Читать книгу Maigret ma skrupuły - Georges Simenon - Страница 4
1
ОглавлениеGość we wtorkowy poranek
Taka sytuacja zdarza się przy Quai des Orfevres raz, najwyżej dwa w ciągu roku i trwa tak krótko, że łatwo ją przeoczyć: po gorączkowym okresie, kiedy sprawy spadają na ludzi jedna za drugą, o ile nie po trzy-cztery jednocześnie, zmuszając do stawania na głowie cały personel i doprowadzając do tego, że inspektorzy z braku snu chodzą jak błędni i ledwie widzą, nagle nastaje kompletny spokój, chciałoby się powiedzieć — wytwarza się pustka, i tylko czasem dzwonek telefonu przerywa ten stan, by na krótką chwilę skupić uwagę na czymś banalnym i błahym.
Tak właśnie było wczoraj, w poniedziałek, a trzeba przyznać, że poniedziałki z natury są spokojniejsze od innych dni. We wtorek o jedenastej ta półsenna atmosfera wciąż jeszcze panowała w biurze. Długimi korytarzami przeszło może dwóch czy trzech podenerwowanych informatorów, którzy pojawili się, żeby złożyć raport, a w pokoju inspektorów wszyscy poza chorującymi na grypę tkwili przy biurkach.
Podczas gdy w nagłych sytuacjach Maigret odczuwał bolesny brak ludzi do pracy i z najwyższym trudem dobierał zespoły do prowadzenia spraw, dziś miał do dyspozycji niemal całą brygadę.
Trzeba przyznać, że podobnie działo się w całym Paryżu — był 10 stycznia. Po świętach miasto funkcjonowało jeszcze na zwolnionych obrotach, w oparach alkoholu, a mieszkańcy myśleli tylko o zbliżającym się terminie rozliczenia podatkowego.
Niebo, tworząc odpowiednie tło dla tego nastroju, przybrało neutralną barwę szarości, niemal lustrzane odbicie chodników. Było zimno, ale nie tak, żeby uznać to za niezwykłe i mówić w dziennikach o wybrykach pogody, lecz po prostu nieprzyjemnie, co przechodnie zauważali po pewnym czasie spędzonym na ulicy.
Kaloryfery w biurach parzyły, robiło się duszno, a od czasu do czasu w rurach coś bulgotało albo z urządzeń grzewczych dobiegały inne tajemnicze dźwięki.
Jak uczniowie w szkole, po egzaminach, ludzie skupiali się na banalnych pracach, tych, które zwykle odkłada się na później — znajdowali w szufladach zapomniane raporty, sporządzali statystyki — nudne administracyjne roboty.
A ci, o których pisze się w gazetach, niemal w komplecie wyjechali na Lazurowe Wybrzeże albo na narty w góry.
Gdyby Maigret miał jeszcze swój piecyk węglowy, który zostawiono mu tak długo po instalacji centralnego ogrzewania, ale w końcu zabrano, robiłby sobie krótkie przerwy, żeby dorzucić do ognia i oczyścić popielnik, sypiąc deszczem rozżarzonego popiołu.
Nie był w złym nastroju, ale też nie czuł się dobrze i zastanawiał się nawet, już w autobusie, czy nie złapał grypy.
A może martwił się o żonę? Wczoraj nieoczekiwanie zadzwonił do niego przyjaciel, doktor Pardon z ulicy Picpus.
— Halo, Maigret... Tylko proszę nie mówić żonie, że o tym pana informuję...
— Ale o czym?
— Przyszła dziś do mnie i prosiła, żebym panu o tym nie wspominał.
Niespełna rok temu komisarz też odwiedził lekarza i też poprosił go, by nie mówił o tym jego żonie.
— Mimo wszystko proszę się nie martwić. Dokładnie ją zbadałem. Nic poważnego jej nie dolega...
Wczoraj rano podczas tej rozmowy Maigret czuł się równie ociężały jak dziś w autobusie i potem, gdy ślęczał nad raportem, który miał dopracować.
— Na co się uskarża?
— Od pewnego czasu ma zadyszkę, wchodząc na schody, a poza tym, głównie rano, puchną jej nogi. Zapewniam pana, że nie ma powodu do obaw. Po prostu krążenie nie jest takie, jak powinno. Zapisałem jej tabletki, które ma przyjmować przy każdym posiłku. Uprzedzam też, żeby się pan nie dziwił, że zaleciłem jej dietę. Chciałbym, żeby zrzuciła pięć, sześć kilogramów, by ulżyć sercu.
— Jest pan pewien, że...
— Daję panu słowo, że to nic groźnego, ale pomyślałem, że lepiej, by pan o tym wiedział. Proszę tylko, niech pan udaje, że niczego nie zauważył. Bo żona przede wszystkim nie chce, żeby się pan o nią martwił.
Znał żonę i domyślał się, że wykupiła leki w pierwszej aptece, na jaką natrafiła. Przyjaciel zadzwonił do niego rano. Przy obiedzie Maigret obserwował żonę — nie wzięła przy nim żadnej tabletki. Wieczorem też nie. Szukał fiolki albo pudełeczka w szufladach kredensu, a potem, jakby nigdy nic, w kuchni.
Gdzie ukryła te leki? Jadła mniej, zrezygnowała z deseru, chociaż była łakoma.
— Pomyślałam sobie, że warto się trochę odchudzić — rzuciła tonem żartu. — Nie mieszczę się już w sukienki.
Ufał Pardonowi. I nigdy nie panikował. A jednak nie dawało mu to spokoju i wprawiało w melancholię.
Najpierw on, rok temu, spędził trzy tygodnie w łóżku. Teraz ona. Czyżby to oznaczało, że niepostrzeżenie osiągnęli wiek, kiedy pojawiają się drobne dolegliwości, kiedy od czasu do czasu trzeba coś naprawić, zupełnie jak w samochodzie, który nagle zaczyna prawie co tydzień trafiać do warsztatu?
Tylko że w przypadku samochodu wystarczy kupić części zamienne. Można nawet zamontować nowy silnik.
W chwili gdy woźny sądowy zapukał do drzwi i jak zwykle uchylił je, nie czekając na odpowiedź, Maigret nie do końca uświadamiał sobie, jak jest zamyślony. Uniósł głowę znad dokumentów i popatrzył na starego Josepha oczyma, które wyglądały na zaspane.
— O co chodzi?
— Ktoś uparł się, że będzie rozmawiał tylko z panem.
I Joseph, który chodził bezszelestnie, położył na jego biurku kartkę.
Maigret przeczytał napisane ołówkiem nazwisko. Powieważ nie wydało mu się znajome, nie zwrócił na nie uwagi. Zapamiętał tylko, że było dwusylabowe i zaczynało się od M. W pamięci utkwiło mu natomiast imię. Xavier, bo takie nosił jego pierwszy szef z Quai des Orfevres, stary Xavier Guichard.
Tam, gdzie wydrukowano: „Cel wizyty”, obok wpisano coś w rodzaju: „bezwzględna konieczność rozmowy z komisarzem Maigretem”.
Joseph spokojnie czekał. W gabinecie było dość ciemno i należało właściwie włączyć światło, ale komisarz nie zwrócił na to uwagi.
— Przyjmie go pan?
Skinął głową i lekko wzruszył ramionami. Dlaczego nie? Po chwili w drzwiach stanął mężczyzna około czterdziestki, w którego wyglądzie nie było nic szczególnego i który nie wyróżniałby się w tłumie ludzi zmierzających szybkim krokiem do najbliższej stacji metra o szóstej wieczorem.
— Przepraszam, że przeszkadzam, panie komisarzu.
— Proszę usiąść.
Interesant wyglądał na lekko podenerwowanego, niezbyt, ale jednak. Cóż, większość przychodzących do tego gabinetu czuła się speszona. Miał na sobie ciemny płaszcz, który rozpiął, zanim zajął miejsce. Najpierw położył kapelusz na kolanach, potem — na dywanie, pod nogami.
I wtedy odruchowo się uśmiechnął, jak osoba onieśmielona. Odkaszlnął i powiedział:
— No cóż, najtrudniej jest chyba zacząć. Przyznam, że jak każdy, wiele razy powtarzałem sobie w myślach, co panu powiem, ale teraz wszystko mi się plącze...
I znów uśmiechnął się, jakby czekał na aprobatę ze strony komisarza. Ale jego ciekawość jeszcze się nie rozbudziła — trafił na zły moment, umysł Maigreta drzemał.
— Domyślam się, że przychodzi do pana wiele takich osób, ludzie zgłaszają się ze swoimi drobnymi sprawami, przekonani, że to coś interesującego.
Był brunetem, całkiem przystojnym, mimo skrzywionego nosa i zbyt wydatnej górnej wargi.
— Ale zapewniam pana, że ja wcale tak nie myślę i długo wahałem się, czy powinienem zawracać głowę człowiekowi, który ma tyle ważnych spraw.
Prawdopodobnie spodziewał się ujrzeć uginające się pod papierami biurko, a na nim dwa albo trzy rozdzwonione telefony. Do tego ciągle wpadający inspektorzy, a na krzesłach skuleni świadkowie albo podejrzani. Mniej więcej tak zresztą działoby się każdego innego dnia, ale dziś jego rozczarowanie nie wywołało nawet uśmiechu na ustach komisarza, który wyglądał, jakby nie chciało mu się myśleć.
Prawdę mówiąc, Maigret patrzył na garnitur interesanta, mówiąc sobie, że uszyto go z porządnego materiału, zapewne u któregoś z pobliskich krawców. Był szary, a właściwie grafitowy. Do tego czarne pantofle i neutralny krawat.
— Panie komisarzu, pozwolę sobie dodać, że nie jestem szaleńcem. Nie wiem, czy pan zna doktora Steinera, który ma gabinet na placu Denfert-Rochereau. To neurolog, a jak sądzę, w pewnym sensie jego dziedzina pokrywa się z domeną psychiatrii. Wielokrotnie zeznawał w sądzie jako ekspert.
Gęste brwi Maigreta uniosły się, ale lekko, bez przesady.
— Był pan u Steinera?
— Owszem, poszedłem do niego na konsultację, a skoro o tym mowa, to zaznaczę, że taka wizyta u niego trwa godzinę i że to lekarz dociekliwy i dokładny. Niczego się nie doszukał. Uznał mnie za całkowicie normalnego. Co do mojej żony, której nie widział...
Zawiesił głos, bo jego monolog nieco odbiegał od wcześniej przygotowanego, który próbował teraz odtworzyć słowo w słowo. Odruchowo wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ale nie odważył się zapytać, czy może zapalić.
— Śmiało — rzucił Maigret.
— Dziękuję.
Jego palce poruszały się niezdarnie. Mężczyzna był zdenerwowany.
— Przepraszam pana. Powinienem bardziej nad sobą panować. Nie potrafię powściągnąć wzruszenia. Po raz pierwszy widzę pana na żywo, w tym biurze, z fajkami...
— Zechce mi pan powiedzieć, czym się pan trudni?
— Powinienem od tego zacząć. To nie jest zbyt powszechny zawód i być może, jak wiele osób, zareaguje pan uśmiechem. Pracuję w Grands Magasins du Louvre przy Rivoli. Moje stanowisko oficjalnie nazywa się „główny sprzedawca działu zabawek”. A to oznacza, że w okresie przedświątecznym nie miałem chwili wytchnienia. W rzeczywistości mam specjalizację, której poświęcam większość czasu: zajmuję się kolejkami elektrycznymi.
Wydawało się, że zapomniał o celu swojej wizyty i o tym, gdzie jest, kiedy zaczął mówić na ulubiony temat.
— Przechodził pan w grudniu przed naszymi witrynami?
Maigret nie przytaknął ani nie zaprzeczył. Po prostu nie pamiętał. Zauważył tylko gigantyczny, rozświetlony motyw na fasadzie, ale też nie potrafił powiedzieć, kogo wyobrażały poruszające się, kolorowe sylwetki.
— Jeśli tak, to w trzeciej witrynie od ulicy Rivoli widział pan dokładną rekonstrukcję dworca Saint-Lazare — wszystkie perony, pociągi podmiejskie i pospieszne, sygnalizację, budki dróżników. Zajęło mi to trzy miesiące, musiałem jechać do Szwajcarii i do Niemiec po część materiałów. Panu może się to wydawać dziecinadą, ale gdybym podał, jakie obroty osiągamy na samych kolejkach elektrycznych... Proszę nie myśleć, że naszą klientelę stanowią wyłącznie dzieci. Dorośli, i to ci na stanowiskach, pasjonują się pociągami elektrycznymi i często wzywają mnie do swoich rezydencji, żeby...
Znów przerwał.
— Nudzę pana?
— Nie.
— Słucha mnie pan?
Maigret skinął głową. Jego gość miał czterdzieści, może czterdzieści pięć lat, na palcu złotą obrączkę, płaską i szeroką, prawie taką samą, jak komisarz. Jego spinka do krawata wyobrażała sygnalizator kolejowy.
— Chyba się pogubiłem. Nie przyszedłem tu przecież opowiadać panu o kolejkach elektrycznych i zdaję sobie sprawę, że marnuję pański czas. Wydaje mi się jednak, że musi się pan o mnie czegoś dowiedzieć. Dodam więc, że mieszkam przy alei Châtillon, nieopodal kościoła Saint-Pierre de Montrouge w XIV dzielnicy i od osiemnastu lat zajmuję to samo mieszkanie. Nie, od dziewiętnastu, a dokładnie — w marcu upłynie dziewiętnaście lat... Jestem żonaty...
Ubolewał, że nie potrafi mówić jaśniej, że musi przedstawić tyle szczegółów. Wyczuwało się, że waży nasuwające mu się myśli, zastanawiając się, czy są istotne, czy też nie i albo je formułuje, albo odrzuca.
Spojrzał na zegarek.
— To właśnie dlatego, że jestem żonaty...
I uśmiechnął się przepraszająco.
— Byłoby łatwiej, gdyby zadawał mi pan pytania, ale to niemożliwe, bo nie wie pan, o co chodzi...
Maigret już prawie miał do siebie pretensję, że jest aż tak bezczynny, ale to nie była jego wina. To było fizyczne. Z trudem przychodziło mu zainteresować się słowami tamtego i żałował, że pozwolił Josephowi wprowadzić go.
— Słucham pana...
Nabił fajkę, żeby się czymś zająć, rzucił okiem przez okno, za którym rozpościerała się tylko wyblakła szarość, zupełnie jak spłowiała kurtyna w prowincjonalnym teatrze.
— Przede wszystkim chcę podkreślić, że jej nie oskarżam, panie komisarzu. Kocham żonę. Gisele i ja jesteśmy piętnaście lat po ślubie, a prawdę mówiąc, nigdy się nie kłóciliśmy. Rozmawiałem o tym z doktorem Steinerem, już po badaniu. Powiedział zatroskany: „Chciałbym, żeby przyprowadził pan do mnie żonę”. Ale pod jakim pretekstem mam prosić Gisele, żeby poszła ze mną do neurologa? Nie jestem nawet w stanie stwierdzić, że jest szalona — nadal pracuje, nikt na nią nie narzeka... Proszę zrozumieć, nie jestem zbyt wykształcony. Wychowała mnie opieka społeczna, jestem samoukiem. Tego, co wiem, uczyłem się z książek, po pracy. Interesuję się wszystkim, nie tylko — chociaż tak można by pomyśleć — kolejkami elektrycznymi, i uważam, że wiedza to najcenniejszy kapitał, jaki człowiek może zdobyć. Przepraszam, że tak mówię. Chcę po prostu, żeby pan wiedział, że kiedy Gisele zaczęła zachowywać się wobec mnie inaczej niż zwykle, poszedłem do biblioteki, a raczej kilku, także do Biblioteki Narodowej, żeby przejrzeć opracowania, których zakup byłby dla mnie zbyt kosztowny. Poza tym żona z pewnością by się zaniepokoiła, znajdując je w domu...
O tym, że Maigret z mniejszą lub większa uwagą śledził ten monolog, świadczyło zadane przez niego pytanie:
— Mówi pan o książkach psychiatrycznych?
— Tak. Nie twierdzę, że wszystko zrozumiałem. Większość napisano językiem specjalistycznym, który jest dla mnie trudny. Trafiłem jednak na opracowania poświęcone nerwicom i psychozom, i te książki dały mi do myślenia. Przypuszczam, że wie pan, co różni nerwicę od psychozy? Przeczytałem też sporo o schizofrenii, ale jestem prawie pewien, że nie jest aż tak źle...
Maigret pomyślał o własnej małżonce, o Pardonie, a potem skupił się na małym brązowym pieprzyku w kąciku ust gościa.
— Jeżeli dobrze zrozumiałem, podejrzewa pan, że żona ma problemy psychiczne?
Nadeszła ta chwila: mężczyzna lekko pobladł, kilka razy przełknął ślinę, a potem oświadczył, starannie dobierając i ważąc każde słowo:
— Jestem przekonany, że od kilku miesięcy — co najmniej pięciu albo sześciu, żona nosi się z zamiarem zabicia mnie. I właśnie dlatego zależało mi na osobistej rozmowie z panem, panie komisarzu. Nie mam na to dowodów, które mógłbym przedstawić, bo gdybym nimi dysponował, od tego bym zaczął. Jestem jednak gotów powiedzieć, co na to wskazuje. Są to sygnały dwojakiego rodzaju — po pierwsze psychiczne, a te, jak pan z pewnością wie, najtrudniej przedstawić, bo często to drobiazgi, same przez się pozbawione znaczenia, jednak zyskujące sens, kiedy się je powiąże. Co do dowodów materialnych, dysponuję tylko jednym, przyniosłem go. Jest bardzo niepokojący...
Rozchylił płaszcz i marynarkę, wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel, a z niego kartkę złożoną tak, jak robią to jeszcze czasem farmaceuci, sprzedając proszek od bólu głowy.
W papierku rzeczywiście znajdowała się sproszkowana substancja o brudnobiałej barwie.
— Zostawię panu tę próbkę, żeby mógł ją pan dać do analizy. Zanim do pana przyszedłem, poprosiłem już o analizę jednego ze sprzedawców, pasjonującego się chemią i dysponującego prawdziwym laboratorium. Nie miał wątpliwości. To fosforek cynku. Nie fosfor, ale właśnie fosforek, sprawdziłem w encyklopedii. Nie poprzestałem na Larousse’ie. Zajrzałem też do podręczników chemii. Fosforek cynku jest szarym, silnie trującym proszkiem. Dawniej używano go w minimalnych dawkach jako leku na niektóre choroby, ale ze względu na właściwości toksyczne wycofano go.
Na chwilę zamilkł, nieco zdezorientowany brakiem reakcji Maigreta, który wydawał się nieobecny duchem.
— Moja żona nie jest chemikiem. I nie zażywa żadnych leków. Nie cierpi na choroby, które ewentualnie mogłyby uzasadniać zaordynowanie fosforku cynku. Tymczasem w domu znalazłem nie kilka gramów tej substancji, ale cały flakonik. Zupełnie przypadkowo. Mam na parterze pracownię, w której przygotowuję makiety wystaw i prowadzę eksperymenty z mechaniki. To tylko zabawki, ale jak już wspomniałem, zabawki to...
— Wiem.
— Tamtego dnia, pod nieobecność żony, rozlałem na stół w warsztacie słoiczek kleju. Otworzyłem schowek, gdzie trzymamy szczotki i środki czyszczące. Szukając detergentu, przypadkiem wziąłem do ręki flakonik bez naklejki. Zaciekawił mnie jego kształt. A teraz, jeśli skojarzy pan to znalezisko z faktem, że od kilku miesięcy po raz pierwszy w życiu odczuwałem dolegliwości, które opisałem doktorowi Steinerowi...
Rozbrzmiał telefon. Maigret podniósł słuchawkę i rozpoznał głos dyrektora Policji Kryminalnej.
— Maigret? Ma pan wolną chwilę? Chciałbym przedstawić panu amerykańskiego kryminologa, który właśnie u mnie jest i pragnie uścisnąć panu rękę...
Po odłożeniu słuchawki Maigret rozejrzał się po biurze. Nigdzie nie poniewierały się żadne poufne materiały, a jego gość nie wyglądał na groźnego.
— Pozwoli pan? Zajmie mi to kilka minut...
— Ależ proszę.
Już w progu pomyślał, że lepiej będzie, jak to miał w zwyczaju, otworzyć drzwi do pokoju inspektorów. Cofnął się więc, ale nie wydał im żadnych szczegółowych instrukcji. Nie przyszło mu to do głowy.
Po chwili otworzył obijane drzwi gabinetu szefa. Wysoki, rudowłosy mężczyzna wstał z fotela i serdecznie uścisnął mu dłoń, mówiąc po francusku z ledwie wyczuwalnym akcentem:
— Niezmiernie się cieszę, że mogę osobiście się z panem spotkać, panie Maigret. Niestety, nie miałem takiej okazji, kiedy odwiedził pan moją ojczyznę, bo byłem wtedy w San Francisco, a pan tam nie dotarł. Fred Ward, mój przyjaciel, który powitał pana w Nowym Jorku i towarzyszył w podróży do Waszyngtonu, opowiadał mi o panu fascynujące historie.
Dyrektor dał Maigretowi znak, by usiadł.
— Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu w jednym z tych przesłuchań, które nam, Amerykanom, wydają się tak zadziwiające?
Komisarz uspokoił jego obawy. Gość szefa chciał poczęstować go papierosem, ale uśmiechnął się, przepraszając:
— Zapomniałem, że jest pan fanatykiem fajki.
To zdarzało się co pewien czas i zawsze wtedy padały takie same zdania, identyczne pytania, pełne emfazy, żenujące wyrazy podziwu. Maigret, choć nie znosił, kiedy oglądano go jak ciekawy eksponat, starał się pobłażliwie traktować takie zachowania, a na jego twarzy pojawiał się specyficzny uśmiech, który bawił jego szefa.
Jedno pytanie pociągnęło za sobą kolejne. Rozmowa miała charakter profesjonalny, przywołano w niej też sławne sprawy, prosząc, by wyraził opinię na ich temat.
Niestety, poruszono kwestię jego metod, a to zawsze go drażniło, bo od dawna powtarzał, że nie ma metod. Mimo to legendy o nich wciąż krążyły.
Chcąc wybawić go z kłopotu, dyrektor wstał i powiedział:
— A teraz, jeśli pan zechce, zwiedzimy nasze muzeum...
Stanowiło to część wszystkich tego rodzaju wizyt, a Maigret z ręką zmiażdżoną jeszcze serdeczniejszym uściskiem pożegnalnym, mógł wrócić do swojego biura.
Zaskoczony, zatrzymał się w progu, bo w fotelu, który zajmował sprzedawca kolejek elektrycznych, nikt już nie siedział. Pokój był pusty, tylko dym z papierosa unosił się jeszcze na wysokości jego głowy.
Zajrzał do biura inspektorów.
— Wyszedł?
— Kto?
Javier i Lucas grali w karty, co zdarzało się od święta, chyba że mieli nocny dyżur.
— Nieważne. To nic istotnego...
Cofnął się na korytarz, gdzie stary Joseph czytał gazetę.
— Mój klient wyszedł?
— Niedawno. Opuścił pański pokój i powiedział, że nie może dłużej czekać, bo musi wrócić do sklepu, gdzie go już chyba szukają. Czy powinienem...?
— Nie. Nic się nie stało.
Mężczyzna miał prawo wyjść, bo nikt go tu nie wzywał.
Dopiero teraz Maigret uświadomił sobie, że nie zapamiętał nazwiska.
— Joseph, domyślam się, że nie wie pan, jak nazywa się ten człowiek?
— Panie komisarzu, przyznam, że nie spojrzałem na jego dokumenty.
Maigret wrócił do siebie, usiadł za biurkiem i znów skupił się na raporcie, w którym nie było nic pasjonującego. Miał wrażenie, że coś złego dzieje się z piecami grzewczymi, bo kaloryfery nigdy nie były aż tak gorące, a z ich dołu dobiegały niepokojące odgłosy. Chciał nawet wstać, żeby zakręcić ogrzewanie, ale nie zdobył się na ten wysiłek i tylko wyciągnął rękę do telefonu.
Miał zamiar zadzwonić do Magasins du Louvre i zasięgnąć języka o szefie działu zabawek. Ale czy robiąc to, nie wzbudzi obaw o powód nagłego zainteresowania policji jednym z pracowników? Tak Maigret mógłby niechcący zaszkodzić swemu gościowi.
Pracował jeszcze przez chwilę, a potem niemal bezwiednie podniósł słuchawkę.
— Zechciałaby pani połączyć mnie z niejakim doktorem Steinerem, który mieszka na placu Denfert-Rochereau?
Po niespełna dwóch minutach telefon zadzwonił, kobiecy głos poinformował:.
— Doktor Steiner czeka przy aparacie.
— Panie doktorze, proszę wybaczyć, że niepokoję. Mówi Maigret... Tak, komisarz z Policji Kryminalnej... Sądzę, że niedawno pojawił się u pana pacjent, który ma na imię Xavier, a którego nazwisko mi umknęło...
Jednak lekarz chyba nie przypominał sobie nikogo takiego.
— Pracuje w dziale zabawek... Szczególnie zajmują go kolejki elektryczne... Ponoć udał się do pana, żeby się upewnić, że nie jest szalony, a potem opowiadał panu o swojej żonie...
— Zechce pan chwilę zaczekać? Muszę zajrzeć do kartoteki.
Maigret usłyszał, jak lekarz mówi do kogoś:
— Panno Berthe, będzie pani tak miła...
Chyba oddalił się od aparatu, bo nic już nie było słychać i cisza trwała przez dłuższą chwilę, prawdę mówiąc, tak długą, że Maigret obawiał się, że doszło do przerwania połączenia.