Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 7

Rozdział drugi

Оглавление

Głośnik odezwał się w chwili, gdy Nick Douglas wysiadł z zaparkowanej w ślepej uliczce karetki. Pokiwałem dłonią, Nick oddalił się szybko i zniknął za rogiem.

– Tu Szóstka. Melmola zaczyna wciągać kombinezon. Chyba zaraz zaczniemy…

Pochyliłem się do mikrofonu.

– Daj znać, jak będziemy potrzebni. Do tego czasu zachowaj milczenie – poleciłem.

Nick wyłonił się zza rogu, trzymając w dłoniach dwie tace z faszerowanymi naleśnikami, jego zdaniem najlepszymi w całym mieście. Zdążyłem ugryźć dwa razy, Nick – trzy, gdy głośnik syknął:

– Zwalił się jak długi. Obstawa właśnie sięga do telefonu.

Nick przyspieszył tempo konsumpcji. Nie mogłem pójść w jego ślady – piekło mnie w ustach i przełyku, jakbym łyknął napalmu. Z żalem popatrzyłem na zwinięty placek i wyrzuciłem go za okno. Głośnik odezwał się tym razem innym, kobiecym głosem:

– Otrzymaliśmy wezwanie spod umówionego adresu. – Na kilka sekund zapadła cisza, dziewczyna nie bardzo wiedziała, co robić z nietypowym zleceniem. – Czy wszystko w porządku? – zapytała.

– W porządku, w porządku – uspokoił ją Nick. Wepchnął sobie do ust kawał wielkości zimowego buta mojego syna i usiłując powstrzymać łzy, popatrzył na mnie pytająco. Kilka razy wciągnąłem powietrze szeroko otwartymi ustami. Nick wykrztusił:

– Chedziemy?

– Możemy.

Trącił płytkę zapłonu, wolno wytoczył się z uliczki, przejechał kawałek, zmagając się z resztkami naleśnika, i wdusił gaz, uruchamiając jednocześnie syrenę. Do posiadłości Fardiego Melmoli dotarliśmy po trzech minutach. Przed bramą stał zwalisty ciemnoskóry brunet, który przyjrzał nam się uważnie, ale gdy machnąłem kilka razy dłonią, a Nick jechał udając, że zapomniał o istnieniu hamulca, ochroniarz odskoczył i kiwnął ręką. Skrzydła bramy rączo odskoczyły, wpadliśmy w szeroką aleję. Żwir bryznął spod kół, kiedy Nick wcisnął hamulec. Wychyliłem głowę przez okno.

– Gdzie poszkodowany? – wrzasnąłem do biegnącego za nami bruneta.

Sadził niezgrabnie dużymi krokami, machając jedną ręką. Drugą co trzy kroki wsuwał pod poły lekkiej marynarki, lecz wyciągał ją za każdym razem pustą. Czuł się niepewnie bez gnata w łapie i precyzyjnych dyspozycji szefa. Dopadł drzwiczek i chwycił ramę okna. Takim gestem policjanci kładą łapę na ramieniu podejrzanego, gdy chcą go poinformować o aresztowaniu.

– W lewe rozwidlenie alei, za domem jest jezioro…

Nick wdusił gaz. Ochroniarz wykonał kilka olbrzymich kroków, wciąż trzymając się ramy. Nick zachichotał, utrzymując prędkość. Brunet ryknął coś, uderzył biodrem o drzwi karetki, huknęło metalicznie, musiał nosić tam jakiś ciężki metalowy przedmiot, zarzuciło nim i w końcu grzmotnął potężnie, przeturlał się, odbijając od ziemi i opadając na nią z powrotem. Nick zdemolował żwirową aleję, ryjąc głębokie koleiny na rozjeździe. Objechaliśmy spory pałac, nazywany tutaj domem, i znaleźliśmy się na trawniku wielkości pola golfowego. Rozpościerał się od rzeczonego domu aż do sztucznego jeziora, łagodnie opadając ku jego tafli. Nick jęknął z zachwytem i z dziką rozkoszą pognał na skróty przez trawę. Grupka ludzi rozstąpiła się przed nami. Wyskoczyłem z karetki, jeszcze zanim się zatrzymała. Wóz omal nie strącił do wody dwóch mężczyzn o wyglądzie pospolitych zbirów lub tanich goryli. Skoro się jednak tu znajdowali, musieli należeć do rodziny Melmoli. Pochylałem się już nad nim, leżał na plecach z zamkniętymi oczami, puls miał niemal niewyczuwalny. Nic dziwnego, po takiej porcji farecylium wstrzykniętego do butli z mieszanką tlenową nawet wieloryb leżałby na trawniku ze śladową pracą serca.

– Sala operacyjna! – wrzasnąłem do Nicka. – Przynieście tlen z karetki! – ryknąłem do bliższego z gorylowatych Melmolich. Pochylając się nad podobnym do nich z urody, a raczej z jej braku Fardim, pomyślałem, że musieli, cała rodzina, surowo przestrzegać czystości rasowej, skoro ich brzydota nie rozpłynęła się w żadnej mieszance. Ktoś uderzył dnem małej butli w trawę tuż obok mojej dłoni, zakląłem pod nosem, ale powstrzymałem się od komentarzy. Nałożyłem na twarz Melmoli maskę i skinąłem na Nicka.

– Dawaj nosze!

Kiedy ułożył je wzdłuż leżącego ciała, kiwnąłem na najbliższego ze stojących. Kierowałem przesuwaniem ciała Cygana i poderwałem się na równe nogi, gdy tylko spoczęło na noszach. Wyszarpnąłem z gniazda mikrofon i wydałem szereg bezsensownych poleceń, po czym jakby nie wierząc własnym oczom, wytrzeszczyłem je, wrzeszcząc:

– Co on tu jeszcze robi? Do karetki! Biegiem!!

Bracia Fardiego rzucili się do wykonania polecenia. Wymruczałem jeszcze kilka słów do mikrofonu, mrugnąłem na Nicka, wskoczyłem do karetki i chwyciwszy bezwładną rękę Melmoli, ryknąłem:

– Ruszaj się! Bo go nie wygrzebiemy z tej zapaści!

Nick dokumentnie zrąbał hektar murawy. Goryl, który usiłował nam towarzyszyć, omal nie wpadł pod koła, gdy sypiąc żwirem pokonywaliśmy zakręt. Zanim ktokolwiek z towarzystwa zdążył wsiąść do samochodu, wyjechaliśmy poza bramę, skręciliśmy w prawo, potem dwa razy w lewo i zgrabnie wsunęliśmy się do olbrzymiego transcontinentala. Zamknęły się klapy. Ślad po Fardim Melmoli, karetce i dwu osobnikach w białych ubraniach zaginął. Zgodnie z planem.

Jeszcze tego samego przedpołudnia Doug Sarkissian przedstawił mi wykaz swoich miejscowych agentek. Wszystkie były hipnotycznie uwarunkowane na hasła. Każda z nich kiedyś tam zgodziła się wykonać zadanie i natychmiast o nim zapomnieć. Później zajęli się nimi hipnotyzerzy. Przejrzałem listę i wybrałem Annę Gelbart, pięćdziesięcioczteroletnią pulchną, sympatyczną na pierwszy rzut oka blondynkę. Była w domu, kiedy przyjechaliśmy do niej z Nickiem. Na hasło „Mid–Cztery–Dim” zareagowała prawidłowo: kaszlnęła, potrząsnęła głową i zapytała:

– Co mam zrobić?

Instrukcję zrozumiała w lot, zarepetowała broń i rzuciła okiem na małe złote cacuszko wypożyczone z gabinetu osobliwości CBI. Była gotowa. Podwieźliśmy ją na plac Caribbean Sunset, gdzie wysiadła z wozu i energicznie przedzierając się przez tłum, skierowała kroki do antykwariatu Sylvestra Killicka. Musiałem poczekać chwilę i gdy zwolniło się miejsce, zaparkowałem tuż przy drzwiach do antykwariatu. Po dziesięciu minutach pojawił się Killick z wykrzywioną złością twarzą i zaraz za nim uśmiechnięta pani Gelbart ściskająca w dłoni płaską torebkę, za którą ukrywała najmniejszy i najcichszy pistolet maszynowy świata. Ta broń była moim zdaniem przekonywająca tylko na oko, w działaniu – beznadziejna, ale Killick tego wiedzieć nie musiał. Anna popchnęła go lekko w naszą stronę, Nick wyskoczył i otworzył tylne drzwi. Kiedy Killick wsiadł, uruchomiłem blokadę i zaraz potem z zamaskowanych otworów zaczął się wydobywać bezwonny gaz usypiający. Zabrałem starszej pani pistolet i szepnąłem hasło kodujące. Anna Gelbart zmarszczyła brwi i rozejrzała się z niepokojem, nie pamiętając, po co ani dlaczego tutaj przyszła. Nie wiedziała również, że w najbliższej loterii dostanie jej się szczęśliwy los.

Wsunąłem się za kierownicę i ruszyłem. Z tyłu rozwalił się na poduszkach limuzyny ziewający Killick. Nick popatrzył na niego przez ramię.

– To przedostatni… – stwierdził.

– Chyba tak. Sprawdźmy.

Trzy godziny wcześniej Stanley B. D. Y. Forrestal wsiadł do windy, która miała go zawieźć na dach budowanego przez jego firmę elewatora portowego. Winda nie zatrzymała się po osiągnięciu poziomu dachu – trzy cienkie, ale pewne liny, zaczepione o hak szesnastopiętrowego dźwigu, szybko przeniosły kabinę z wrzeszczącym Forrestalem na drugi brzeg rzeki, gdzie wylądowała na placu wypełnionym policjantami. Porwany nawet nie wyjmował broni, jego goryl również. Aktualnie wysypiali się w podziemiach jednego z zamaskowanych centrów CBI.

Gene Winesting właśnie zsunął majteczki blondynce opartej zmysłowo o barierkę nad basenem, gdy nad jego posiadłość dotarły balonem policjantki i zaczęły wołać o pomoc. Gene, najbardziej przebiegła i ostrożna z naszych ofiar, przerwał na chwilę rozbieranie blondynki, rozejrzał się dookoła, po czym zsunął swoje slipy i uśmiechnął się zachęcająco, prezentując olśniewająco białe zęby. Dziewczyny zrzuciły linę, a kiedy Gene chwycił ją i przykleił się na dobre, uruchomiły aparaturę do alarmowego wznoszenia. Opadły na ziemię dopiero siedem kilometrów dalej. Winestinga natychmiast uśpiono i załadowano do karetki. Dziewczyny, uśmiechając się złośliwie z gondoli balonu, tłumaczyły pośpiech kolegów kompleksami. Z Winestinga rzeczywiście był kawał chłopa.

Czterej pomniejsi szefowie różnej wielkości band zostali bardziej lub mniej wymyślnie aresztowani, porwani, uśpieni i ułożeni do snu w podziemiach CBI.

– Został jeden – powiedziałem po wykonaniu w myślach tego rachunku sumienia. – Wiem, że jest w mieście, i sądzę, że uda mi się go po prostu zaprosić.

– Ja bym na miejscu Guylorda wygarnął do ciebie z czterech luf – przyznał się Nick.

– A chciałbyś znać dzień swojej śmierci?

– Przestań, te sztuczki z czasem, te paradoksy… – skrzywił się.

W milczeniu dojechaliśmy na miejsce spotkania czołówki przestępczej armii tej części kraju. Wjechałem na podwórko, potem do garażu i wyłączyłem silnik. Dwaj nijacy młodzieńcy wyciągnęli Killicka i ułożyli na noszach. Jeden zerknął na mnie.

– Tak jak reszta: osobno. Pilnujcie, żeby sobie czegoś nie zrobił.

Podszedłem do telefonu. Guylorda złapałem dość łatwo, trudniej było przekonać go, że zawdzięcza CBI życie, a jeśli nawet nie życie, to przynajmniej święty spokój. Niechętnie zgodził się udzielić mi półgodzinnej audiencji na moim terenie. Zanim przyjechał, wypaliłem trzy golden gate’y pod dwa spore bourbony, piłowany spojrzeniami Douglasa Sarkissiana i Nicka Douglasa. Żaden z nas nie odzywał się aż do momentu, kiedy głośnik w obudowie urządzenia o dumnej nazwie „Sekre-Star” zaanonsował Guylorda. Zerwałem się i podszedłem do drzwi. Na progu olśniła mnie cenna myśl.

– Doug! Musisz uruchomić swoje archiwa i znaleźć wszystko, co masz o Yolanie Heyroudzie.

Plasnął dłonią w czoło i pokiwał głową.

– Ależ cymbał ze mnie! – zawołał.

– Idźcie do nasłuchu – rzuciłem i wyszedłem.

Guylord czekał na mnie na parterze budynku, którego tył wychodził na podpiwniczone podwórko. W tej piwnicy leżeli pozostali bossowie podziemia. Nie ściskaliśmy sobie dłoni.

– Pewna instytucja – powiedziałem na wstępie – oczekuje od pana i kilku innych osób daleko idącej pomocy w delikatnej i ważnej sprawie.

– Takie mgliste gadanie… – zaczął niechętnie.

– Chodźmy! – wskazałem drzwi. – Tam wszystko stanie się klarowne.

Prowadząc szefa arbitrażu przestępczego po podziemnych korytarzach, czułem cały czas na swoich plecach jego lodowaty wzrok i pożałowałem nawet przez chwilę, że go nie przeszukałem. Pocieszałem się myślą, że Guylord własnoręcznie niczego nie załatwia. Nie widziałem powodu, dla którego miałby robić wyjątek dla mnie. Wszedłem do dużej, dobrze oświetlonej sali, która miała stać się miejscem największego oficjalnego szantażu w historii świata. Wskazałem Marcowi Guylordowi fotel, ale jego zainteresowały otwarte drzwi dziesięciu małych pokoików. Tylko jeden z nich był wolny, w pozostałych umieściliśmy nasze zdobycze. Czekałem cierpliwie, aż obejrzy wszystkie pomieszczenia. Nie okazywał zdziwienia, opanowania mógłby mu pozazdrościć indiański wódz. Po przeglądzie pozwolił sobie na pytające spojrzenie.

– Mogę to załatwić tylko z tobą – powiedziałem, zapalając papierosa i siadając w fotelu. – Jeśli jesteś w stanie zmusić całą tę resztę do współpracy.

Zastanawiał się chwilę.

– Nie – powiedział. – Nie mam ochoty tłumaczyć się ze swojej działalności.

Ciąg dalszy w pełnej wersji e-booka

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх