Читать книгу Mama, Kaśka, ja i gangsterzy - Ewa Ostrowska - Страница 3
Rozdział pierwszy, w którym przedstawiam siebie oraz moją siostrę, Kaśkę
ОглавлениеMam metr pięćdziesiąt dwa wzrostu — bez kapelusza. W kapeluszu mierzyłabym znacznie więcej, lecz nikt w moim wieku (czternaście lat) kapeluszy nie nosi. Kaśka powiada, że i kapelusz mi nie pomoże, chyba że cylinder — taka z niej złośliwa małpa i tak brutalnie pogłębia mój kompleks wzrostu. Drugi kompleks to waga lub raczej nadwaga. Ważę równe pięćdziesiąt cztery kilogramy! Wyobraźcie mnie sobie! Rozpacz! Mogiła! Ale żyć trzeba, chociaż jest się najniższą i najgrubszą osobą w całej klasie. Usiłuję o tym nie pamiętać, starannie omijam wzrokiem wszelkie lustra i szyby wystawowe. Wyobrażam sobie ze wszystkich sił, że jestem wysoka jak topola, wysmukła jak trzcina — ale wyobraźnia zawodzi mnie regularnie. Wiem, że sylwetka moja, z każdej strony, z profilu i z przodu, przypomina nadzwyczaj pięknie przerośnięty pączek. Ten pączek to ja. Danuta Sosnowska.
Tak się nazywam. Podobno. Bo naprawdę nazywam się różnie, zależnie od okoliczności. W szkole, na świadectwach i w dzienniku figuruję jako Sosnowska, natomiast moje koleżanki tworzą od mego nazwiska tyle nazw, że sama się gubię i myślę: czy właściwy rdzeń nazwiska Sosnowska to „sos” czy też „sosna”? Od „sosu” bywam chrzczona zgodnie z aktualnymi apetytami przyjaciółek i jeżeli któraś cierpi na tak zwane nerwowe ssanie w żołądku, co nagminnie przytrafia się podczas ostatnich godzin lekcyjnych, wtedy zostaję nie tylko banalną Sosjerką, lecz również: Paprykarzem, Beszamelkiem i tym wszystkim, na co kto ma apetyt. Sądzicie może, że człowiekowi satysfakcję sprawia, jeżeli w biały dzień, na ludnej ulicy jakaś zagłodzona przyjaciółka rzuca mu się w objęcia z okrzykiem:
— Przecierku, dokąd pędzisz?
Gdyby w grę wchodziły wyłącznie sosy! Moje ukochane koleżanki w momentach szczególnych rozczuleń, gdy na przykład wytłumaczę zadanie z matmy albo udzielę zbiorowej korepetycji z geometrii, pragnąc wyrazić dozgonną wdzięczność, rezygnują z sosów i zaczynają spieszczać moje nazwisko od drzew iglastych. Więc słyszę: Sosenko, Sośninko, Jodełko, Świerczku… i tak dalej. Wybór jest duży.
Reasumując (jak powiada nasz chemik), nie należę do osób, którym się powiodło w życiu. Mama pociesza mnie, że i schudnę, i urosnę, ale ja w cuda nie wierzę. I cierpię. Od trzech tygodni bardzo intensywnie się odchudzam, ponieważ do naszej klasy dobił Jarek Kaczanowski. Domyślacie się, co się ze mną stało? Zakochałam się od pierwszego wejrzenia!
Natomiast Kaśka jest:
Wysoka!
Szczupła!
Bardzo ładna!
Mądra!
I jest moją autentyczną siostrą bliźniaczką. Siedzę z nią w jednej ławce, a w domu dzielę pokój. Zawsze razem! Gdybym mogła choć raz wyprzeć się tak bliskiego z nią pokrewieństwa! Ale nie mogę. Wielokrotnie podpytywałam mamę, jak to się właściwie stało, że zostałam siostrą swojej siostry, ale nie otrzymałam jak dotąd jednoznacznej odpowiedzi. Kaśka zresztą też nie. Widocznie sprawa naszego pochodzenia zawiera w sobie jakąś tajemnicę.
Co jeszcze o Kaśce? No, oczywiście: uczy się świetnie! Jest wytapetowana licznymi nagrodami. Na jej miejscu zapadłabym się pod ziemię ze wstydu, że rokrocznie pozwala się nagradzać.
Jest również utalentowana, szczególnie w dwóch dziedzinach:
— zalewania się na poczekaniu gorzkimi łzami (Potrafi uczynić to w ciągu dziesięciu sekund. Pożyczyłyśmy kiedyś stoper od Wuefemki i sprawdziłyśmy dokładnie: równe dziesięć sekund. A zalewa się tymi swoimi gorzkimi łzami z taką siłą sugestii, że wokoło inni również zaczynają się zalewać);
— gwałtownego omdlewania (Też mierzyłyśmy: podczas pierwszych pięciu sekund Kaśka blednie śmiertelnie. Następne pięć zużywa na efektowny upadek. Stąd nauczyciele wolą przed klasówkami upewnić się: Kasiu, kochanie, jak się dziś czujesz?).
Ogólnie rzecz biorąc (jak powiada nasza nauczycielka od biologii, Zebra), Kaśka należy do istot uprzywilejowanych. W przeciwieństwie do mnie. Bo ja ani mdleć, ani szlochać nie potrafię. Pamięć mam przeciętną, do dat mniej niż przeciętną. Z historii pamiętam jedną: bitwy pod Grunwaldem, reszta mi się jakoś dziwnie plącze, plączą się również imiona królów, a zwłaszcza ich brody. Wyrzuty sumienia ogarniają mnie zwykle przed końcem semestru: żal mi mamy, żal mi nauczycieli, którzy pocą się, żeby mnie wyciągnąć na trójczynę. Zabieram się więc do nauki, siedzę nad książkami do białego rana, moczę nogi w miednicy z zimną wodą i patrzę z zawiścią na błogo śpiącą Kaśkę — dlaczego nie jestem nią, a ona mną?
I to jest pytanie, na które nie znajduję odpowiedzi. Jak również na cały szereg innych. Dlaczego nie jestem szczupła jak Kaśka, wysoka jak Kaśka, ładna jak Kaśka? Dlaczego, w przeciwieństwie do Kaśki, stale o czymś zapominam: to o zeszycie, to o książce, odrobieniu lekcji, nauczeniu się słówek? Dlaczego zamyślam się nie na temat i wchodzę w oszklone drzwi szafy z probówkami, tłukąc i drzwi, i probówki, tylko siebie nie tłukąc? Dlaczego wciąż prześladuje mnie pech? Nawet na matmie, którą lubię i umiem. Dziewczyny uważają, że mam fioła: jak można lubić matematykę? A przecież i z matmy podłapuję regularne pały. Wszystko z powodu miękkości serca, która nie pozwala mi zostawić reszty klasy bez pomocy koleżeńskiej. Bo gdy usiłuję podrzucić karteczkę ze ściągą do tyłu (siedzę w pierwszej ławce), ta jak żywe srebro toczy się w przeciwnym kierunku, przyczepia do rękawa, do kolana, a najczęściej wpada wprost pod nogi Buńki, naszej matematyczki i wychowawczyni w jednej osobie. W ten oto prosty sposób nie udaje mi się napisać klasówki czy sprawdzianu w przewidzianym terminie, gdyż Buńka nerwowym ruchem poprawia okulary i wypowiada sakramentalne już:
— Sosnowska! Znów ściągasz! Daj dzienniczek!
Buńka cierpi i ja cierpię. Buńka jest przekonana, że to ja ściągam, podczas gdy ode mnie ściąga przynajmniej połowa klasy. Dlatego, gdy wezwana do tablicy, rozwiązuję zadania, Buńka sądzi, że rozwiązuję je dzięki jakimś siłom nieczystym. Wytłumaczyć Buńce, że jest inaczej — znaczy wsypać całą klasę. Zawieść zaufanie koleżanek i kolegów, no i narazić Buńkę na wstrząs psychiczny, ponieważ ona uważa, że połowa klasy to geniusze matematyczni. Ze zwieszoną głową podaję dzienniczek. Klasa zamiera w pokornym, przepraszającym milczeniu. Buńka też ze zwieszoną głową wpisuje mi obszerną epistołę, w której powtarza się złowrogo brzmiący okolicznik czasu: znów.
Córka Pani, Danuta, znów ściągała podczas pracy klasowej. Musiałam jej znów pracę skonfiskować i znów postawić ocenę niedostateczną. Proszę Panią znów o przybycie do szkoły.
Po czym wielce zdenerwowana, że musi znów okraszać moją rubrykę w dzienniku kolejnym niedostatecznym, odzywa się głosem z tamtego świata:
— Sosnowska! A teraz idź do pana dyrektora, niech pan dyrektor się dowie, co znów nabroiłaś.
Pani sekretarka jest stąd moją dobrą znajomą, prawie przyjaciółką. I kiedy wsuwam głowę w drzwi, wita mnie bez najmniejszego zdziwienia:
— A, to ty, Sosnowska? Znów do pana dyrektora?
Dyrektor wzdycha na mój widok rozdzierająco, kiwa ponuro głową, stanowię dla niego przypadek zgoła beznadziejny. Robi mi się jeszcze bardziej przykro, bo wiem, że martwi się z mego powodu, a ja muszę milczeć, bo cóż mu powiem? Więc milczę i przełykam łzy.
— Och, Sosnowska! Znów?
Bez słowa podaję dzienniczek, a dyrektor patrzy na mnie z wielkim smutkiem:
— Sosnowska, Sosnowska, znów sprawiasz mi kłopot?
I macha swój podpis pod podpisem Buńki.
A potem odsuwa na bok rozmaite papiery z biurka, dając mi w ten sposób znak, że rozmowa będzie długa. Prosi, żebym usiadła i robi wykład o szkodliwości ściągania.