Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 8

Fragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: „Władcy nocy, złodzieje snów” (7 tom)

Оглавление

Wszedłem do biura i od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.

Od progu się rozejrzałem. Potem zrobiłem ostrożny krok naprzód, śladem śmierci.

No tak…

Wziąłem z biurka lupę, którą chyba podświadomie tam umieściłem w oczekiwaniu takiego zastosowania, i przyjrzałem się Helmutowi. Denat leżał na plecach, głowę miał owiniętą swoją własną liną. Zadzierzgnięcie albo zatrucie pokarmowe, zdiagnozowałem i musiałem mieć rację – nić, zazwyczaj wysnuwana skądś z tylnej części odwłoka, tym razem wychodziła jakby z pyszczka. Pajęczyna, ostatnie łoże Helmuta, zadrżała od mojego oddechu, odwróciłem się na chwilę i po kilku sekundach wróciłem do oględzin. Nic nie wskazywało na użycie siły. Helmut sam pożegnał się z życiem – SPZŻ. Oto zdechł był ostatni pająk w moim smętnym biurze!

Smutne jest życie takiego pająka. Musiał być głupi – przeszedł szparą pod drzwiami, by przekonać się, że nie znajdzie tu nie tylko muchy, ale nawet muszego truchła. To zrozumiałe, muchy posługują się węchem, natomiast w moich dwu pokojach nie było niczego do jedzenia, a zapach tu panujący był niezniszczalną mieszaniną woni kurzu, oszczędnie stosowanego „J&J do Mycia Podłóg i Innych Takich” i suszących się w popielniczce niedopałków dwóch cygar. Cygara, jak pamiętam, wypaliliśmy z moim ostatnim klientem, ostatnim, którego było stać nie tylko na wynajęcie prywatnego łapsa, ale nawet na dwa cygara. Było to dość dawno temu, dokładnie: dziewięćdziesiąt cztery dni temu. Wiem, bo właśnie dzisiaj, w niespodziewanym przypływie werwy przespacerowawszy się od drzwi do biurka, zatrzymałem się przy kalendarzu i skrupulatnie przerzuciwszy karty, obliczyłem to – trzy miesiące i dwa dni. Kalendarz przesunął się z brudnego bobasa, którego umorusane ciałko zamierzała właśnie wymoczyć w rewelacyjnym mydełku fałszywie uśmiechnięta, biuściasta mamusia. Potem zerknąłem na zgrabną – czerwiec – mechaniczkę samochodową, przybrudzoną fachowo i w odpowiednich miejscach olejem; popatrzyłem na lipiec – staruszkę, która wylała na męża ketchup i uroczyście odgrywała rozpacz. Później dokładniej przyjrzałem się sierpniowi, uosabianemu przez ogrodnika i jego poplamioną sokiem z pomidorów żonkę, i w końcu dotarłem do września, siwego Murzyna w białej, zachlapanej czekoladowymi lodami koszuli. Wszystkie te personifikacje miesięcy miały być za chwilę oczyszczone i wyprane za pomocą jakiegoś proszku. O, przypomniałem sobie, że powinienem odwiedzić pralnię. I to było wszystko, co zaplanowałem sobie na dzisiejszy dzień. Resztę z tych kilku godzin miała mi zająć SPRAWA.

Gdyby jakaś była.

Ale nie zanosiło się na to.

Nie zanosiło się na nic.

Odepchnąłem się od biurka, ostrożnie odchyliłem do tyłu i prawie od razu złapawszy równowagę, zacząłem się kiwać na tylnych nogach krzesła. Pod tym kątem popatrzyłem na okna. To bliższe wychodziło na tyły meksykańskiej knajpy i spływało od zewnątrz nierównymi zaciekami tłuszczu w różnych odcieniach; gdyby zapach mógł się osadzać, miałbym za friko witraż, ale miałem też świadomość, że gdybym otworzył okno, zapach papryki i cebuli rzuciłby mną o podłogę. Drugie okno otwierało prostokątne ślepie na walijską łąkę. Podszedłem bliżej, bo wydało mi się, że w perspektywie widzę cętkę wiszącego nieruchomo nad wzgórzem skrzydlatego drapieżnika. Ale nie. Zdrapałem muszy pomiot z plakatu i wróciłem na krzesło. Zapowiadało się kolejne długie, nudne, beznadziejne warowanie.

Było cicho. Jeszcze wczoraj powiedziałbym, że cisza panowała tak głęboka, że słyszałem, jak w rogu, na styku dwu ścian i sufitu, sika pająk. Dziś ten dyskretny hałas musiałem zakwalifikować jako kurczenie się płatka farby.

Byle do piątku – powiedziałem na głos.

Miałem w kieszeni coś około trzydziestu sześciu dolarów. Niewiele ludzi w Stanach może o sobie powiedzieć, że cały ich majątek, naprawdę wszyściusieńko, co mają, to trzydzieści sześć dolarów. Może jeszcze jakieś czterdzieści centów. Jednocześnie jeszcze mniej mogłoby powiedzieć, że zwisa im ta sytuacja suchym glutem, bo w piątek mają dostać cztery miliony sześćset pięćdziesiąt trzy tysiące siedemset siedemdziesiąt pięć baksów. Tyle, ile przewiduje się na piątkowe losowanie. Tyle należy mi się za wykupione dwa kupony totka, od wtorku… Cenne papierki miło zaszeleściły w kieszeni koszuli.

Wstałem. Podszedłem do lustra i popatrzyłem na siebie.

Kiedy w końcu przestaniesz się bawić w Marlowe’a za trzy centy? – zagadnąłem swoje odbicie. Facet w lustrze delikatnie uniósł jedną brew, lewą, tylko tę lewą, z tego byłem najbardziej dumny, i mruknął głosem Bogarta: – Wymiękaj, koleś. I nie zapomnij zabrać ze sobą tego swojego worka skrupułów. Nisko są cenione, bo nawet Negry się ich pozbyły.

Westchnąłem i wróciłem do biurka. Wygłupy czy nie – dzisiaj do roboty rzeczywiście nic nie było. Skierowałem pilota na wieżę i z załadowanego rano zasobnika wybrałem po raz trzeci „Płaskowyż deszczu” Marka Knopflera, kompakt zastartował od czwartego nagrania, żebym mógł posmakować metalicznego, a jednocześnie miękkiego jak puch dźwięku gitary…

…Chwilę przyglądałem się tym słowom, a potem jednym ruchem palca odesłałem je w hibernacyjną otchłań dziewięciuset gigabajtów dzierżawionej pojemności archiwizującego memoreksu mojego domowego spinacza. Albo kiedyś stamtąd wypłyną, albo zostaną aż do wirtualno-kompaktowego końca świata.

Boziu, jakie życie było kiedyś fajne. Pisało się: „Chandra niczym suche, szeleszczące skrzydło ćmy zagarnęła mnie…” albo: „Ocean maszerował na plażę, jak sprzątaczka po pracy do domu…”. I już! I jeszcze piękna, melancholijna dzieweczka, która albo okaże się zdzirą, zadrą i morderczynią, albo ukochaną.

Wczoraj pisałem opowiadanie, które miało skończyć się źle, ale gdy doszedłem do finału, nijak nie potrafiłem uśmiercić bohatera. Zaparłem się więc i przestałem pisać. Siedziałem do południa, patrzyłem w okno i zbierałem siły. W pole widzenia wpełzły moje dłonie i chyłkiem skradały się do klawiatury, żeby dodać, jak facet się uratował, napisać coś w rodzaju: „Szczęśliwym trafem udało mu się wyskoczyć…”, „Przypomniałem sobie nagle, że ma…”. Musiałem siłą wyprowadzić sam siebie z pokoju.

Dzisiaj miałem w sobie więcej hartu ducha. Popatrzyłem na klawiaturę spinacza i – nawet nie sprawdzając poczty – zdecydowanymi kliknięciami zablokowałem ją na dwadzieścia godzin, a potem, zamknąwszy oczy, wystukałem sześcioznakowe hasło. Następnie, tak z ciekawości, sprawdziłem, czy specjalnie zainstalowany program zapamiętał hasło i poda mi je na każde życzenie. Podał. Siedziałem i patrzyłem przez okno. Niewiele było widać – jakiś zaciekły wróbel walił dziobem w orzech, ciężka kulka odskakiwała i waliła chyba jeszcze mocniej we wróbla, ale ten otrząsał się i walił ponownie. Och, jakże go rozumiałem.

Kątem oka zobaczyłem, że moje palce znów pełzną ku klawiaturze.

Odczekałem chwilę, ale nic się nie zmieniło. Musiałem wstać i wyjść z pokoju z kompem.

W zamyśleniu zszedłem na parter. Był to taki gatunek zamyślenia, że gdybym mieszkał w latarni morskiej, to zszedłbym na sam dół, albo i do piwnicy, ale tu musiałem wyhamować w salonie.

Przeczytałem na czczo poranne wydanie lokalnej gazety, co pogłębiło mój splin. Byłem w mieszkaniu sam, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Moja suka Teba, żeby dokończyć prezentacji stanu osobowego, chyba pojechała z Pymą, a syn Teby, Monty Python, trwał w ulubionej pozycji – ułożył się w salonie, z czubkiem nosa dokładnie wycelowanym w swoją chłodziarkę. I czekał. Ciekawe, swoją drogą, że gdziekolwiek leżał (sprawdziłem to kilka razy z kompasem w ręku, a nawet zamocowałem mu kiedyś na głowie kierunkowy namiernik), zawsze miał ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w żyłę żarcia. Przynajmniej nie miewał egzystencjalnych rozterek. Żaden z niego kumpel w cierpieniu, zrozumie, co to jest egzystencja, dopiero gdy zatną się drzwi do jego karmnika.

Zrozpaczony przymierzyłem się nawet do włączenia klawiatury, ale coś mi powiedziało: „To nie jest dzień na dobre słowa!”. Dokładniej – to był ósmy niedobry dzień.

To był dzień albo na coś niespodziewanie miłego, albo przynajmniej na wyładowanie się za swoje krzywdy na kimś, kto akurat podejdzie pod but. Mógłbym wyjść na spacer z Montypytem, może spotkałbym jakąś młodą ekshibicjonistkę. To by było miłe. A gdyby nie okazała się młoda albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna, mógłbym ją skatować werbalnie, mówiąc: „Ale masz małe te piersi. Fe! Wstyd! Przecież jest już masa kremów na wypryski!”. Ona by się zesromała i uciekła, a ja miałbym lepszy humor.

Chociaż – niby dlaczego?

Ziewnąłem. Doprowadzony do desperacji, sięgnąłem z nudów po przysłaną mi cztery dni temu książkę. Bestseller. Mogłem ją sobie ściągnąć z Netu dwa miesiące temu i kto wie czy nawet tego nie zrobiłem, a może to agent autora sam mi ją podesłał; w końcu znajdowałem się na liście gratisów, na której umieszczano każdego, kto w jakikolwiek sposób stykał się z literaturą. Ale owo ogólnie dostępne konto sprawdzałem, tylko będąc w jeszcze większej desperacji. Tyle tam było chłamu… Dopiero kiedy autora było na to stać, kiedy maniacy z booknotami zassali kilkanaście tysięcy egzemplarzy z Netu, pojawiały się wersje papierowe, już z dopiskiem: „Ściągnięto osiemnaście tysięcy egzemplarzy w ciągu dwóch pierwszych tygodni!”. Osiem dziewięćdziesiąt dziewięć. Cztery warianty okładki, co jedna, to piękniejsza. Otworzyłem gdzieś w środku i poczytałem chwilę. Wyszło mi, że to historia pewnego owdowiałego plantatora, który miał dorosłego syna i ożenił się z posiadającą córkę rozwódką. Po jakimś czasie syn i córka zaczęli się mieć ku sobie i pożenili się. Pasierbica stała się jednocześnie synową. Fajnie. Potem synowi urodził się syn, a plantatorowi córka. Wtedy syn syna, czyli wnuk… Aha, wcześniej syn plantatora miał po ślubie ojca macochę, a po swoim ślubie – równocześnie teściową. Teraz przyjrzyjmy się wnukowi plantatora: jako syn syna był wnukiem, jako syn synowej… A tak – też wnuk. Dobra. Czytałem dalej. Co do córki-rozwódki – proste: miała ojca i teścia jednocześnie. Potem jednak zrobiło się naprawdę ciekawie, musiałem kilka razy wracać do poprzedniego akapitu. Na dobrą sprawę wszystko miało się ku temu, by plantator został jednocześnie swoim dziadkiem i wnuczką.

Odłożyłem rodzinną sagę. Było mi smutno. Przewidywałem, że niedługo usłyszę od Samuelsa, swojego agenta: „Nie mógłbyś, Owen, napisać kiedyś czegoś równie prostego i chwytającego za serce, co? Zamiast się wściekać, że robią to jacyś durnie, a jeszcze inni głupcy kupują”. Brzęczyk telefonu wyrwał mnie z mozolnego splatania ewentualnej odpowiedzi na warkot Samuelsa. Ucieszyłem się, ale nie rzuciłem do urządzenia, podszedłem do niego dostojnie i wolno.

Kghm! Khm!

– Słucham?

– Detektyw Owen Yeates? – głos był wyraźny, mocny, to znaczy mocno przenoszony, ale wyraźnie starczy, nieco skrzypiący, lekko drżący. Władczy i niezbywalny. Kobiecy albo męski. – Czy tak?

– Tak, ale…

– Mam dla pana zajęcie, chłopcze.

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Montypyt zastrzygł uchem, wyczuwając zbliżające się pasmo dobrego humoru.

– Nie jestem chłopcem od mniej więcej dwudzies…

– Nieważne. Mam kłopoty ze złodziejami i chcę cię wynająć!

– Nie prowadzę spraw, które…

– W książce telefonicznej jest twoje ogłoszenie! – w głosie rozmówcy? rozmówczyni? pojawiła się groźba. – Czy mam się zgłosić do odpowiednich władz z żądaniem cofnięcia ci licencji? – Książka telefoniczna! Mój Boże… Rozczuliłem się. Nie wydawano ich od kilkunastu lat.

– Proszę… – cholera: pana? pani? – posłuchać. Ta książka, którą ma… – strzelać: pani czy pan? – w której jest moje ogłoszenie, ma już…

– Czy ja mówię niewyraźnie? Chcę cię wynająć i basta! Mam taką zasadę, zawsze sięgam do ostatnich nazwisk, denerwują mnie ci wszyscy cwaniacy, którzy pozmieniali nazwiska na Aaron czy jakieś inne na „Aaa”. Biorę więc tych z tyłu, niech też zarobią.

Ojej, jaki to dobry człowiek do mnie dzwoni!

– Pomyślałam więc…

Jest! Ona! Pani! Dobra pani z…

– …że wezmę jakiegoś honorowego detektywa, który nie wpycha się na pierwsze miejsce w dziale „Agencje detektywistyczne”. – Staruszka wzięła długi oddech. Może czekała na okazanie wdzięczności? Wzruszony odchrząknąłem i zapytałem:

– Czy może pani podać swój adres? Postaram się…

– Bo niby dlaczego wszystko zawsze mają zgarniać ci żarłoczni na „Aa” albo „A”… Słucham?

– Powiedziałem, że przyjadę do pani dzisiaj po południu i…

– Dlaczego po południu? Joseph już po pana jedzie. Powinien lada chwila zapukać do drzwi. Czekam.

Di-du-di-du-di-du!

Odłożyłem słuchawkę. Potrząsnąłem głową. Wierzyłem, że takie małe wstrząśnienia mózgu pomagają oddzielić imaginacje od rzeczywistości. Ponieważ nadal miałem w uszach przenikliwy głos, musiałem przyjąć, że to się wydarzyło. Wpadłem w popłoch. Notes? Notes – tak, to zawsze mają detektywi. Pisak. Broń? Nie, to tylko kradzież. Może ukradli jej… Co się, na Boga, kradło pół wieku temu? Pościel z ogrodu? Psa? Sadzonki róż i wycieraczki spod drzwi?

Ktoś uruchomił taster przy furtce. Odetchnąłem jak przed biciem rekordu w swobodnym nurkowaniu i otworzyłem drzwi. Przy furtce stał obciągnięty skórą szkielet w kaszkiecie z wytwórni filmów. Joseph, ani chybi…

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх