Читать книгу Doba z modliszką - Ewa Przybylska - Страница 6
Północ
ОглавлениеJakub przechylił się przez poręcz tarasu. Ten poniżej nadal był oświetlony. Jasny jak w dzień. Czyli Modliszka jeszcze nie spała, jeszcze krzątała się bezszelestnie po swoim wybiegu. Ciekawe, jak się zachowa, gdy zacznie tracić skrzydełka. Jedno po drugim.
Lubiła grę, mówiła. Tej o swoje życie nie polubi.
Zastanawiał się, zwieszony głową w dół. Tyle razy zabijał ją w nocy, że czasem rano wpadał w osłupienie, słysząc jej śmiech. A gdy zjawiała się w jadalni cała, nietknięta, powiedzmy nawet: śliczna, wpatrywał się w nią już bez tej bezwzględnej pewności, że jest tu nadliczbowa.
Za to nienawidził jej jeszcze bardziej.
Co robi teraz tam w dole, bezszelestna i niewidoczna. Czym wypełnia pustkę po Juppie, który ulotnił się nagle, gdy równie nagle okrzyknięto go za oceanem „nadzwyczaj utalentowanym artystą”. Uwierzył w to. Chciwy poklasku jak wszyscy.
Jakub wycofał się.
Niebo było nadal nieprzeniknione, uliczki osiedla zalane światłem, jakieś cienie pełzały po linii parkanów. To ci idiotyczni strażnicy.
Odkąd Jupp stał się sławny, zamieszkali w twierdzy. Żyli wśród ludzi, którzy bali się własnego strachu. Dobrze brzmi. Zapisał zdanie w notesie. Bać się własnego strachu, ot co.
Usłyszał jakiś obcy dźwięk. Cisza. Potem dźwięk powtórzył się.
Przekroczył poręcz tarasu, zjechał w dół po winorośli. Pokój Modliszki był pusty. Nadal paliły się wszystkie lampy. Zajrzał ostrożnie do wnętrza, najpierw z progu, potem już w środku.
Pokój naprawdę był pusty. Głos dochodził z dołu.
Jakub wyjrzał. Pod tarasem ułożyła się wielka jasna plama. Ktoś był w świątyni Juppa.
Zdecydował się. Wrócił do pokoju, szarpnął szufladę biurka, pistolet leżał na wierzchu. Niekiedy bawiła się nim. Był dość duży, pewnie z trudem mieścił się w torebce. W kieszeni schował go bez problemu.
Zszedł cicho na dół.
Pracownia ojca była otwarta. Kotara dzieliła ją na dwie części, na atelier i na pokoik z biurkiem.
Zza kotary dochodziły głosy. Na głos Modliszki nakładał się czyjś cienki pisk, jakby dziecka.
Czekał.
Po chwili uchylił zasłonę. Ukazały się dwie postaci. Modliszka w przeźroczystym peniuarze pochylała się nad mężczyzną. Poprawiała coś przy jego twarzy, cicho przemawiając. Mężczyzna wstał. Wyglądał jak ktoś o przyciętych nogach. Cherlawy tors kołysał się na dwóch biegunach. Ręce były także przykrócone.
Modliszka podeszła do ściany, przesunęła obraz, za którym, jak w najgłupszym kryminale, Jupp umieścił sejf. Skarbczyk zresztą zawsze był otwarty. I prawie zawsze pusty. Dzisiaj były w nim pieniądze.
Modliszka wyjęła pełną garść i podała mężczyźnie.
– Ukradłaś? – spytał szeptem przerażony cienki głos.
– Moją połowę – uspokoiła go.
Odchyliła się. Mężczyzna stał teraz tuż przy niej. Sięgał jej do piersi, kurtka zwisała mu prawie do stóp.
Jakub przytknął oko do szpary w kotarze. Twarz człowieka, który o północy odwiedził ich dom, była jak coś niedokończonego przez Stwórcę. Profil ukazywał cofnięty podbródek i duże odstające ucho.
– Liza! – zaszeptał niedokończony twór. – Narażam cię. Ale tylko ty możesz pomóc. Ty jedna.
Modliszka pochyliła się. Słuchała uważnie. Wtem, czymś poruszona, objęła mężczyznę ramionami i zakołysała jak dzieckiem. Mówiła coś cicho. Jakub nie zrozumiał ani słowa. Czekał.
Odsunęli się od siebie. Tamten zachwiał się. Doskoczyła, podtrzymała, po czym podała jakiś płyn.
Wypił, wpatrzony w nią.
– Dziękuję, Liza.
Poczłapał chwiejnie do drzwi. Szła za nim, jakby go ochraniając. Zniknęli w tylnym wyjściu.
Czekał, osłupiały.
Wtem zgasły światła, prócz jednej lampy.
– Wyłaź, szczeniaku! – usłyszał.
Stała przy sejfie. Nie zauważył, kiedy wróciła. Przekładała jakieś papiery, ignorując jego obecność.
Jakub czuł zamęt w głowie od szalonych myśli, które nagle go opadły. Popychały go. Miał za sobą piętnaście znienawidzonych lat, prawie w całości wypełnionych samotnością. Nazywano go neurotykiem, co ładnie brzmiało. Stare ciotki, upudrowane małpiszony, ze zbyt dobrego domu pochodziły, aby mógł im się przytrafić psychol w rodzinie.
Wsunął dłoń do kieszeni. Rewolwer wynurzył się z oporem. Był lekko wilgotny, rękojeść miała czerwony odcień. Nie zastanowił się nad tym. Jak w transie zrobił kilka kroków ku Modliszce. Przyłożył rewolwer do jej pleców.
Nawet się nie obejrzała. Poruszyła ramieniem, jakby strącała opadły liść.
– Nie odstrzel sobie czegoś cennego – mruknęła. – Jeśli w ogóle to coś masz.
Nadal przekładała papiery. Nie istniał dla niej.
Złapał ją za ramiona i odwrócił ku sobie.
Miał sto osiemdziesiąt, a ona o dziesięć centymetrów mniej. Była boso. Nie wyrywała się, patrzyła na niego z zaciekawieniem. A może – jak na robaka. Pewnego dnia stanęła w progu i oznajmiła: jestem twoją tak jakby matką, uszanuj to. Potem poszła w głąb mieszkania za mężczyzną, który ją wprowadził. Przechodząc, zajrzał w oczy syna, jak zwykle z oddalenia.
Głupi stary Jupp. Nie lubili się od dawna. Teraz wykopał przepaść.
– Wpakuję ci sześć kul – powiedział przez zęby wprost w oczy uniesione ku jego twarzy.
– Jedna wystarczy.
– Milcz!
– Pospiesz się, mały.
Nacisnął spust.
Nikły huk przeleciał przez pracownię. Właściwie chlupnęło. Patrzył osłupiały na białą ścianę, po której spływała powoli gęsta czerwona ciecz.
Nie rozumiał. Patrzył.
– To się lepiej udaje poza domem – wyjaśniła. – Właśnie wyjeżdżam. Załatwisz mnie w szczerym polu.
Obróciła się i ruszyła ku drzwiom.
Zaszedł jej drogę. Patrzył na swoją rękę, czerwoną, lepką, na rękojeść, po której nadal coś spływało, i nic nie rozumiał.
– Prawo jazdy mam na górze – powiedziała i po prostu go zostawiła.
Nie oprzytomniał. Jak manekin ruszył za nią, lecz oto już była z powrotem.
Z otwartej torebki wypadł kartonik. Podniósł. Marianna Dobrzyńska. Lat dwadzieścia pięć?
– Nie zmieniłaś nazwiska, wychodząc za Juppa? – spytał.
– A po co? – odrzekła. I zawróciła.
Szedł za nią, jakby to ona go prowadziła. Czuł niedorzeczność sytuacji, zatykała go. Słowa plątały się w ustach, zanim je wypowiedział.
– Odłóż pukawkę – usłyszał. – Portki masz czerwone. Zbyt mocno nacisnąłeś i rozwaliło się od razu sześć kulek.
Słuchał otumaniony. Dotąd pojmował istotę zjawisk niepojętych. Tych się nie dało. Spojrzał na rewolwer oklejony lepkim płynem. Na dłoń, od której nie chciał się oderwać.
Przystanęła na podeście.
– Zmyjesz denaturatem, mały. To taka atrapa. Kolega rusznikarz jest wielce utalentowany i wie, że w tym kraju najskuteczniej działają atrapy.
Złapał ją drugą ręką za ramię. Znowu strząsnęła go, jak strząsa się liść.
– Muszę się przebrać – wyjaśniła. – Baba w negliżu za kółkiem o północy to bardzo podejrzane. Przecież chcesz mnie załatwić po cichu.
Przeszła mimo, bezszelestnie, a przecież mogła kopnąć w mosiężną donicę, narobić wrzasku, wyrwać babę z kokpitu i zawezwać straże. Nie chciało się jej, znienawidził ją jeszcze bardziej, chociaż bardziej nie było już możliwe.
W pokoju nadal świeciły się wszystkie lampy.
W dole warczał samochód, zajęczało ogrodzenie, trzaśnięte zderzakiem, to ten obok wracał zawiany do domu.
Modliszka otworzyła szafę. Przebierała się nie za skrzydłem drzwi. Czyniła to bez pośpiechu i bez prowokacji. Zapomniała o nim. Nie liczył się. Chciał odwrócić oczy, ale nie mógł. Miała ciało jak pozłacane. Dotąd widywał nagie kobiety tylko na obrazkach. I we śnie. I nie był ich ciekaw. Anorektyczne koleżanki, siadające na kolanach kolegów, były płaskie jak deska. I jak deska chropowate. Śmierdziały tanimi papierosami i piwem. Używały słów, których on, Kuba, nie potrafił wymówić nawet sam do siebie w lustrze.
Patrzył.
Modliszka wyglądała jak rzeźba. Może Jupp wykuł ją w marmurze, kiedyś tam, gdy się spotkali, od czegoś się to zaczęło, romans starego, przeszło czterdziestoletniego, z dziewczyną.
– Pospiesz się – nakazał.
Właśnie wciągała spodnie, czerwony golf, na który narzuciła kraciaste ponczo. Bluzkę z cekinami wzięła pod pachę. Rozejrzała się, co by tu jeszcze. Sięgnęła po ogromny kapelusz.
– Zwariowałaś?! – warknął.
– Wszystko w życiu się przydaje – odpowiedziała i ruszyła do drzwi.
Zjechali windą wprost do garażu. Wybrała voyagera.
– Dlaczego nie punto?! – spytał.
– Bo białe.
Siadła za kierownicą. Zrobiła gest: wsiadaj szybko, z ust odczytał, że dodała: koteczku.
– Nienawidzę cię! – powiedział z furią.
– Bez wzajemności. Gówniarze to dla mnie ćwiartka wroga i zero kumpla. Trzymaj się.
Wylecieli z garażu.
Wszystko tu się otwierało i zamykało elektronicznie. Bramy były ciche i posłuszne, ludzie zdalnie kierowani, żyjący tylko połową siebie. Druga połowa chlała, spała, a najczęściej była martwa.
Zrozumiał to dawno z podsłuchanych rozmów, przechwałek: co to zdobyli na tym podłym świecie i co jeszcze im się należy.
Prowadziła szybko. Przemykała wąskimi uliczkami wśród domów schowanych w zieleni, z martwymi ludźmi za nietłukącymi się szybami, z kratami na najmniejszym nawet okienku, z psami, które cicho i podstępnie czyhały za gęstwiną krzewów. Niekiedy błysnęła latarka ochroniarza. Przejeżdżał światłem po szybie, po czym przepraszał. Znali ją tutaj. Podziwiali, nie domyślając się, kim jest naprawdę. Zachłystywali się jej urodą, ponieważ mieli tylko połowę mózgu, drugą część wypełniały hormony.
Zastanowił się, jak ten kurdupel o skróconych nogach przedostał się przez te elektroniczne zasieki.
– Jak on tu wszedł? – spytał.
Natychmiast pokojarzyła.
– Sposobem – odpowiedziała.
– Gdzie teraz jest?
– Za tobą.
Obejrzał się. Pod czerwonym pledem coś leżało na trzech siedzeniach.
Przechylił się, dotknął, dłoń była ciepła. I wilgotna.
Wjechali właśnie w szeroką ulicę. Profil Modliszki był teraz doskonale widoczny. Patrzyła ze skupieniem przed siebie. Zrozumiał, znała cel podróży. Kto tu kogo uwoził. Kto się kogo obawiał.
Jakim cudem kurdupel o skróconych nogach przedostał się do nich, i po co.
– Powiedział na ciebie: LIZA – odezwał się.
Nie odpowiedziała.
Spod ronda wystawał kawałek nosa, usta były lekko zaciśnięte, dołek wesołości tkwił na swoim miejscu, ale nie była wesoła. Właściwie nigdy nie była wesoła, zawsze tylko rozweselona. To wielka ponoć różnica, mawiał Jupp, taka jak między podkochiwaniem się i miłością. Kochali się? Dzieliło ich dwadzieścia lat zapisanych w metryce. Znajdowali w sobie coś, co trzymało ich przy sobie?
Obserwował ją przez pół roku, siedząc za stołem. Znad talerza.
Żyli sześć miesięcy obok siebie, oddzieleni ścianą. Nie zapominał nigdy, że wprowadził ją, nikogo nie pytając o zdanie, głupi stary Jupp. Inni ojcowie pytali synów o zgodę, kupowali ją, a Jupp po prostu powiedział: poznajcie się. I to było wszystko. To Modliszka, tato, odrzekł. Zatruje nas. Poznałeś tylko jedną, synu. Nie myśl schematami.
Owszem. Dotąd poznał tylko jedną. Była piękna jak ta tutaj.
Wypalała pięćdziesiąt papierosów dziennie, nie tracąc delikatności cery. Wypijała litr alkoholu, nie tracąc aksamitu w głosie. Nic jej nie zżerało od środka. Była jak trujący kwiat. Kazała mówić na siebie MIMI. To lepiej brzmi, synku, mówiła. MAMA to bardzo staroświeckie słowo. Rosnąc obok niej, postarzał ją. Powiedziała to któregoś dnia i poszła.
Wtem zorientował się, że stoją.
Nad nimi wielki cień drzewa rozpinał swój parasol. Modliszka przechyliła się do tyłu, pogłaskała dłoń.
– Dobrze mi, Liza – powiedział cienki głos.
– Chcesz siąść, Kiwi?
– Wolę leżeć, Liza. Dziwno mi.
Zaniepokoiła się. Pchnęła drzwi. W tej samej chwili coś załomotało w dach. W oknie ukazał się brudny rękaw obszarpanej kurtki.
Modliszka błyskawicznie opuściła szybę.
– Spokojnie, kotku – rzekła. – Czego chcesz?
Łapa wsunęła się do środka. Chwilę gmerała przy klamce, chcąc zwolnić blokadę. Modliszka bez pośpiechu sięgnęła do półki.
Coś pyknęło. Coś zaśmierdziało. Coś zwaliło się na dach, po czym zsunęło się po karoserii na ziemię.
Otworzyła ostrożnie drzwi. Obejrzała leżącego. A potem precyzyjnie wycofała wóz.
– Co to było? – spytał Jakub.
– Nic takiego. Tylko spray na wściekłe psy.