Читать книгу Bliżej, niż myślisz - Ewa Przydryga - Страница 8
Prolog
ОглавлениеPrzesuwam palcami łańcuszek rolety, wpuszczając do łazienki trochę słońca. Jasna kula stoi w zenicie. Ostre i przenikliwe promienie kontrastują ze skradającą się zewsząd jesienną szarugą. Wzdrygam się, odruchowo zanurzam w fałdach obszernego swetra i zaciskam pasek wokół talii. Spoglądam na ulicę. Nie ma na niej żywego ducha. Tylko latarnia pod wpływem podmuchów wiatru poszczękuje jak metalowy gad z taniego filmu science fiction. Przepłoszone tym dźwiękiem mewy podrywają się i znikają ponad koronami drzew. A we mnie rośnie niepokój.
Wracam do kuchni i sięgam do torby z zakupami po plastikową butelkę, drugą ręką zaciągając rolety do połowy. W ten sposób zajmuję ciało, by nie dać się sprowokować swoim kolejnym odlotom. Kiedy tonę w bezpiecznej ciemności, łatwej jest mi stłoczyć w głowie zwyczajne myśli – ściśle, jedna obok drugiej. Obiad dla gości pensjonatu, faktury, nowe zasłony i pościel – wyliczam kolejne punkty dzisiejszego planu zajęć. Na umywalce stawiam butelkę z mydłem i krawędzią dłoni naciskam pompkę tak długo, dopóki smuga złocistego płynu nie przylgnie do moich palców. Dociera do mnie słodki zapach mango, może z domieszką jakiegoś cytrusa, chyba limonki. Jest nawet przyjemny. Nieruchomieję jednak. Bez ostrzeżenia odpala się mój wewnętrzny radar. Wiem już, że wracają.
Co teraz będzie? Którego miejsca z rupieciarni przeszłości dosięgną tym razem? Staram się to jakoś przewidzieć.
To ten zapach mydła. Nie czułam go od ponad dwudziestu lat. Pobudza uśpione bestie, które wracają już trzeci raz w tym miesiącu. Czuję, jak kruche fundamenty tego, na co tak ciężko pracowałam, zupełnie się rozsypują.
Gdzieś na skraju mojej podświadomości zszarzałe, zatarte przez czas wspomnienie dopada mnie i ożywa na nowo. Jak na komendę ściany łazienki pochylają się do wewnątrz, odbierając mi przestrzeń i powietrze. Chcę uciec, choćby do sypialni, zacisnąć powieki i zawinąć się w koc, ale tych kilka kroków to teraz otchłań nie do przebycia. Zamiast tego gapię się tylko na turkusowe kafelki. Falują lekko na ścianie. A ja ustępuję po raz kolejny temu, co czai się w dusznych zakamarkach mojej psychiki i dochodzi teraz do głosu. Momentalnie wycieka ze mnie cała wola walki.
Podobne bitwy toczyłam już niejeden raz. Flashbacki – tak nazwała je moja terapeutka. Ten suchy, medyczny termin przewija się przez publikacje, które czytam, żeby lepiej oswoić się z nimi, kiedy znowu nadejdą. Wiem, czym są i co ze mną robią. Wiem też, że muszę je przeczekać, choć świadomość kolejnego starcia przyprawia mnie o dreszcze. Przełykam wzbierającą w gardle panikę, zlizuję suchość z ust. I choć nie zamykam oczu, za bardzo bojąc się tego, co mogę zobaczyć pod powiekami, to i tak dzieje się to poza moją świadomością. Jak zawsze wspomnienia są wyraźne – z głosem, ruchem, zapachem. Resztką sił opuszczam klapę sedesu i osuwam się na toaletę. Palcami stóp zapieram się o posadzkę.
Na podniebieniu czuję już smak urodzinowego tortu, kremu czekoladowego i mięty, a kiedy mrużę oczy, widzę, że przez dawno zapomniane dwuskrzydłowe okno przeciska się smuga jasnego światła. Ściany obite są dębową boazerią, a znad świeżo woskowanych desek unosi się zapach pasty do podłogi. Mam na sobie tylko umazaną błotem białą koszulkę z Różową Panterą. To moje ósme urodziny – przypominam sobie. Zanim ściągnę T-shirt i wejdę do wanny, wyglądam przez uchylone okno. Nad chodnikiem parują obłoki szarej mgły, pozostałości po niedawnej burzy, która ostudziła nieco czerwcowy skwar, a wraz z nim gniew mojej matki. Inne ślady nawałnicy wniosłam z ogrodu do domu na podeszwach swoich ulubionych czerwonych adidasów. Hania zrobiła to samo. Resztki błota osadziły się też na brezentowej płachcie, którą ściągnęłam wcześniej ze sterty polan. Miałam z niej zrobić dwie peleryny superbohaterek. Wystarczyło tylko sięgnąć po parę nożyczek i przeciąć płachtę w kilku miejscach. Pod nieobecność mamy, rzecz jasna. Po raz kolejny usłyszałam później od niej, że ma już tego dość, że nie jestem grzeczną dziewczynką i że mam na siostrę zły wpływ.
To prawda, lubiłam robić wszystko po swojemu, wbrew ciągłym zakazom i nakazom mamy. Teraz, na szczęście, zorientowała się zbyt późno, już po tym, jak w naszym nowym superciuchu, całe oklejone małymi srebrnymi gwiazdkami, zdążyłyśmy sturlać się z pagórka prosto w kałużę. Z mącącym ogrodową ciszę chichotem naklejałyśmy gwiazdki na siebie godzinę wcześniej, wierząc, że każda z nich daje nam magiczną moc. Dziecięca fantazja. Niewidzialność, zdolność przenikania przez ściany, umiejętność czytania w myślach, dar rozumienia szczeniaczków – to tylko kilka z cech, które czyniły nas wtedy wyjątkowymi.
Obu nam On, ten ktoś z góry, nie poskąpił zresztą bujnej wyobraźni, więc autentycznie wierzyłyśmy, że możemy więcej. Hania, choć miała tylko cztery lata, chłonęła wszystko z równą ciekawością i zainteresowaniem, co ja. Łączyła nas przy tym jakaś nierozerwalna nić porozumienia i własny świat, nadbudowany nad tym, który nas w rzeczywistości otaczał. Szczególnie, odkąd zabrakło w nim naszego taty. Jak można się domyślać, po tamtej zabawie obie wyglądałyśmy jak utaplane w błocie prosiaki. Dzikie i szczęśliwe.
Pamiętam, jak na nasz widok mama ściąga brwi i składa na piersiach ręce. Jak jej stopa nerwowo drąży w trawie dziurę. „Marsz do wanny” – woła, a ja czuję w jej głosie, że nie zniesie sprzeciwu. Potem siedzimy z Hanią w tej starej przedwojennej wannie na mosiężnych lwich łapach, tonąc w pianie. Nasze koszulki i szorty lądują w pralce, peleryny superbohaterek – w śmietniku. Segregacja dyktowana wzburzeniem mamy. „Jeszcze, jeszcze trochę” – prosi Hania, więc bez namysłu otwieram płyn o zapachu mango i obie roztrzepujemy go dłońmi w wannie. A wtedy spod naszych palców, jak pod wpływem magicznego zaklęcia, wypadają białe obłoki. Okrągłe, owalne, bezkształtne, dziwaczne. Ledwie widzę zza nich swoją siostrę, tak fizycznie niepodobną do mnie samej.
„Z wyjątkiem oczu. Nika to skóra zdarta z Marii, Hania to wykapany tatuś” – tak o nas mówili.
Spod delikatnej skóry mojej siostry przebija sieć fiołkowych żyłek. Drobne ramiona wiosłują wodę, paluszki stroszą grzebienie piany. Lśniące, niemal białe włosy i te olbrzymie błękitne oczy nadają jej wygląd kogoś nie z tego świata. Zupełnie jakby była skrzatem, a może elfem z bajek, które jej nieraz opowiadałam. Patrzę na nią w sposób, w jaki nie patrzyłam na nikogo już nigdy później.
Jakiś tęskny dreszcz przeszywa teraz moje ciało, chcę zatrzymać kadr z tamtej chwili na dłużej, może nawet na całą wieczność. Byle tylko moja siostra była bezpieczna. Czuję stalowy uścisk w sercu. Dzieje się tak z prostej przyczyny: serce dobrze wie, co wydarzy się dalej.
W tej materializującej się równoległej rzeczywistości na powrót dorosła ja osuwam się na kojąco chłodną posadzkę. Przylegam do niej policzkiem. Zapieram się stopami o ścianę i przygryzam wargę. Ale to i tak nic nie daje. Nawet nie znieczula. Drugi obraz nakłada się w swojej najwyraźniejszej odsłonie, pochłaniając i błękitne płytki, i moje stopy, i przechodniów za oknem. Całą przestrzeń.
Znów słyszę Hanię. Chichocze, a ja wymyślam dla nas nową zabawę. Odlepiamy od siebie gwiazdki, których jeszcze nie ściągnęła z nas mama, i dekorujemy nimi wnętrze wanny.
„Idę po ręczniki. Pilnuj jej” – rzuca mi nad głową matka i omiata mnie jakimś nieobecnym spojrzeniem.
Wtedy zauważam, że jej oczy są czerwone i szkliste, może od niewyspania, a może znów od płaczu. Znam tę twarz. Matka już się na mnie nie wścieka, jest po prostu smutna. Kiwam głową, a cień jej wychudłej sylwetki tańczy jeszcze przez chwilę przede mną, aż zupełnie znika. Mija chwila, nim wracam do zabawy, tym razem nakładam na głowę „wianek” z piany.
„Haniu, zobacz” – mówię do kryjącej się za mydlaną barierą małej.
Ale ona nie odpowiada.
„Ej, nie wygłupiaj się” – dodaję głośniej, trącając pod wodą jej stopę.
Kiedy przedzieram się przez pianę palcami, woda gniewnie chlupocze. Za kolejnymi jej warstwami nie ma jednak mojej siostry. Zamaszystymi ruchami rozchlapuję wodę poza krawędź wanny, zalewa mnie fala przerażenia. Hania zniknęła – dociera do mnie. Wiem, co to znaczy. Mija sekunda, najwyżej dwie. Zanurzam głowę, chyba dość płytko, bo natrafiam na Hanię niemal natychmiast. Jest ciężka i bezwładna, jak ta japońska lalka w kimonie, której nie wolno nam było dotykać ani tym bardziej się nią bawić. Szarpię Hanię za ramiona, a kiedy wreszcie udaje mi się unieść jej głowę nad powierzchnię, ledwie rozpoznaję w niej moją siostrzyczkę. Dziewczynka w moich ramionach ma zamknięte oczy, a włosy, które przylegają do jej buzi, skręcają się w wilgotne kosmyki, niektóre plączą się po twarzy, inne wdzierają w usta.
„Haniu”. – Uderzam ją po policzku raz za razem. „No dalej, ocknij się!”
Wciąż nie reaguje, wstrząsa mną spazm płaczu.
„Mamo! Mamo!” – wołam w głuchą pustkę korytarza. „Mamo! Coś się stało Hani!” – wydzieram się wniebogłosy.
Lecz odpowiada mi tylko cisza i przytłumione światło, które wciąż przesącza się przez korytarz. Z każdą kolejną sekundą coraz bardziej mdleją mi ręce, w pewnym momencie już ledwie udaje mi się ją utrzymać. Nie ma mowy, bym sama dała radę wyciągnąć ją z wanny. W głowie mam jedynie pustkę, którą wreszcie rozprasza jedna sensowna myśl. Przyciskając Hanię do krawędzi wanny, szarpię za korek i patrzę, jak powoli odpływa woda. Kiedy zostaje już tylko piana, kładę Hanię na dnie, a sama wyczołguję się na zewnątrz. Chyba biegnę, choć nogi mam jak z waty, więc zamiast mnie nieść, stawiają nieposłuszne kroki. Wewnętrzny kompas prowadzi mnie do pralni.
Znajduję mamę nad stertą ręczników i innych niewyprasowanych jeszcze rzeczy. Wygląda, jakby po prostu ucięła sobie nad nimi drzemkę. Szturcham ją i szlochając jej nad głową, wyduszam z siebie słowo po słowie. Kiedy do niej dociera to, co mówię, zrywa się z miejsca. Moje przerażenie odbija się też w jej oczach. Jest jak nakręcona kukła. Pędzę za nią, czujnie śledząc każdy kolejny ruch – patrzę, jak wyciąga Hanię z wanny, jak przykłada głowę do jej policzka, jak zatyka jej nos i wdmuchuje powietrze do ust.
„Dzwoń, trzy dziewiątki!” – ledwie słyszę, choć mama przecież krzyczy.
Widocznie natychmiast robię, co mi każe, bo kilka chwil później słyszę przyspieszony stukot butów, a przed oczami migają mi białe kitle. Ciągnie się za nimi ten sterylny zapach, którego nienawidzę. Jest mi niedobrze. To, co sanitariusze robią za zamkniętymi drzwiami, trwa w nieskończoność.
Wciąż mokra i naga, wciskam się w kąt pokoju, byle tylko pozostać jak najbliżej drzwi. Kiedy podnoszę wzrok, za oknem rozpościera się pusty przestwór nieba – mój wyłączny kanał rozmów z tatą. Tą drogą proszę go o pomoc, także i tym razem wierząc, że mi odpowie. Zamiast wyczekiwanego głosu Hani po chwili słyszę jednak inny głos. To mama. Wydobywa z siebie ten sam straszny dźwięk, który słyszałam z jej ust tylko raz kilka miesięcy temu, kiedy do naszych drzwi zastukał barczysty gość w mundurze. Pamiętam, jak zwyczajnym beznamiętnie płaskim głosem oznajmił, że tatuś miał wypadek.
Ta chwila niepewności trwa jeszcze minutę, może dwie. W końcu drzwi otwierają się na oścież z ostrym stuknięciem, w przejściu pojawia się młody dwudziestokilkuletni sanitariusz. Na jego twarzy szukam jakiegoś zaprzeczenia albo chociaż znaku otuchy. Ale widzę, że wbił wzrok w podłogę i napiął wszystkie mięśnie twarzy. W ramionach trzyma biały materiał, spod którego coś wystaje. Kiedy wyostrzam wzrok, zauważam, że to kilka krótkich blond kosmyków. Gdyby nie one, nadal trzymałabym się kurczowo nadziei. Ale włosy już podeschły, wyślizgnęły się spod okrycia i niczym nieskrępowane rozsypały się po jej plecach. Światło, które na nie pada, tworzy wokół głowy coś w rodzaju aureoli. Jasny krąg wiruje mi przed oczami, stopniowo się zaciera i wreszcie zanika.
Odzyskuję na nowo kontrolę nad swoim dorosłym ciałem i każę mu zaprowadzić się do łóżka. Tym razem okazuje się posłuszne. Otulona wełnianym kocem, pozwalam prawdziwemu światu powrócić powoli na swoje miejsce. Oddech za oddechem, zakotwiczam się w bezpiecznej przystani i wypływam na powierzchnię tego czarnego jak smoła wspomnienia. Oddycham. Piersi unoszą się i opadają w równym, zgodnym rytmie.
– Wdech. Wydech. Wdech. Wydech – powtarzam utartą formułkę.