko w przyjaźni, ale i w światopoglądzie. Nie ma wątpliwości co do tego, że połączyły nas te same wartości, to samo poczucie humoru, ta sama miłość do ludzi i potrzeba nawiązywania z nimi więzi. Diana była jedną z najbardziej wrażliwych na cudzą krzywdę osób, jakie znałem, i potrafiła wykorzystywać swą wysoką pozycję w celu głoszenia potęgi miłości i zrozumienia.

Kiedy doszło do wybuchu epidemii AIDS, Diana, tak samo jak Elizabeth, była jedną z pierwszych znanych osobistości, które nie bały się publicznie zabrać głosu w tej kwestii. Lecz poszła jeszcze o krok dalej. Wyciągnęła rękę, i to dosłownie, do ludzi żyjących z HIV i AIDS. W roku 1987 otworzyła pierwszy w Wielkiej Brytanii oddział szpitalny dla chorych na AIDS. Doniesienia o tym, że ściskała dłonie pacjentów, lotem błyskawicy obiegły cały świat i wiele szumu zrobiono wokół faktu, że nie miała rękawiczek. W tym czasie wielu ludzi nadal obawiało się jakiegokolwiek kontaktu z kimś chorym lub nosicielami wirusa. Diana dzięki swemu prostemu, acz głęboko ludzkiemu gestowi pomogła wyciszyć całą tę histerię i zniwelować szkodliwą dezinformację otaczającą chorobę.

W następnych latach Diana nadal działała na rzecz zwiększenia społecznej świadomości na temat epidemii AIDS, a zdjęcia ukazujące, jak przytula HIV-pozytywnych pacjentów, zdziałały wiele dobrego w kwestii uciszenia owego irracjonalnego, wciąż utrzymującego się strachu. Nigdy tak naprawdę nie przestała wspierać ludzi z HIV i AIDS. W roku 1997, na krótko przed jej tragiczną śmiercią, we dwoje dyskutowaliśmy o tym, by mogła poważnie zaangażować się w prace mojej fundacji i stać się jej światowym ambasadorem. Poznała już naszą ekipę i wszyscy byliśmy podekscytowani wizją wspólnego działania. Jestem przekonany, że gdyby nie zabrano jej nam tak szybko, z pewnością nadal brałaby aktywny udział w walce z AIDS.

Księżna Diana, Elizabeth Taylor, Elizabeth Glaser, Mathilde Krim, Larry Kramer – to tylko kilkoro z wielu ludzi, których uważam za bohaterów. Ciężko pracowali i udało im się osiągnąć tak wiele w czasach, gdy było to niezmiernie istotne. Powinienem był wtedy stać u ich boku, iść za ich przykładem. Dziś jedyne, co mogę zrobić, to podążać ich śladem. Zdaję sobie sprawę, że wtedy, w latach 80., mogłem się wykazać także we wczesnej fazie tej walki, tak jak oni. Byłem wielką gwiazdą. Miałem mnóstwo pieniędzy. Miałem wpływowych przyjaciół. No i byłem gejem.

Czasem żartuję, że jestem akceptowalnym obliczem homoseksualizmu, takim jego swojskim, niegroźnym przykładem, kimś, kogo wasze mamy zgodziłyby się zaprosić na obiad. Gdybym w latach 80. stał się bardziej zaangażowanym orędownikiem działań na rzecz pomocy ludziom z HIV/AIDS, być może udałoby mi się choć trochę zredukować tabu ciążące nad tą chorobą lub cierpienie biednych gejów z San Francisco, Dallas czy Dublinu. A może i nie. Ale przynajmniej mogłem spróbować.

Zamiast tego spędziłem lata 80., coraz bardziej pogrążając się w nałogu narkotykowym, który zaczął się w roku 1974, gdy w Kolorado nagrywałem album Caribou. Mimo że już od dawna byłem wtedy gwiazdą rocka z prawdziwego zdarzenia, prawie wcale nie wiedziałem, czym jest kokaina. Byłem niewyobrażalnie naiwny. Pamiętam, jak kiedyś zaszedłem na zaplecze studia nagraniowego i zobaczywszy usypaną na stole kokainową ścieżkę, zapytałem swojego menedżera: „Co to ma niby być?”. Odparł, że to kokaina. Pomyślałem więc, że nie zaszkodzi spróbować.

Znałem ludzi, którzy potrafili zażywać kokainę tylko raz w miesiącu. Ja do nich nie należałem. Do początku lat 80. byłem już kompletnie uzależniony od kokainy, alkoholu i w konsekwencji również od jedzenia. Potem stałem się też bulimikiem. Miałem na swoim sumieniu każdy z siedmiu grzechów głównych, no, może oprócz lenistwa. Bez względu na to, jak źle zaczęło to wszystko wyglądać, nigdy nie straciłem ani swojej etyki pracy, ani miłości do muzyki.

Pozostawałem jednak głuchy na wszystko inne. Widziałem, jak moi przyjaciele masowo umierają na AIDS. Chodziłem na pogrzeby. Płakałem. Byłem w depresji, czasem nawet przez wiele tygodni. To jednak nie zmieniło mojego zachowania. Tak naprawdę jedynie je pogarszało. Zażywałem jeszcze więcej narkotyków, by znieczulić się na ten rozgrywający się wokół mnie horror. Sypiałem z przypadkowymi osobami, drastycznie zwiększając szanse na to, że sam zarażę się chorobą, która zabijała bliskich mi ludzi. To niemały cud, że nigdy nie stałem się HIV-pozytywny.

Byłem straszliwie samolubny i autodestrukcyjny. Ledwo radziłem sobie sam ze sobą, więc co dopiero mówić o staniu u boku takich osób jak Elizabeth Taylor i byciu orędownikiem chorych na AIDS.

Dopiero śmierć Ryana otworzyła mi oczy i pozwoliła zmienić swoje życie.

Miłość jest lekarstwem. O życiu, pomaganiu i stracie

Подняться наверх