Читать книгу Byłam tu - Gayle Forman - Страница 9

3

Оглавление

Ułożyłam w głowie z tuzin panegiryków dla Meg. Tyle rzeczy mogłabym o niej powiedzieć. Kiedy poznałyśmy się w przedszkolu, narysowała nas obie, a pod spodem nabazgrała coś, czego nie zrozumiałam. W przeciwieństwie do niej nie umiałam wtedy czytać ani pisać.

– Tu jest napisane: „przyjaciółki na zawsze” – objaśniła mi Meg. Wszystko, czego sobie życzyła, stawało się faktem – i tak było też tym razem. Mogłabym powiedzieć, że wciąż przechowuję ten rysunek. W blaszanym pudełku na narzędzia, tam, gdzie moje najcenniejsze skarby. Pogniótł się od ciągłego miętoszenia w dłoniach.

Dobrym tematem byłoby też to, że Meg wydawała się wiedzieć wszystko o wszystkich. Często były to rzeczy, których nie wiedzieli sami zainteresowani. Jak wzorzec kichania. Każdy ma swój własny sposób. Stałą liczbę kichnięć w serii. Moja wynosi trzy. Dla Scottiego i Sue – po cztery. Joe kicha po dwa razy, a Meg po pięć. Potrafiła zapamiętać, co kto miał na sobie w dniu, gdy w szkole robili zdjęcia. W każde Halloween. Była jak chodzące archiwum. Sama zapełniała je treścią, bo prawie każde Halloween spędzałyśmy razem. Ja – w kostiumie, który mi wymyśliła.

Mogłabym opowiedzieć o jej obsesji na punkcie piosenek o świetlikach. Zaczęło się to w pierwszej licealnej, gdy Meg znalazła gdzieś używany winyl z singlem kapeli o nazwie Heavens to Betsy. Zawlokła mnie do swojego pokoju i puściła trzeszczące nagranie. Miała przedpotopowy adapter, który znalazła na pchlim targu i przywróciła do stanu używalności całkiem sama – no, z pomocą instrukcji z YouTube’a. „Nigdy się nie dowiesz, jakie to uczucie, rozświetlać niebo. Nigdy nie pojmiesz, jak to jest być świetlikiem”, śpiewała Corin Tucker głosem tak silnym i delikatnym jednocześnie, jakby pochodził nie z tego świata.

Po tym odkryciu Meg wyruszyła na misję: odnaleźć wszystkie najlepsze piosenki o świetlikach. Jak to ona – w ciągu paru tygodni zgromadziła imponującą kolekcję.

– Czy ty w ogóle widziałaś kiedyś świetlika? – spytałam, gdy kleiła w przejęciu swoją playlistę.

Wiedziałam, że odpowiedź brzmi „nie”. Tak jak i ja, Meg nigdy nie była na wschód od Gór Skalistych.

– Mam czas – odparła wtedy, rozkładając szeroko ramiona. Jak gdyby chciała mi pokazać, ile życia przed nią.

* * *

Joe i Sue poprosili, żebym wygłosiła mowę podczas pierwszego nabożeństwa. Tego dużego, które powinno odbyć się w katolickim kościele, do którego rodzina Garcia uczęszczała od lat. Ojciec Grady był przyjacielem rodziny, ale miał swoje zasady. „Meg popełniła grzech śmiertelny”, powiedział. Jej dusza nie dostanie wstępu do nieba, a ciało – na katolicki cmentarz.

Ten ostatni problem rozwiązał się sam. Sporo czasu minęło, nim policja wydała rodzinie ciało Meg. Trucizna, której użyła, była bardzo rzadka. Nikogo, kto znał ją choć trochę, nie powinno to dziwić. Meg nie nosiła ubrań z sieciówek. Słuchała niszowych zespołów, którymi nikt oprócz niej się nie interesował. Pewnie, że znalazła sobie jakąś egzotyczną trutkę.

Tak więc trumna, nad którą wszyscy szlochali, była pusta. Pogrzeb się nie odbył. Podsłuchałam, jak wuj Meg, Xavier, powiedział do swojej dziewczyny, że lepiej, żeby nigdy nie było żadnego. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia, co napisać na nagrobku.

– Czego byśmy nie wymyślili, zabrzmi jak wyrzut – powiedział.

Starałam się sklecić tę mowę o Meg. Naprawdę. Włączyłam płytę z piosenkami o świetlikach, którą wypaliła i mi podarowała. Trzeci z kolei był kawałek Bishopa Allena, zatytułowany Świetliki. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej zwracałam uwagę na słowa, ale tym razem rąbnęły mnie na odlew: „Wciąż możesz jej przebaczyć. A ona przebaczy tobie”.

Nie jestem tego pewna. Ani co do siebie, ani co do niej.

Powiedziałam Joemu i Sue, że strasznie mi przykro, ale nie wygłoszę tej mowy. Że nie wiedziałabym, co właściwie powiedzieć.

Okłamałam ich wtedy. Pierwszy raz.

* * *

Dzisiejsze czuwanie odbywa się w klubie rotarian, co oznacza, że obędzie się bez religii. Choć prowadzący wygląda trochę jak pastor. Nie mam pojęcia, skąd oni się biorą, ci wszyscy prowadzący, którzy wcale nie znali Meg. A kiedy to się skończy, odbędzie się jeszcze jedno spotkanie. Sue zaprosiła mnie do ich domu.

Spędzałam kiedyś u nich tak dużo czasu, że umiałam rozpoznać humor Sue już od progu. Po zapachu, który się tam unosił. Woń masła oznaczała, że Sue piecze ciasto. A także, że jest smutna i potrzebuje pociechy. Woń ostrych przypraw unosiła się, gdy była w radosnym nastroju. Pichciła wtedy Joemu jego ukochane meksykańskie dania, choć bolał ją od nich brzuch. Popcorn oznaczał, że Sue leży w swojej sypialni, bez światła, a Meg i Scottie muszą sobie radzić sami. Czyli – wyżywić się gotowymi daniami z mikrofali. Joe żartował czasem, jacy z nas szczęściarze, że możemy się tak opychać (i szedł na piętro do Sue). Przytakiwaliśmy mu. Chociaż po drugiej czy trzeciej panierowanej parówce człowiekowi robi się niedobrze.

Znałam Garciów tak dobrze, że gdy zadzwoniłam tego ranka w sprawie mejla, wiedziałam, że Sue jeszcze leży w łóżku. Nie śpi, ale leży – choć była jedenasta rano w sobotę. Sue powiedziała kiedyś, że nigdy nie nauczyła się porządnie wysypiać, nawet po tym, jak jej dzieci już przestały budzić ją o świcie. Wiedziałam, że Joe parzy właśnie kawę, a płachta świeżej gazety zasłania mu stół w kuchni. Scottie pewnie oglądał kreskówki. Trwałość była jedną z wielu rzeczy, które uwielbiałam w tej rodzinie. U mnie jest inaczej. Tricia nie wstaje z łóżka przed południem. Jednego ranka można ją zastać w kuchni, polewającą mlekiem płatki. Innego można jej nie zastać w ogóle.

Teraz dom Garciów tchnie innym rodzajem trwałości. Znacznie mniej zachęcającym. Ale skoro Sue zaprasza, pójdę. Choć wolałabym nie.

* * *

Samochodów przed wejściem jest mniej niż w pierwsze dni żałoby, kiedy całe miasteczko zjednoczyło się we współczuciu, wyrażanym korowodem jadalnych darów w żaroodpornych naczyniach. Ciężko było znieść te wszystkie zapiekanki, te wyrazy empatii. „Tak mi przykro z powodu waszej straty”. W tym samym czasie w miasteczku śmigały plotki. „Jakoś się nie dziwię. Dziewczyna zawsze była pokręcona”. Słyszałam, jak ludzie szeptali tak między sobą. Meg i ja wiedziałyśmy, co niektórzy mówią o niej za plecami. W mieścinie takiej jak nasza była jak róża na pustyni – zbijała tych poczciwców z tropu. Ale kiedy umarła, przestało mi się to wydawać powodem do dumy.

Nie tylko Meg się czepiali. Podsłuchałam, co mówią o Sue starzy bywalcy w barze Tricii. „Chybabym zauważyła, gdyby tak moja córka chciała się zabić!”, perorowała pani Tarkington. Matka Carrie, dziewczyny, która spała z połową chłopaków w szkole. Miałam ochotę zapytać panią Tarkington, czy jako osoba wszechwiedząca wie również o tym. A wtedy jej rozmówczyni odparowała: „Sue? Żartujesz. Ta kobieta nawet jak ma lepszy dzień, to dryfuje sobie gdzieś na orbicie”.

Ich okrucieństwo było jak cios w żołądek. „A jakby tak któraś z was straciła dziecko, suki?”, wypaliłam. Tricia musiała odprowadzić mnie do domu.

Po dzisiejszym spotkaniu Tricia musi iść do pracy, więc tylko podrzuca mnie pod dom Garciów. Wchodzę. Joe i Sue ściskają mnie mocno i odrobinę dłużej, niżbym chciała. Moja obecność musi być dla nich pewną ulgą. Ale słyszę to niewypowiedziane pytanie, gdy Sue patrzy na mnie.

„Wiedziałaś? Czy wiedziałaś o tym?”

Sama nie wiem, co gorsze. Gdybym wiedziała – i nie powiedziała nic? Czy może prawda? Która jest taka, że choć Meg była moją najlepszą przyjaciółką, choć mówiłam jej o sobie absolutnie wszystko i zakładałam, że to działa w obie strony – to nie miałam pojęcia. Najmniejszego.

„Długo się nad tym zastanawiałam”, napisała. Jak długo? Tygodnie? Miesiące? Lata? Znałyśmy się z Meg od przedszkola. Byłyśmy najbliższymi przyjaciółkami, niemal siostrami. Jak długo decyzja dojrzewała w sekrecie przede mną? I przede wszystkim – dlaczego Meg ją przede mną ukryła?

* * *

Po jakichś dziesięciu minutach, przesiedzianych w uprzejmym, smutnym milczeniu, Scottie, brat Meg, podchodzi do mnie z Samsonem na smyczy. Samson to ich pies. To znaczy, teraz jego pies.

– Spacerek? – pyta Scottie. Nie tylko mnie, psa też.

Kiwam głową i wstaję. Scottie jako jedyny w tej rodzinie wciąż zachował resztki podobieństwa do dawnego siebie. Może dlatego, że jest jeszcze młody. Choć już nie taki mały, no i trzymali się z Meg bardzo blisko. Kiedy Sue znikała w sypialni na piętrze, a Joe podążał za nią, to Meg była matką dla Scottiego.

Jest późny kwiecień, ale pogody nikt o tym nie zawiadomił. Zimny, ostry wiatr uderza w nas, chłoszcze piaskiem. Idziemy w stronę wielkiego, pustego pola, na którym srają wszystkie okoliczne czworonogi. Scottie spuszcza Samsona ze smyczy. Ten wystrzela naprzód jak z katapulty. Rozentuzjazmowany, szczęśliwy w swojej psiej ignorancji.

– Trzymasz się jakoś, Cherlakowski? – Jest jakiś fałsz w używaniu tego starego, żartobliwego przezwiska. A poza tym wiem przecież, jak się trzyma. Ale Meg nie będzie mu już matkowała, a Joe i Sue zatonęli w żałobie. Ktoś powinien więc przynajmniej spytać.

– Jestem na siódmym levelu w Wykrywaczu Diabłów – odpowiada Scottie, wzruszając ramionami. – Pozwalają mi teraz grać przez cały dzień.

– Niespodziewana korzyść – mówię i zakrywam usta dłonią. Moje wisielcze poczucie humoru aktywowało się w najmniej odpowiedniej chwili.

Ale Scottie śmieje się szorstko, śmiechem kogoś o wiele starszego.

– Ta. Wiem.

Zatrzymuje się i patrzy, jak Samson obwąchuje tyłek jakiegoś collie.

W drodze powrotnej Samson napina smycz, bo wie, że na końcu trasy czeka go żarcie. Scottie pyta mnie: – Wiesz, czego nie kumam?

Myślałam, że będziemy dalej rozmawiać o grach komputerowych, więc nie jestem przygotowana na to, co nastąpi.

– Nie kumam, czemu nie wysłała tego mejla do mnie.

– A masz w ogóle skrzynkę? – pytam. Jakby to było przyczyną.

Przewraca oczami.

– Mam dziesięć lat, nie dwa. Założyłem sobie konto w trzeciej klasie. Meg ciągle wysyłała mi różne rzeczy.

– Wiesz, pewnie… pewnie chciała cię oszczędzić.

Przez moment jego oczy są tak puste, jak spojrzenia jego rodziców.

– Jasne. Oszczędziła mnie.

* * *

Goście właśnie opuszczają dom Garciów. Przyłapuję Sue na wrzucaniu rybnej zapiekanki do śmieci. Posyła mi speszone spojrzenie. Kiedy próbuję ją objąć na do widzenia, pyta:

– Czy mogłabyś jeszcze zostać?

Pyta cichym głosikiem, tak różnym od zuchwałego tembru Meg. Meg potrafiła tym swoim głosem namówić ludzi do wszystkiego.

– Oczywiście.

Sue gestem zaprasza mnie do jadalni. Joe siedzi tam na kanapie, nieruchomo wpatrując się w przestrzeń i ignorując psa, który nie przestaje prosić o swój wyczekiwany obiad. Patrzę na Joego oblanego światłem zmierzchu. To po nim Meg odziedziczyła smagłą skórę i meksykańskie rysy. Joe wygląda, jakby przez ostatni miesiąc postarzał się o tysiąc lat.

– Cody – mówi Joe. Jedno słowo, a mnie już chce się płakać.

– Cześć, Joe.

– Sue chciałaby zamienić z tobą słowo. Oboje chcemy.

Serce zaczyna mi walić jak młotem. Myślę, że teraz to już na pewno spytają, czy coś wiem. Policjanci wzięli mnie już raz w krzyżowy ogień pytań – ale wypytywali, skąd Meg pozyskała tę truciznę. Oczywiście nie miałam pojęcia. Wiem tylko jedno – jeśli Meg czegoś chciała, zwykle znajdowała sposób, żeby to zdobyć.

Po jej śmierci wyszukałam w sieci typowe oznaki planowanego samobójstwa. Meg nie oddała mi żadnej swojej ulubionej rzeczy. Nie mówiła o śmierci. Jasne, zdarzało jej się rzucić: „Jeśli pani Dobson zrobi nam jeszcze jedną kartkówkę, to chyba się zastrzelę”. Ale czy to się liczy?

Sue siedzi obok Joego na sfatygowanej kanapie. Zerkają sobie w oczy, ale nie mogą zbyt długo znieść swoich spojrzeń. Więc zwracają się do mnie, jakbym była Szwajcarią. Ich krajem rozjemcą.

– Semestr w Cascades kończy się w przyszłym miesiącu – mówią mi.

Kiwam głową. Uniwersytet Cascades to prestiżowa prywatna szkoła wyższa, która przyznała Meg stypendium.

Po maturze miałyśmy obie wyjechać do Seattle. Taki był kiedyś plan. Snułyśmy te marzenia od ósmej klasy. My razem na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Przez pierwsze dwa lata dzielące pokój w akademiku, a później – jakieś wynajęte mieszkanie. Ale potem Meg dostała tę wypasioną ofertę Cascades. Znacznie lepszą niż to, co mogli jej zaoferować w Waszyngtonie. Ja dostałam się na UW, ale bez żadnych poduszek finansowych w pakiecie. Tricia nie ukrywała, że w niczym mi nie pomoże. „Dopiero co wygrzebałam się z własnych długów”, powiedziała. No to dałam sobie spokój z uniwerkiem i zostałam w domu. Miałam zamiar pochodzić przez dwa lata do szkoły policealnej, a potem dołączyć do Meg.

Joe i Sue milczą. Patrzę, jak Sue skubie skórki przy paznokciach. Są całe postrzępione. W końcu podnosi głowę.

– Szkoła bardzo ładnie nas potraktowała. Powiedzieli, że spakują wszystko i wyślą. Ale nie chcę, żeby ktoś obcy dotykał jej rzeczy.

– A co ze współlokatorami Meg? – pytam.

Cascades jest niewielkie i nie ma akademika z prawdziwego zdarzenia. Meg mieszka – mieszkała – w wynajętym przez uczelnię domu dla studentów.

– Wygląda na to, że po prostu zamknęli jej pokój i zostawili go tak, jak był. Czynsz jest opłacony do końca semestru, ale teraz powinniśmy stamtąd wszystko zabrać i przywieźć… – głos jej się załamuje.

– Do domu – kończy za nią Joe.

Potrzebuję chwili, by zrozumieć, o co mnie proszą. Czego ode mnie oczekują. Najpierw czuję ulgę. Więc nie będę musiała przyznać, że nie miałam pojęcia, co Meg planowała. Że tym jednym, jedynym razem, kiedy to o n a potrzebowała m n i e – zawiodłam. Ale potem ciężar tej prośby z hukiem opada mi na dno żołądka. Co nie znaczy, że powiem nie. Oczywiście, że się zgodzę. Oczywiście, że tak.

– Chcecie, żebym spakowała jej rzeczy? – pytam.

Przytakują, więc i ja kiwam głową. Tyle mogę zrobić.

– Kiedy już skończą się twoje wykłady, oczywiście – mówi Sue.

Moje wykłady oficjalnie kończą się za miesiąc. Tak naprawdę skończyły się w dniu, gdy dostałam tamtego mejla. Mam teraz same jedynki. Albo nieobecności. Bez różnicy.

– I jeśli dasz radę wziąć wolne w pracy – dodaje Joe.

Mówi z szacunkiem, jak gdyby moja praca była ważna. Sprzątam ludziom domy. Moi zleceniodawcy – czyli wszyscy w tym mieście – zachowali się naprawdę miło. Powiedzieli, żebym zrobiła sobie przerwę na tak długo, jak potrzebuję. Ale ja nie potrzebuję pustych godzin, żeby siedzieć i myśleć o Meg.

– Mogę jechać kiedykolwiek – oznajmiam. – Choćby jutro.

– Nie miała tego dużo. Możesz wziąć samochód – podpowiada Joe.

Joe i Sue jeżdżą jednym wozem. Rozplanowują swoje przedsięwzięcia niczym NASA. Sue podrzuca Joego do pracy, później odwozi Scottiego do szkoły, potem sama jedzie do pracy – a pod koniec dnia zbiera ich obu. W weekendy jest to równie skomplikowane, z tym że dochodzą jeszcze zakupy i inne rzeczy, na które nie było czasu w tygodniu. Ja nie mam samochodu. Od czasu do czasu, naprawdę rzadko, Tricia pozwala mi wziąć swój.

– Może pojadę busem? Nie ma… nie miała aż tylu tych rzeczy.

Od Joego i Sue wręcz bije ulga.

– Kupimy ci bilet. Wszystkie większe pudła możesz nadać UPS-em – mówi Joe.

– I nie musisz przywozić wszystkiego – dodaje Sue. – Tylko to, co naprawdę ważne.

Kiwam głową. Wydają się tak wdzięczni, że aż muszę odwrócić wzrok. To nic takiego. Zaledwie trzydniowa wycieczka: dzień na dojazd, dzień na spakowanie rzeczy, dzień na powrót. Do tego typu rzeczy Meg zgłaszała się na ochotnika. Nie trzeba było jej prosić.

Byłam tu

Подняться наверх