Читать книгу Doba z modliszką - Ewa Przybylska - Страница 5

POŁOWA WRZEŚNIA,
godzina 23:00

Оглавление

Jakub stał w oknie. Kadrował niebo. Było ciemne, nieprzeniknione. Pod nim jarzyły się sztuczne światła ZIEMI. Nienawidził JEJ. Patrzył w dół. Wąskie uliczki osiedla zagracone latarniami, osaczone kamerami ukrytymi w listowiu, zaśmiecone całym świństwem dwudziestego pierwszego wieku. Żaden statek kosmiczny nie zaryzykuje lądowania. Nie prześlizgnie się nawet latający talerz. Wykluczone.

Zastanowił się nad inną możliwością przybycia istot pozaziemskich. Krótko, bez uniesienia. Na trzydziestej stronie swojego scenariusza pojął bowiem, że jest to niewykonalne. A już poustawiał precyzyjnie kamery. Zadecydował o świetle. Wziął pod uwagę przeciwblask, poświaty gwiazd i księżyców, łuny bijące od płonących słońc. Wszystko przewidział. Znał się na tym. Nie zmarnował tygodni podglądania tych, co to sami siebie nazywali fachowcami, a nakręcali nudne do wyrzygania reklamy. Scenki z niby-gwiazdami, których uroda była tylko fotomontażem. Mierzyły metr pięć w kapeluszu, ale kadr ukazywał telewidzom wysoką choinę, bez bioder, z biustem niejakiej Monroe, która żyła sto lat temu.

Tropił tych pseudofilmowców. Przyklejał się im do pleców, gotów na posyłki. Podziwiał i dbał, żeby oczy nie zdradziły fałszu.

Nauczył się. Byłby zdolny stworzyć nową planetę.

I co z tego?

Trzydzieści minut temu zrozumiał, że najgenialniejsza scenografia, najdoskonalsze kamery, najbardziej precyzyjne teleskopy nie przybliżą nowych planet. One pozostaną tam, gdzie są. Niedosiężne. Tajemnicze.

Zamieszkane przez istoty niepodobne do tych ZIEMSKICH, pełzających, zniewolonych do ostatniej kropli krwi. Dyszących żądzą posiadania. Czego? Śmieci precyzyjnie elektronicznych?

Dotarł do niego dźwięk. Potem głos, który byłby przyjemny dla ucha, gdyby nie należał do niej. Do Modliszki. Przeklętej owadzicy, która pewnego dnia wleciała bezszelestnie oknem i zajęła miejsce przy ramieniu Juppa. Starego błazna rzeźbiącego w kamieniu. Właśnie wyjechał, zwabiony na drugą półkulę. Kuchara spała w swoim kokpicie, absolutnie głucha w dosłownym znaczeniu.

Był sam w tym domiszczu. Sam z Modliszką, teraz przemawiającą do ścian. Przechylił się przez taras. Ten drugi, pod nim, był oświetlony. Głos ucichł. Zegar wybił kwadrans po dwudziestej trzeciej.

Przestał kadrować niebo. Podszedł do lustra. Umyślnie, aby spotęgować nienawiść.

Ujrzał siebie niezmienionego od wczoraj. Te same blond włosy całe w kędziorkach. Ta sama blada twarz bez zarostu. I oczy na pół twarzy. Ohyda!

Opadł na fotel złamany. Nie cierpiał tych swoich piętnastu lat. W ciągu trzech miesięcy urósł ponad trzydzieści centymetrów, lecz nadal męskie świnie cmokały za nim, wołając: hej, poczekaj, mała!

– Świnie! – powiedział z nienawiścią.

Nawet w tak krótkim słowie głos się przełamał. Chrobot przeszedł w pisk. Nie mógł już słuchać tych kiksów bez uprzedzenia. Tych spadków, jakby basowi operowemu nagle pękły struny.

Trzasnął pięścią w lustro. Nie stłukło się. Złapał nożyczki i zaczął ciąć loczki. Przypominał teraz wariata.

Był nim. Jesteś połamany, powiedziała Modliszka, jak twój głos.

Był połamany, połamanym uchodzi nawet zabójstwo. Zabije. Postanowione. Zamknął oczy. Wieczór nie chciał przeminąć. Noc nie będzie lepsza. Zapadł w fotel przyniesiony ze śmietnika. Ta z dołu, z kubryku, pierwsza po Bogu, darła się, że pownosił pluskwy. Zmieszczą się z nami w tej wielkiej chałupie, odpowiedział jej. To też stworzenia boże, a pani mówi Mu: pochwalony, każdego ranka.

Stary Jupp milczał jak zawsze. Milczał albo bywał z lekka rozbawiony, a najczęściej oddalony. Stary drań. Modliszka śmiała się pół dnia. Powyrywa jej za to skrzydełka, po kolei, bez znieczulenia.

W lustrze widział swoje odbicie. Podbipięta po miesiącach postu. Spiczaste kolana i stopy, na które nie można było znaleźć butów. Nie pojmował kolegów zachwyconych sobą. Golili każdego dnia swoje pięć kłaczków, odliczając po kolei. Ale mieli je.

Nie cierpiał koleżanek wydekoltowanych do pasa, jakby miały co w tych dekoltach pokazać. Jadły co trzeci dzień i co rano ważyły swoje kości, lamentując.

Nie należał do tej zgrai. Dlaczego więc, do jasnej anieli, włóczył się z nimi po podmiejskich dyskotekach, wypijał puszki piwa, zjadał tony chipsów, po których mdliło go do rana. I dlaczego słuchał opowiadanych świństw, którymi się brzydził? Nie masz charakteru, mówiła Modliszka, jesteś psychiczny. Był psychiczny, miała rację owadzica. Psychicznym wszystko się daruje, zabójstwa też, wysokie sądy bywają bezsilne wobec pomieszanych umysłów.

Wstał. Sięgnął po scenariusz. Idiotyczny tekst. Głupie marzenie. Przejechał czerwonym mazakiem przez tytuł na pierwszej stronie. TAJEMNICZE GALAKTYKI.

No dobra, po nich. W komputerze też skasuje.

Czuł się jak okradziony. Sam siebie okradł. Tym lepiej, nie ma już nic do stracenia. Tylko kogoś. Jest za pięć dwudziesta czwarta. Punktualnie o północy już Modliszki tutaj nie będzie.

Doba z modliszką

Подняться наверх