Читать книгу Bliżej, niż myślisz - Ewa Przydryga - Страница 9
Rozdział pierwszy
Оглавление12 października 2018
dzień
Za płotem wije się mokra po deszczu ulica, nad którą unoszą się pierwsze jesienne liście. Wprawione w ruch przez pęd powietrza, toną na moment w kłębie spalin, jakie zostawił za sobą autobus. Nad moją głową rozpościera się czysta ściana błękitu. Jest w niej coś kojącego. Schodzę ze schodów, naciskam klamkę, a furtka wypuszcza mnie na zewnątrz. Rzucam szybkie spojrzenie przechodniom, którzy przechodzą obojętnie wzdłuż zaparkowanych na chodnikach samochodów. Powoli nauczyłam się rozpoznawać ich twarze.
Po przeciwnej stronie ulicy sunie chodnikiem lokalna lalunia – ma wysokie szpilki, jest koścista i ruda, ma bladą cerę nakrapianą piegami. Dźwiga przed sobą duży sterczący biust. Wzdrygam się. Podobno takie jak ona wyznaczają najnowsze kanony piękna – trend, przyznam, trochę dziwaczny, za którym chyba nie nadążam. Wypuszczając z ust kolejne kółka papierosowego dymu, ruda prowadzi na smyczy tłustego ratlerka. Nie odrywa wzroku od wyświetlacza smartfona. Jej lubieżny chichot i przygryzione wargi mówią mi, z kim świntuszy. Idę o zakład, że jej łysiejący mąż siedzi teraz za biurkiem i nie ma pojęcia o kochasiu, który wpada przynajmniej dwa razy w tygodniu i pieprzy jego żonę. Skąd wiem?
Odkąd sięgam pamięcią, obserwuję, przeżywam i piszę. Dlaczego? Najłatwiej byłoby mi wyjaśnić to jakąś wewnętrzną potrzebą, która, ze zmiennym powodzeniem, pomaga mi uporać się z moją własną, raczej skomplikowaną rzeczywistością. Chcę jednak wierzyć, że tworzeniu powieści przyświeca też jakaś inny, wyższy cel. Nie przyszłam na świat tylko po to, żeby tak zwyczajnie wykonać swoją serię oddechów. Nie mam zamiaru przebiec na oślep tego morderczego maratonu i finiszować ani nie wiadomo kiedy, ani nie wiadomo gdzie.
Zanim to jednak nastąpi, chciałabym zostawić po sobie jakiś ślad. Niech to będzie błysk w czyimś oku albo uśmiech, może łza.
Piszę więc, a mówiąc ściślej, pisałam, z nadzieją, by móc podzielić się tym, co będzie dla innych prawdziwie dobrym bodźcem. Jeszcze do niedawna umiałam pisać z całkiem niezłym skutkiem. Dziewięć moich publikacji – powieści motywacyjnych – przez kilka tygodni po premierze w szybkim tempie znikało z półek bestsellerów w dowód potwierdzenia słuszności tego, co robię. Odkąd TO się wydarzyło, a ja przyjechałam do Gdyni i całą energię włożyłam w przywrócenie pensjonatu do życia, ekran mojego komputera pochłonęła pustka.
Sięgam do skrzynki na listy. Zza jej plastikowego języczka wystaje moje imię i nazwisko, znak tego, że zaczynam od nowa. Przeprowadziwszy się do Gdyni, zostawiłam za sobą właściwie wszystko – dawne relacje i prawie wszystkie rzeczy z wyjątkiem łączących mnie z przeszłością kilku zamkniętych pudeł. Nadal stoją jedno na drugim w piwnicy pensjonatu i pokrywają się coraz grubszą warstwą kurzu. Na samą myśl o ich rozpakowaniu przechodzi mnie dreszcz, a wciąż jeszcze nabrzmiała blizna pod moim brzuchem zaczyna żyć swoim własnym życiem.
Nie pozwalam jednak myślom, by znów zrobiły swoje, wyciągam ze skrzynki kilka kopert i gruby zwitek reklam. Nie ma tam nic istotnego poza jednym pismem sądowym. Nie muszę nawet otwierać koperty, by wiedzieć, co jest w środku. Termin rozprawy rozwodowej. Moje małżeństwo z Marcinem od zawsze było fikcją, bo związaliśmy się ze sobą z niewłaściwych, samolubnych powodów. Musiały minąć aż dwa lata, nim to zrozumiałam. Chciałam chyba po prostu na siłę wypełnić pustą przestrzeń w swoim życiu. Ambitny, inteligentny pracownik korporacji pociągał mnie fizycznie i intelektualnie, a przy tym zostawiał mi w naszym związku miejsce na moją własną przestrzeń. Jemu też to chyba odpowiadało. Ciągłe podróże pozwalały zawierać mu nowe znajomości, które, jak się okazało, szybko przybierały formę łóżkowych numerków. Na wyjazdach służbowych zwykle nie mógł odbierać wieczorami moich telefonów, bo zajęty był coraz to inną cipą. Okej, może i ja nie dość się starałam. Nasze ciała i nasze cele szybko więc przestały do siebie pasować. Nie wierzyłam mu już nawet wtedy, kiedy obiecywał, że przestanie, i silił się na troskę, gdy zamknięta w klinice starałam się jakoś po TAMTYM wyjść na prostą.
Wciskam korespondencję w kieszeń swetra i wracam do domu. Wciągam mocny, uzależniający zapach świeżej farby i morskiego powietrza – zapach mojego nowego miejsca na ziemi. Jestem z niego dumna. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, dom, a raczej jego szkielet, przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Powybijane okna, zardzewiałe rynny, poodrywane dachówki, sypiący się ze ścian tynk i zarośnięty samosiejkami ogród. Dokładnie tak wyglądał. Całkowicie spustoszony, jakby we wnętrzu nie pozostało już nic poza zimnym powietrzem, czekał na mnie. Byliśmy do siebie trochę podobni. Kiedy stałam tam z gadającym od rzeczy agentem nieruchomości, fala wspólnych możliwości zalała mój umysł. Nie mogłabym jednak sobie na ten dom pozwolić, gdyby cena, jak na tę lokalizację, nie była tak śmiesznie niska i gdybym nie mogła liczyć na dobrą ekipę remontową.
Dziś nie ma śladu po tym, co zastałam tutaj niecały rok temu. Stoi przede mną strzelista kremowa willa o prostej bryle typowej dla modernistycznego stylu, którą odrestaurowałam według znalezionych na strychu zdjęć. Na dwóch balkonach wiją się liliowe klematisy, a okna oranżerii wychodzą na gdyński port.
Nasłuchując, mijam czwórkę – jedyny wynajęty teraz pokój, i dochodzę do wniosku, że mój gość chyba gdzieś wyszedł. To kobieta. Ma około czterdziestki, podniszczone rozjaśnianiem dość długie blond włosy i oryginalną urodę, którą nadwątliły chyba troski jakiegoś większego kalibru. Unika kontaktu wzrokowego, a kiedy już udaje mi się na nią gdzieś natknąć, po prostu znika. Kojarzy mi się z egzotyczną tancerką, którą ktoś kompletnie pozbawił chęci do życia i dobrej zabawy. Może mąż kat albo ciężka praca? Coś mówi mi, że widziałam ją wcześniej, choć zupełnie nie mogę skojarzyć, gdzie ani kiedy. Ona nie ma pojęcia, że jej drobne gesty i język ciała są dla mnie jak otwarta księga. Nie ma pojęcia też, że wiem o kłamstwie, na którym nakryłam ją, prosząc o dowód osobisty. Odpowiedziała, że wraz z samochodem ukradziono jej wszystkie dokumenty. Przypuszczam, że to ściema, a ona przed kimś się ukrywa. Za każdym razem, gdy wychodzi, naciąga na głowę kaptur, a wokół szyi oplata szal, jakby zupełnie chciała zniknąć. Jest w tej kobiecie coś, co wzbudza moją ciekawość. Chcę wiedzieć, kim jest i po co tak naprawdę tutaj przyjechała.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji