Читать книгу Kwantowa dusza. Połączenie nauki i religii w fizyce kwantowej - Frido Mann - Страница 4
I
NA TEMAT DZISIEJSZEJ SYTUACJI Sceneria wyjściowa: badania w mroku
ОглавлениеNa początek opowiedzmy o przeprowadzonym niedawno wywiadzie z emerytowanym biologiem, profesorem P. na temat jego długiego i burzliwego życia akademickiego. Mieliśmy nadzieję, że zajmie on stanowisko w kwestii powszechnej dziś troski o sytuację badań w naukach przyrodniczych, która jest silnie naznaczona babilońskim zamętem w stosowaniu języka naukowego, konkurencyjnymi sposobami myślenia i indywidualistycznym nastawieniem.
Profesor P. opowiedział nam najpierw o początkach swojej kariery pod koniec lat 60. ubiegłego stulecia, które go ukształtowały. Był wtedy młodym doktorantem i jako członek zespołu pracowniczego składającego się z innych doktorantów, dyplomantów, praktykantów, pracowników naukowych po doktoracie i wykładających gościnnie na uczelni prowadził badania w Instytucie Biochemicznym na renomowanym niemieckim uniwersytecie. Poza asystentami i kierownikiem projektu, który był jednocześnie promotorem doktorantów, wszyscy mieli umowę o pracę na czas określony. W tym zespole roboczym, podobnie jak we wszystkich krajowych i zagranicznych instytucjach badawczych, prowadzono badania nad procesami przemiany materii zarówno w komórkach bakterii, jak również w wirusach, które wniknęły do bakterii. Celem było zbadanie drogą biochemiczną komórkowych uwarunkowań powstawania życia. Pokładano nadzieję, że w ten sposób zostanie wniesiony wkład w nowy wówczas obszar badań – technologię genetyczną. Dlatego w tamtej fazie w badaniach biochemicznych panowała wyjątkowa atmosfera, która udzielała się wszystkim uczestnikom i sprawiała, że byli niezwykle zmotywowaniu i odprężeni. Ci pracownicy naukowi charakteryzowali się też silną potrzebą wzajemnej bieżącej wymiany wyników badań nad systemami bakterii/bakteriofagów.
Duże laboratorium, w którym pracowała około dwudziestoosobowa grupa robocza, było umiejscowione w położonym w śródmieściu starym Instytucie Biochemicznym. Znajdowało się w suterenie budynku. Przestrzeń była ograniczona, a warunki techniczne niewystarczające. Członkowie grupy roboczej mogli w czasie pracy bez przeszkód i szybko dzielić się informacjami na temat wyników swoich dociekań i związanych z tym problemów, a także wzajemnie sobie pomagać. Dochodziło do wielu spontanicznych, pobudzających rozmów, które były przyjemne, co w pewnym stopniu wyrównywało nieco niewygodne warunki i dawało osobom należącym do grupy pewne poczucie bezpieczeństwa i pewności, a jednocześnie przyczyniało się do zwiększania ogólnej motywacji do pracy.
Zupełnie inaczej było po przeprowadzce w 1970 roku do wybudowanego w międzyczasie daleko poza granicami miasta nowego instytutu badawczego. Był to imponujący, bardzo nowoczesny budynek z betonu i szkła, przypominający labirynt, przedzielony wysokimi kolumnami i wyposażony w wiele bocznych klatek schodowych, wyposażony w tajemnicze przejścia i oszklone dziedzińce. Instytut był otoczony idyllicznym, sztucznym kompleksem parkowym z fontannami. Miejsce badań wspomnianej grupy roboczej było bardzo oddalone od głównego wejścia i mieściło się na drugim końcu budynku, gdzieś na przedostatnim piętrze. Ku zaskoczeniu grupy roboczej po wprowadzeniu się do instytutu okazało się, że zamiast dotychczasowego dużego wspólnego laboratorium, każdy naukowiec ma teraz własne obszerne i bardzo jasne (dzięki dużym oknom) laboratorium wyposażone w wyciąg. Każdemu badaczowi przypisano asystentkę techniczną, która przejęła wszystkie rutynowe prace, takie jak przygotowywanie buforów i kultur bakterii i zaszczepianie ich wirusami. Znajdująca się na parterze pod wysokim przeszklonym dachem elegancka, błyszcząca czystością kantyna z pierwszorzędnym zaopatrzeniem była tak duża i pełna zakamarków, że można było się w niej zagubić.
Na początku oślepieni blaskiem nowego instytutu członkowie grupy roboczej cieszyli się swoją przeprowadzką do nowych pokoi i bajecznymi warunkami pracy. Jednak szybko ogarnęło ich niedobre uczucie, że zostali zamknięci w złotej klatce. Po relatywnie krótkim czasie zaczęli, szczególnie pod koniec intensywnego dnia pracy, czuć się samotni i odizolowani na swoich wyspach. By porozmawiać ze swoimi kolegami, jak w starym instytucie, musieli odwiedzać ich na innym końcu długiego korytarza na ich wyspach. Te wysiłki i przeszkody doprowadziły stopniowo do tego, że potrzeba kontaktu z praktycznie odciętymi od siebie kolegami osłabła, ponieważ każdy przyzwyczaił się do samotności i swojej sytuacji samotnego jeźdźca. Więzi pomiędzy naukowcami słabły również przez to, że inaczej niż wcześniej profesor prowadzący projekt teraz często krążył wokół poszczególnych współpracowników i nadstawiając uszu pytał o stan badań i pedantycznie sprawdzał wyniki w perspektywie opublikowania ich w czasopiśmie naukowym. Profesor używał przy tym niesympatycznego sformułowania „gotować wyniki”. Wcześniejsze żywe interakcje między członkami grupy roboczej znacząco zmieniły się przez diady składające się z profesora i zależnych od niego zawodowo pracowników. W ten sposób początkowy zapał badawczy młodych naukowców prawie niezauważalnie przeszedł w egoistyczną rywalizację, połączoną z tendencją do izolacji. Odwiedziny poszczególnych wysp stawały się coraz rzadsze i w końcu zupełnie ustały. Pracownicy prowadzący badania w swoich laboratoriach coraz bardziej odczuwali presję pchającą ich do konkurowania ze sobą. Priorytetem w badaniach w coraz mniejszym stopniu były wynikające z dociekania prawdy naukowej i przepełnione czcią, a coraz bardziej to, żeby jak najszybciej dostarczyć nowe, warte publikacji, wyniki badań. Zwiększało to szanse na wsparcie finansowe ze strony jakichś fundacji czy sponsorów i wieńczyło cały proces nagrodą za działalność naukową.
To z kolei prowadziło do tego, że motywacja do dzielenia się z kolegami z pracy najnowszymi wynikami badań, wyraźnie osłabła. Istniała też milcząca zgoda, żeby zarówno wewnątrz, a już szczególnie na zewnątrz trzymać wiedzę dla siebie, by, o ile to możliwe, być pierwszym w kolejce do płynących z niej korzyści finansowych i zapewnić sobie rozwój kariery.
„Presja była tak duża”, skarżył się nam profesor P., „że ja i osoby, z którymi o tym rozmawiałem, często byliśmy tak wyczerpani, że zostawialiśmy wszystko, żeby przez kilka minut tylko głęboko oddychać i z tęsknotą patrzeć przez okno na zieleń, chociaż w idyllicznym pustkowiu wokół nas nie było widać prawie nic poza okazjonalnie przejeżdżającymi samochodami i jeszcze rzadziej przechodzącymi ludźmi. A ponieważ każdy był przyklejony do swojego miejsca pracy i jak opętany pracował do późnej nocy, również na korytarzach i klatkach schodowych nie można było spotkać żywej duszy. Również stołówka, poza porą obiadową, była zazwyczaj upiornie pusta i nawet kiedy czasami ten czy inny pracownik szukał tam wzmocnienia w filiżance kawy i kawałku ciasta, przez swój sterylny błysk wydawała się martwa”.
„Tak było już w 1970 roku”, stwierdził profesor P. potakując głową wymownie.
„Czy ma pan na myśli, że wówczas w porównaniu do dzisiejszych czasów panowały jeszcze łagodne warunki?”, dopytywaliśmy.
„Z pewnością są tu pewne różnice. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że dziś uniwersytety muszą w znacznym stopniu pozyskiwać środki z zewnątrz, a naukowcy jeszcze bardziej niż wcześniej są skazani na zabieganie o pieniądze. Stara już amerykańska zasada „publish or perish” („publikuj albo giń”) już dawno temu przywędrowała do nas zza oceanu. W Stanach Zjednoczonych techniczne wyposażenie instytutów badawczych jest wprawdzie jeszcze bardziej luksusowe i płyną tam o wiele większe pieniądze od sponsorów niż u nas, ale tym bardziej widać, że połączenie komfortu i izolacji szkodzi badaniom, a być może nawet je paraliżuje”.
Na koniec profesor P. opowiedział nam jeszcze o zakończeniu swojego doktoratu we wspomnianym instytucie badawczym. W końcu przyszedł czas na publikację jego pracy. Problemem był fakt, że uzyskane przez niego wyniki były sprzeczne z tymi, do których doszedł kierownik projektu i opiekun doktorantów. Mimo to wysłał swoją pracę do renomowanego czasopisma (nazwał je „Mekką wśród czasopism naukowych”). Wkrótce jego artykuł został jednak odesłany z prośbą o rewizję badań przy pomocy nowej serii doświadczeń. Zrobił to, jednak doszedł znowu do tego samego rezultatu, przeciwnego do badań swojego promotora. Swoją pracę z nową próbą losową wysłał do tej samej redakcji i znowu otrzymał prośbę o powtórzenie eksperymentu z jeszcze nowszymi pomiarami. To powtarzało się do czasu aż pewnego dnia kierownik projektu i promotor pojawił się u niego zdenerwowany i powiedział mu, że jakimiś tajemniczymi kanałami dowiedział się, że w jednym z czołowych molekularnobiologicznych instytutów badawczych w Stanach Zjednoczonych otrzymano wyniki, które zgadzały się dokładnie z tymi uzyskanymi przez doktoranta (naszego późniejszego profesora P.). Promotor zachęcił swojego doktoranta, żeby jak najszybciej postarał się o publikację wyników, by wyprzedzić Amerykanów. Szybko i sprawnie jego praca została opublikowana w następnym wydaniu czasopisma – z kierownikiem projektu jako współautorem.
Teraz, z dystansu czterdziestu lat, profesor P. opowiada o tym epizodzie z pewną uciechą, ale też z pogardliwym kręceniem głowy nad bezwzględnością i bezczelnością, której wtedy doświadczył.
A potem? Jak potoczyły się dalej sprawy z promocją jego rozprawy doktorskiej, która w znacznym stopniu opierała się na wynikach jego wieloletnich badań? Czy skompromitowany promotor posunął się do tego, żeby w procesie obrony doktoratu kłaść jeszcze jakieś kłody pod nogi swojemu doktorantowi?
Nie, było jeszcze gorzej: jego praca została przyjęta przez opiekuna i kierownika projektu jako rozprawa doktorska, jednak ten przedstawiał przy każdej sposobności wyniki swojego doktoranta jako „kontynuację swojej własnej pracy”. On sam był tak zniesmaczony bezwstydnością kierownika wydziału, a wręcz przestępstwem naukowym, jak określił to w rozmowie z nami, a także całym funkcjonowaniem badań w tym instytucie, że wkrótce po obronie doktoratu opuścił go i zaczął dodatkowe studia medyczne. Tam uzyskał w końcu tytuł doktora medycyny w obszarze immunologii klinicznej. Już w czasie studiów medycznych z fachowych kręgów rozwijającej się w międzyczasie coraz szybciej technologii genetycznej raz po raz docierały do niego pytania o jego wcześniejszą pracę doktorską z obszaru biologii molekularnej. To doprowadziło do tego, że krótko po promocji doktorskiej z medycyny, poszedł za głosem serca i objął katedrę biologicznej immunogenetyki. Głównym powodem tej zmiany – powrotu do pierwotnej dziedziny było to, że po długiej przerwie ciągnęło go znowu do badań biologicznych, od których zaczął. Był starszy i rozsądniejszy i w ciągu kolejnych długich lat odczuwał ciągle radość, którą przepełniony może być stworzony do badań naukowiec. Niefortunne warunki, które zawsze mogą się pojawić, nie mogły powstrzymać go przed działaniem.
Widzieliśmy też tę radość z własnych odkryć, to niepohamowane parcie do badania naszego świata, żeby jeszcze lepiej go zrozumieć i przez to przybliżyć się bardziej do prawdy o naszym bycie u naszego ojca/teścia, fizyka Wernera Heisenberga. Kiedy pytaliśmy go, co właściwie wyraża jego mechanika kwantowa, próbował nam to wyjaśnić odpowiednio do naszych zdolności poznawczych. Czasami kończył swoje tłumaczenia radośnie wypowiadanym zdaniem: „Tak zajrzałem trochę Panu Bogu przez ramię”. I robienie tego, zbliżanie się nieco w ten sposób do prawdy, było dla niego bardzo ważną częścią składową jego życia. Rzadko chodził ze swoimi dziećmi do kościoła, a kiedy one pytały go, czy nie wierzy w Boga, mówił: „To nie jest takie proste”. Wtedy tłumaczył nam, że jego wyobrażenie Boga coraz bardziej zdąża w nieco bardziej abstrakcyjnym kierunku, i pozostaje kompasem jego życia. Poza tym w kręgu znajomych naszego ojca poznawaliśmy oczywiście również osoby, które pracowały nad naukami stosowanymi i były przepełnione silnym pragnieniem, żeby zrobić coś dla ludzi, dla ich dobrobytu i zdrowia. Również dla tych osób było to sensem i przez to mocnym oparciem w ich życiu.
To doświadczenie było ważnym impulsem, który sprawił, że w mojej książce (F.M.) Das Versagen der Religion (Zawodność religii) przedstawiłem także doświadczanie, obserwację i badanie natury jako jedne z głównych możliwości znalezienia wewnętrznego sensu i zorientowania się w wartościach. To przekonanie zostało wzmocnione przez książkę Griszki i Igora Bogdanowa: Reise zu der Stunde Null. Die Ursprünge des Universums (Stuttgart 2008) (Podróż do godziny zero. Początki wszechświata). Zostały w niej zacytowane wyznania i wypowiedzi wielu fizyków czy astronomów jako świadectwo tego, jak bardzo można odnieść ich naukę do wręcz religijnego wewnętrznego sensu. Na przykład Albert Einstein wyraził się tak: „Człowiek zyskuje przekonanie, że w prawach rządzących wszechświatem objawia się duch – duch, który znacząco przewyższa człowieka i wobec którego musimy wyglądać mizernie w obliczu naszych skromnych mocy”. Albo: „Kosmiczne religijne uczucie jest najsilniejszym i najszlachetniejszym motywem badań naukowych”. Podobnej oceny dokonał alzacki fizyk atomowy i zdobywca Nagrody Nobla Alfred Kastler: „Dla mnie jako fizyka absurdalna jest myśl, że wszechświat powstał w sposób «przypadkowy»”1. Nie trzeba przy tym wykonywać zawodu przyrodnika. Sama obserwacja natury może prowadzić do gwałtownych przeżyć, które wydają się wskazywać na pewną transcendencję i nadają sens życiu. Jest to wyraźne na przykład w wypowiedzi pewnego teologa: „Słońce! Żadnego dźwięku w bezgranicznym bezmiarze. Z wyjątkiem pieśni Słońca, którą nie uszy, ale oczy słyszą. (…) Jak łatwo zrozumieć, że starożytne ludy widziały w Słońcu bóstwo (…) Niektórzy chrześcijanie, którzy uważają Słońce za ciało niebieskie i nic więcej, wydają się większymi poganami niż ci starożytni, którzy upadali przed nim na kolana”2. Także na przykład francuski kompozytor Claude Debussy na początku XX wieku był naznaczony zupełnie nie kościelno-chrześcijańskimi, ale silnie odnoszącymi się do natury uczuciami religijnymi. Czasami był tak oszołomiony przez obserwowanie barwnych zachodów słońca, że prowadził z niebem nad sobą przypominający modlitwę dialog, i miał powiedzieć kiedyś, że natura jest jego religią. Znamy również malarki i malarzy, którzy nie wierzyli w tradycyjny sposób w osobowego boga, ale malowanie wyjątkowo pięknego krajobrazu traktowali jak pewnego rodzaju nabożeństwo, które nadawało ich życiu sens.