Читать книгу Strata - Eve Ainsworth - Страница 6
ОглавлениеROZDZIAŁ PIERWSZY
O siódmej rano dom przypominał pustą skorupę. Drzwi do sypialni taty stały otworem, jak wygłodniałe, ziejące usta. Łóżko było starannie zasłane, a pokój wysprzątany jak trzeba. Przez moment stałem w progu, czując ciężar lęku kłębiącego się w moim brzuchu. To było głupie. Przecież wiedziałem, że musiał dziś wyjść wcześniej, ale niepokój i tak powoli skręcał mi trzewia. Moje kroki odbijały się echem w pustej przestrzeni i nie podobało mi się to.
Właściwie to tego nienawidziłem.
Coś się działo z tym domem, gdy nikogo w nim nie było. Trudno to opisać, ale zawsze wytrącało mnie to z równowagi – jak dotyk kościstych palców na karku, próbujący mnie skłonić, żebym obejrzał się za siebie i wśród głębokich cieni zobaczył rzeczy, których się boję. Rzeczy, których już nie ma.
Brakujące rzeczy.
Luki.
To sprawiało, że znowu chciałem być małym dzieckiem. Schować się pod łóżkiem albo uciec daleko stąd. Dom był taki nieruchomy, a ja pragnąłem hałasu, odrobiny szaleństwa.
Po prostu jakiejś odmiany.
Ubrałem się i zszedłem na dół. Cienie czaiły się w kątach i wokół krawędzi pozamykanych drzwi. Mógłbym przysiąc, że wcześniej nigdy nie było tu tak zimno i ciemno. Przygotował dla mnie śniadanie, jak zawsze. Pudełko płatków i miska. Żadnej karteczki. Przy zlewie stał jego kubek z niedopitą kawą. Poza tym kuchnia była całkowicie czysta – niemal nietknięta. Niezamieszkana. Zerknąłem na płatki, zastanawiając się, czy jestem głodny, ale mój żołądek był zbyt ściśnięty. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, rozważając różne możliwości – mały bochenek wystający z chlebaka, resztka herbatników w słoiku. To na nic. Musiałem jak najszybciej się stąd wynieść.
Sięgnąłem po plecak, wyjąłem klucze z miseczki stojącej w przedpokoju i wyszedłem, zatrzaskując za sobą drzwi frontowe. Starałem się ignorować zaniedbany trawnik i porzucony rower taty oparty o płot. Wiedziałem, że jeśli szybko się stąd oddalę i naprawdę mocno skupię, będę mógł udawać, że wciąż jest tak jak kiedyś.
Mimo wszystko moje ciało protestowało, gdy wlokłem się ścieżką okrążającą nasz dom. Chyba wolałoby wciąż leżeć w łóżku. Pewnie byłem szalony, wychodząc z domu tak wcześnie. Ale jaki miałem wybór? Mogłem tkwić samotnie w środku albo uciec od tego wszystkiego. Było jeszcze ciemno i czułem się jak duch. Ciężki plecak wrzynał mi się w ramię. W pobliżu nie było nikogo – żadnych spacerowiczów z psami, nie widziałem nawet tego szalonego biegacza, który mieszka przy naszej ulicy. Wciągnąłem powietrze głęboko w płuca, próbując się obudzić. Jesienne powietrze było zimne i rześkie. Liście chrzęściły mi pod stopami, rozpadając się w pył.
Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz...
Za domem ścieżka skręcała ostro w lewo i przechodziła w błotnisty trakt biegnący między krzakami i wysokimi, patykowatymi drzewami. Znałem ją tak dobrze, że mógłbym ją przebyć w całkowitych ciemnościach i nawet się nie potknąć. Pamiętałem każdy kamień, każdy dołek, każdy korzeń drzewa. Brnąłem pod górę, odpychając na boki przerośnięte gałęzie. Trasa biegła wzdłuż ogródków działkowych i była teraz zupełnie pusta, chociaż wydawało mi się, że zobaczyłem jakiś ruch w oddali. Może jednak nie byłem jedynym dziwakiem na nogach o tej porze.
Po drugiej stronie ścieżki znajdował się niewielki plac zabaw. Szybko obrzuciłem spojrzeniem ogrodzony teren: mała niebieska zjeżdżalnia, huśtawki dla maluchów, małpi gaj do wspinaczki, który kiedyś wydawał mi się niemożliwie wysoki. Odwróciłem wzrok. Nie byłem w tym miejscu od lat. Należało do przeszłości. Dotarłem do niewielkiego, gnijącego przełazu w płocie na końcu ścieżki, i przecisnąłem się na drugą stronę. Plecak obijał mi się o bok. Ziemia po drugiej stronie była grząska i przekląłem pod nosem, gdy wlazłem prosto w wielką, błotnistą kałużę. Ale szedłem dalej, wspinając się z mozołem pod górę. Wolałem tę drogę. Jasne, była odrobinę dłuższa, ale za to bardziej interesująca. I wyludniona. Mogłem wpaść na kogoś, kto przypadkiem wyprowadzał tu psa, ale to by było na tyle. I na szczęście żaden przechodzień nigdy nie próbował mnie zagadywać.
Dotarłem na szczyt zbocza, gdzie teren się wypłaszczał i przechodził w boisko. Zatrzymałem się, żeby złapać oddech, i popatrzyłem na słupki starej bramki. Zawsze przychodziliśmy tu grać. Właściwie to pozostali wciąż tu przychodzą. Dlaczego mieliby tego nie robić? Dla nich nic się nie zmieniło. Przypomniałem sobie, jakie to było uczucie, po prostu pojawiać się tutaj, ciskać rzeczy na ziemię i rzucać się w wir gry.
Poczułem szarpnięcie w żołądku i zamrugałem oczami. Szybko odwróciłem wzrok. Widziałem je teraz.
Morze.
Ruszyłem dalej, aż doszedłem do promenady. Droga była pusta, gdy przez nią przechodziłem, żeby zbliżyć się do barierek i niebieskiej ławki, tej stojącej najbliżej zniszczonego molo. To było moje miejsce. Nasze miejsce. Zawsze tu przychodziliśmy.
Ja i mama.
Powiedziała kiedyś, że to malutki kawałek raju. Może trochę przesadzała, ale to było wyjątkowe miejsce. W każdym razie dla nas. Szare fale z hukiem rozbijały się o brzeg w powitaniu; słone lodowate powietrze smagało moją twarz i sprawiało, że drętwiały mi usta. Panowało tu dziwne połączenie ciszy i hałasu. Człowiek mógł być zupełnie sam, a jednak nie był samotny. Morze sprawiało, że stawał się częścią niego.
Poczułem, jak się odprężam.
Ostrożnie oparłem się o barierkę. Żelazo było zimne i twarde pod moimi plecami. Teraz mogłem się naprawdę skoncentrować. Mogłem naprawdę słuchać. A ptaki oczywiście krzyczały. Dziś postanowiłem, że znowu z nimi będę.
Uniosłem głowę i czekałem.
Wkrótce skrzeczące mewy pojawiły się w zasięgu mojego wzroku i zaczęły nurkować w dół. Najwyraźniej nie przejmowały się moją obecnością. Jedna wylądowała zaledwie kilka metrów ode mnie, rozciągając skrzydła w krzywym powitaniu. Przechyliła lekko głowę i przyglądała mi się z zaciekawieniem paciorkowatymi ślepiami.
– Dzień dobry – wyszeptałem. Moje słowa zdawały się musować w zimnym powietrzu. – Dobrze cię widzieć, koleżanko.
Mógłbym przysiąc, że mewa przechyliła łepek jeszcze bardziej, zwracając ku mnie dziób. A może mi odbijało?
– Ona zawsze mówiła...
– Z kim rozmawiasz?
Zamarłem. Ten głos wytrącił mnie z równowagi. Był zbyt znajomy. Odwróciłem się. Ale to oczywiście nie była ona. To był ktoś inny – po prostu jakaś dziewczyna stała tam i gapiła się na mnie, opierając dłoń o latarnię za moimi plecami. Nie znałem jej. Wyglądała na znacznie młodszą ode mnie. I była tak chuda, że mogłaby się stopić z barierkami, przy których stałem. Ciemne, zmierzwione na wietrze włosy omiatały jej bladą twarz, rozjaśnioną uśmiechem. Podkreślone ciemną kreską oczy iskrzyły, gdy napotkała mój wzrok.
– Mówiłeś do siebie? – zapytała prosto z mostu, przekrzykując wiatr.
Zamrugałem. Mewa już odleciała, głupia zdrajczyni, więc rzeczywiście wyglądało to tak, jakbym mówił do siebie. A zresztą czy byłoby lepiej, gdybym przyznał, że gadałem ze wstrętnym, starym ptakiem?
– Co cię to obchodzi? – warknąłem. Nie potrzebowałem tego. Nie chciałem niczyjego towarzystwa. Co ona tu w ogóle robiła o tej porze? Było bardzo wcześnie. Za wcześnie dla osób takich jak ona. Przyszedłem tutaj o tej godzinie właśnie dlatego, że nie chciałem się na nikogo natknąć. Nie chciałem, żeby ktoś mi przeszkadzał.
– To trochę dziwne i tyle... – wymamrotała.
Spiorunowałem ją wzrokiem. Czy ona mówiła serio? Gapiła się na mnie jak na dziwadło, podczas gdy sama była ubrana w jakiś wyświechtany szary T-shirt i workowate dżinsy. Wyglądała, jakby wygrzebała te ciuchy ze śmietnika. No i czy nie było jej zimno? Nie miała nawet kurtki. Wzdrygnąłem się. A może przytrafiło się jej coś złego?
Ale nie miałem na to czasu. Nie teraz. Musiałem zostać sam. Powoli pokręciłem głową i przerzuciłem plecak przez ramię.
– Więc co tutaj robisz? – zapytała.
– Ja po prostu... tak sobie stoję...
– Nieźle. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Bardzo jesteś sympatyczny.
Wzruszyłem ramionami.
– Przepraszam...
– I wcale nie jestem dziwny – dodałem, mijając ją. Ostatecznie to nie ja stałem na zimnie, szpiegując obcych ludzi. To nie ja powinienem pilnie wyszczotkować włosy. I to nie ja byłem ubrany w letni strój w taki lodowaty poranek.
– Hej! – krzyknęła za mną, ale nie chciałem z nią rozmawiać. Nie chciałem rozmawiać z nikim. Tylko z mewą, a ona ją odstraszyła.
Wielkie dzięki.
.
Był tak podekscytowany swoim nowym strojem futbolowym, że kopnął poduszkę i patrzył, jak się obraca i ślizga po podłodze. Najbardziej cieszył się z nowych korków. Były żółto-zielone i podobały mu się najbardziej ze wszystkich w sklepie. Dostał je w nagrodę za hat tricka, którego strzelił w zeszłym tygodniu. Mama zawsze wiedziała, co sprawi mu największą radość. Lubiła kupować mu prezenty.
– Uważaj, Ronaldo! – zaśmiała się. – Nie chcę, żebyś zdemolował cały dom.
Sięgnęła po jego plecak, bidon z piciem i nagolenniki. Na zewnątrz lał deszcz, ale żadne z nich się tym nie przejmowało.
– Chodźmy! – zawołała.
Pobiegli do samochodu, piszcząc i chichocząc, podczas gdy krople deszczu rozpryskiwały się na ich twarzach. Jęknęła, że przez tę pogodę jej włosy będą wyglądać jeszcze bardziej „dziko”, ale nigdy nie traktował jej narzekań poważnie, bo cały czas się uśmiechała. Podczas krótkiej jazdy buzia mu się nie zamykała. Jaki będzie ten nowy zespół? Czy on jest wystarczająco dobry, żeby dla nich grać? A co, jeśli źle mu pójdzie? Mama tylko się do niego uśmiechała, zerkając w lusterko wsteczne.
– Dasz sobie radę – zapewniła go. – Jesteś moim małym gwiazdorem.
Zaparkowali i ruszyli przez pokryte błotem boisko w stronę dużego mężczyzny o czerwonej, rumianej twarzy. Wyszedł im na spotkanie i wyciągnął rękę w powitaniu.
– Alfie. Słyszałem o tobie dużo dobrego. Twoja mama mówi, że masz talent.
Chłopiec podniósł wzrok. Jego mama uśmiechała się promiennie. Zmierzwiła mu włosy.
– Ma dopiero osiem lat, ale już od dwóch gra w starszych zespołach w Rushfield. Mimo wszystko nadeszła pora na nowe wyzwania. Słyszałam, że macie tu najlepszą drużynę.
Mężczyzna się uśmiechnął.
– W rzeczy samej. I potrzebujemy dobrego pomocnika.
– Tata nie przyjdzie? – zapytał ją Alfie.
Pokręciła głową.
– Musiał zostać w pracy. Ale jest z ciebie bardzo dumny. – Pochyliła się ku niemu. – Chociaż nie tak dumny jak ja – wyszeptała mu do ucha.
– Chodź – powiedział jego nowy trener. – Przedstawię cię reszcie zespołu.
Alfie zamarł. Poczuł, jak niepokój wierci go w brzuchu. Często go to powstrzymywało.
Czy naprawdę sobie poradzi?
Zerknął na mamę, a ona pokiwała głową.
– Będzie dobrze, Alfie. Jestem tutaj. Nie zostawię cię.
Miała rację. Oczywiście, że miała rację. Wiedział, że będzie go obserwowała przez cały czas.
Nigdzie się nie wybierała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki