Читать книгу Dlaczego mamusia pije. Pamiętnik wyczerpanej mamy - Gill Sims - Страница 4
PAŹDZIERNIK
ОглавлениеNiedziela, 4 października
Simon ciągle suszy mi głowę o ten przeklęty kredens.
– Co w ciebie wstąpiło, Ellen? Co zamierzasz z nim teraz zrobić, Ellen? Czy wiesz, Ellen, jak długo ten kredens był w mojej rodzinie? Ellen, i co moja matka powie, kiedy go zobaczy?
W końcu straciłam cierpliwość do tej jęczyduszy.
– To tylko kredens! Sterta drewna! To przecież nie koniec świata! On nawet nie jest nic wart! – ryknęłam.
Simon zrobił smutną zranioną minę i pociągając nosem, odparł:
– Dla mnie miał olbrzymią wartość sentymentalną, a ty go sobie ot tak, zniszczyłaś bez żadnej konsultacji ze mną. Więc mam prawo się złościć, czy tak? A może nie?
– Cóż, kochanie, gdybyś nie spędził całego weekendu w tej swojej przeklętej szopie, unikając jakiegokolwiek kontaktu ze mną i swoimi dziećmi, jakbyś miał tam coś naprawdę ważnego do roboty, może przytrafiłaby ci się okazja, żeby to ze mną przedyskutować. A może nie? – warknęłam.
– Strasznie mi przykro, kochanie, ale uważam, że mam prawo do chwili dla siebie w weekend. Wyobraź sobie, że niektórzy w tym domu pracują na pełen etat. Niektórzy nie kończą pracy w porze lunchu, nie biorą dni wolnych w środku tygodnia i choć trudno ci w to uwierzyć, pod koniec tygodnia są po prostu kurewsko zmęczeni – odciął się Simon.
– Ja nie kończę w porze lunchu. Kończę w ostatniej chwili, żeby pędzić na łeb na szyję do szkoły po dzieci, KOCHANIE! A resztę wieczoru spędzam na wożeniu dzieci na zajęcia, robieniu obiadu, wstawianiu prania, nadzorowaniu kąpieli, odrabianiu prac domowych i kładzeniu dzieci do łóżka, bo przecież NIEKTÓRZY są kurewsko zmęczeni po pracy i nie są w stanie robić nic innego poza ślęczeniem przed telewizorem z butelką piwa. Moje tak zwane dni wolne spędzam na próbach zaprowadzenia jakiegokolwiek ładu w tej norze, którą nazywamy domem, a weekendy mijają mi na sprzątaniu, praniu, prasowaniu i zabawianiu dzieci NIEKTÓRYCH. Jakbyś nie wiedział, KOCHANIE! – ryknęłam.
Moje argumenty były słuszne, tyle że byłam już tak wściekła, że mój głos przerodził się w pisk i chyba tylko delfiny zrozumiały, dlaczego Simon był samolubnym dupkiem.
– Och, na miłość boską, Ellen. Dlaczego we wszystkim musisz ze mną rywalizować? Zniszczyłaś kredens mojej matki, ale to ty jesteś pokrzywdzona – jęknął Simon.
– To nie jest rywalizacja. Chciałam tylko, żebyś wiedział, jak spędzam swój tak zwany wolny czas. A teraz, jeśli pozwolisz, zamierzam spędzić trochę więcej wolnego czasu, zabierając twoje dzieci w gości.
– Jedziemy do Sophie i Toby’ego – wtrącił Pete.
– Sophie i Toby nie mają mamusi. Mieszkają ze swoim tatusiem, Samem. Mama Lucy Atkinson mówi, że Sam to niezłe ciacho – dodała Jane pomocnie.
– Kim jest ten Sam? – chłodno spytał Simon.
– To nowy tata w naszej szkole. Samotny – oświadczyłam.
– I naprawdę jest niezłym ciachem?
– Prawdę mówiąc, nie zwracałam na to uwagi – skłamałam bezczelnie, modląc się, żebym nie spłonęła rumieńcem.
U Sama było uroczo. Jego dom jest prześliczny. Kilka razy przyłapałam się na tym, że zastanawiam się, jak by to było pić razem kawę przy kuchennym stole w kolorze kaczego jaja i podziwiać Sama siedzącego naprzeciwko mnie w samym szlafroku. Nie, nie w szlafroku! Szlafroki nie są seksowne. Może w spodenkach od piżamy Calvina Kleina i ładnym obcisłym T-shircie. Miałby dwudniowy zarost i… PRZESTAŃ, ELLEN! NATYCHMIAST PRZESTAŃ!
Sobota, 10 października
Po południu zabrałam dzieci do parku. Z nieznanych mi powodów park nigdy nie jest tak radosny i beztroski, jak powinien. Pierwszą czyhającą tam na mnie atrakcją było sprawdzanie, czy na ziemi nie walają się zbite butelki i zużyte prezerwatywy, porzucone noc wcześniej przez znudzonych nastolatków (w sumie to dobrze, że się zabezpieczają nawet po obaleniu butelki taniej wódki, ale tłumaczenie dzieciom, dlaczego nie powinny dotykać takich baloników, nie należy do moich ulubionych zajęć, szczególnie na kacu). Chwilę później musiałam stawić czoło Sabatowi Cholernych Perfekcyjnych Mamusiek, które rozdawały swoim latoroślom o pąsowych buźkach zdrowe, przygotowane w domu batoniki z daktyli i granoli. Ja oczywiście nie miałam żadnych przekąsek, bo liczyłam na to, że skoro dzieci są już w wieku szkolnym, wytrzymają chociaż godzinę bez futrowania Ponieważ byłam jedyną mamuśką, która nie przyniosła nic do jedzenia, najwyraźniej byłam w błędzie. Okazało się, że dzieci trzeba karmić bez ustanku jak piszczące pisklaki – niemile widziane jest tylko pozwalanie im na jedzenie dżdżownic, czego nauczyłam się, kiedy Peter miał trzy lata.
Przetrzepywałam kieszenie w poszukiwaniu pożywienia i byłam właśnie na etapie badania pokrytego kurzem obiektu, który kiedyś mógł być żelką, kiedy do parku wszedł Sam, który ewidentnie też nie zabrał ze sobą jedzenia na najbliższy miesiąc. Co więcej, podszedł prosto do mnie i usiadł obok, mimo że Perfekcyjna Mama Perfekcyjnej Lucy Atkinson (wspomagana przez swoją świtę oczywiście) gruchała do niego „Dzień dobry” i próbowała przekupić jego dzieci, wciskając im ciasto z cukinii („Nie martw się, nie zawiera cukru. Wszystkie wypieki słodzę sokiem jabłkowym”). Możliwe, że Sam podszedł akurat do mnie, bo kiedy tylko przyszłam, zaanektowałam jedyną ławkę schowaną przed zachodnim wiatrem, który nagminnie powoduje hipotermię u rodziców, podczas gdy ich pociechy zrzucają z siebie drogie kurtki i biegają w tę i z powrotem, nie zważając na przeszywający chłód.
– Nic już z tego nie rozumiem – powiedział. – Dlaczego te dzieci cały czas jedzą? Nie karmią ich w domu? I CO one właściwie jedzą? Toby właśnie powiedział tej blondynce, że nie lubi zielonych ciast. Nie dziwię mu się.
– Jeszcze nigdy nie zetknąłeś się z Mamusiostwem Wyczynowym? – spytałam. – Może ciebie w to nie wciągają, bo są zajęte ocenianiem twojego… hmm… talentu rodzicielskiego. – Niewiele brakowało, bym powiedziała: tyłeczka! – Przyjrzyj się im uważnie. Chodzi im o to, żeby zademonstrować, jak przykładne i zdrowe są ich dzieci. Robią to przy pomocy najobrzydliwszych z możliwych przekąsek. Dodatkowe punkty dostaje się za czas potrzebny na ich przygotowanie. Idealnie byłoby dodać przynajmniej namaczane przez noc w mleku kokosowym nasiona chia. Im dziwniejsze i bardziej szokujące dodatki, tym lepiej. Czasami same pod sobą dołki kopią, co jest dosyć zabawne. W zeszłym tygodniu Emilia Fortescue zwymiotowała na francuskie baletki swojej mamy po tym, jak najadła się muffinek z nasionami konopi i spiruliną. Kiedy pora na przekąski się skończy, zaczną wydawać dzieciom polecenia, żeby zademonstrowały swoje umiejętności gimnastyczne na drabinkach albo architektoniczne w piaskownicy. Perfekcyjna Mama Perfekcyjnej Lucy Atkinson lubiła wydawać komendy po francusku, ale w zeszłym tygodniu została zmieciona przez konkurentkę, mamę Tabithy MacKenzie, która zrobiła to w języku mandaryńskim. Gdybyś tylko widział jej minę…
Ku mojemu zdziwieniu Sam śmiał się z tego, co mówię. A przecież wcale nie byłam zabawna. Mocno zdegustowana właśnie wygłosiłam podszytą jadem tyradę, bo po godzinie odmrażania tyłka na ławce z nosem wlepionym w telefon nie miałam już siły uczestniczyć w protekcjonalnych rozmowach z Sabatem Cholernych Idealnych Mamusiek i podnosiłam wzrok tylko po co bardziej mrożących krew w żyłach okrzykach, by upewnić się, że nie wydobywają się z gardziołek Petera czy Jane.
– Ale po co one to robią? – spytał Sam z niedowierzaniem.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszyłam ramionami. – Wydaje mi się, że ma to jakiś związek z tym, że były kiedyś ważnymi kobietami biznesu, ale musiały z tego zrezygnować, żeby zlecać wychowywanie swoich dzieci nianiom z Europy Wschodniej, robić zakupy albo udawać, że ciągle pracują, zgrywając wszelkiej maści „projektantki”. To może być cokolwiek, chociaż najczęściej pada na ubranka dla dzieci i biżuterię. Kaszmirowe śpioszki są najnowszym krzykiem mody w Mamusiowym Biznesie. Jeśli twój mąż może pochwalić się szerokim portfolio z posiadłościami, możesz tytułować się projektantką wnętrz, wystarczy tylko, że kupisz kilka poduszek. Robisz to oczywiście w przerwie między zajęciami z jogi i pilatesu a szpiegowaniem w telefonie męża, czy aby na pewno nie ma romansu z Nianią. Wiedz przy tym, że Niania to jakby imię, nianie nie mają indywidualnych imion. Ale wracając do meritum: może stąd bierze się ta potrzeba stałego potwierdzania swojej rangi poprzez konkurowanie i popisywanie się tym, kto jest najbardziej kochającą biomamuśką i czyje dzieci są najlepiej wychowane, odżywione i co najważniejsze, utalentowane. Zapomniałam wspomnieć też o tym, że notorycznie kłamią. Widzisz tamtą? To Fiona Montague. Na zajęciach z muzyki odmładzała swoje dziecko o dwa miesiące, żeby wydawało się lepiej rozwinięte. Jej plan upadł, kiedy musiała mu zorganizować pierwsze urodziny.
Dobry Boże! Wygląda na to, że jak raz zacznę pluć jadem, nie jestem w stanie przestać!
– I nie czujesz potrzeby, żeby do nich dołączyć? – spytał Sam. – Żeby wyciągnąć śniadaniówkę pełną na przykład krojonego słonego sera Vacherin, przyprawionego jedynie łzami pirenejskich kóz górskich?
O! Wygląda na to, że Sam też umie pluć jadem!
– Nabiał? Zwariowałeś? Przecież one jak jeden mąż nie tolerują laktozy i glutenu! Do tego mają jeszcze cały szereg innych „nietolerancji pokarmowych”. W zeszłym roku największym trendem w towarzystwie było prześciganie się w wymyślaniu jak najdziwniejszej rzeczy, na którą dziecko może mieć alergię, i apele do szkoły o wykluczenie jej z jadłospisu. Ja też spróbowałam. Powiedziałam, że moje dzieci są uczulone na brokat, ale nikt mi nie uwierzył.
– Jakim cudem nie przesiąkłaś tym wszystkim?
– One i tak nie przyjęłyby mnie do gangu. Ich kliki są jeszcze gorsze niż wśród licealistek. Nie pasuję do nich, bo mam za mało pieniędzy i muszę tyrać w kieracie, bo nie stać nas na to, żebym rzuciła pracę. Wszystko przez głupi pomysł, żeby wyjść za chłopaka, którego poznałam na studiach, zamiast poczekać, aż będę wystarczająco ważna, żeby złowić jakiegoś szykownego mieszczucha, założyć własny biznes i „przeprojektowywać” jakieś szmaty z lumpeksu, a potem opylać je innym znudzonym bogatym kobietom. Ciężko też przychodzi mi udawanie, że nie uważam ich za bandę protekcjonalnych suk, co też nie pomaga. Jestem natomiast przekonana, że bardzo by chciały, żebyś ty dołączył do ich gangu. Przydałby im się taki gorący samotny tatusiek, z którym mogłyby flirtować i wzbudzać zazdrość mężów.
Urwałam gwałtownie, bo dotarło do mnie, że popełniłam największe faux pas, jakie znają Brytyjczycy, czyli powiedziałam o sobie za dużo. Sam wyglądał na przerażonego, więc wymamrotałam coś o tym, że powinnam sprawdzić, co robią moje dzieci.
– Nic im nie jest – powiedział Sam. – Stoją razem z moimi niewdzięcznikami, które wzgardziły zielonym ciastem. A nie, czekaj, chyba coś się tam dzieje.
Jeszcze nigdy nie byłam równie wdzięczna Jane, że muszę interweniować z jej powodu. W parku jest mała karuzela, do której wsiada kilkoro dzieci, a inne nią kręcą. Jane udało się namówić na jazdę Perfekcyjną Lucy Atkinson i bez wahania zaczęła kręcić karuzelą najszybciej, jak umiała, chichocząc przy tym jak obłąkana. Im głośniej Lucy krzyczała, żeby zatrzymać karuzelę, bo zwymiotuje, tym mocniej Jane kręciła. Z doskoku, niczym zawodnik rugby, złapałam Jane i obaliłam ją na ziemię, po czym zatrzymałam nogą karuzelę. Niestety zabawka była bardzo rozpędzona, a ja zatrzymałam ją gwałtownie i nadzwyczaj skutecznie, przez co Lucy Atkinson z impetem wystrzeliła w górę jak z katapulty i wylądowała u stóp swojej mamy, wycierając jej buty łzami i smarkami. Całe szczęście, że tym razem nie zwymiotowała na Perfekcyjne Buty swojej Perfekcyjnej Mamy. Wyglądały na drogie.
Zaczęłam popędzać Jane do ewakuacji, trajkocząc przy tym:
– Tak mi przykro, to tylko nieporozumienie, Jane myślała, że Lucy krzyczała, by jechać jeszcze szybciej. Ach, te dzieci! Ha, ha, ha! Peter! Wracamy do domu! – I dałam nogę.
Z tego incydentu wynikała jeszcze dodatkowa korzyść: nie musiałam wracać do Sama. Bardzo chciałam tego uniknąć, bo właśnie oznajmiłam mu, że jest gorącym samotnym tatuśkiem, a wszystkie mamusie w parku mają na niego chrapkę.
Kiedy wróciliśmy do domu, Simon znowu był w szopie i ostentacyjnie szlifował kredens. Nie powiem, żeby wiele to zmieniało. Poza tym jestem pewna, że jeszcze kiedyś będzie się z tego wszystkiego śmiał.
Piątek, 16 października
Hurra! Kolejny Olać-to!-Piątek! Simon pracował dziś z domu, to znaczy czytał artykuły w Daily Mail i wyjadał moje ciasteczka. (Jeśli mam być szczera, robię to samo, kiedy dostaję zgodę na pracę z domu). Oznaczało to też, że „przyjemność” spędzenia w domu pory obiadowej spadnie na niego, bo ja szykowałam się do wyjścia z Hannah i Samem. Tak, w końcu uznałam, że najlepszym sposobem na wyzbycie się nieczystych myśli na jego temat będzie spróbować ich wyswatać. Oczywiście im powiedziałam, że to tylko niezobowiązujący drink, okazja dla Sama, żeby poznał nowych ludzi z okolicy, bla, bla, bla. Przecież nie przyznam się, że tak naprawdę chciałam jednocześnie uszczknąć swojej tajemnej miłości, zdusić swoje zauroczenie ORAZ zapewnić sobie okazję do kupna pięknego kapelusza na Wesele Stulecia, na którym będę zbierać laury za mój godny podziwu talent do swatania. Na pewno poproszą mnie o wygłoszenie przemowy. Może mogłabym też pomagać w organizacji? Niejeden raz myślałam o tym, żeby zostać organizatorką wesel – czuję, że byłabym w tym świetna.
Szykowanie się do wyjścia nie było tak spokojne i relaksujące, jak planowałam, i to nie tylko dlatego, że przeszkadzali mi w tym Peter i Jane. Simon niezbyt dobrze radził sobie z misją „obiad/kąpiel/kładzenie do łóżek” i co chwilę zrozpaczony wparowywał do sypialni, kwiląc:
– Co jest z nimi nie tak? Dlaczego oni tacy są?
Towarzyszyły temu głośne krzyki i plusk wody wylewanej na podłogę z wanny.
– Zachowują się tak dlatego, że pozwalasz im jeść żelki Haribo, które zamieniają je w opętane demony z ADHD.
– To dlaczego pozwalasz mi dawać im żelki? Dlaczego mnie nie ostrzegłaś?
– Wielokrotnie cię ostrzegałam, żebyś nie dawał im żelek, Simon. Tyle, że przeważnie to ja muszę radzić sobie z efektami ubocznymi, bo ty jesteś zajęty czymś innym.
– W takim razie dlaczego w ogóle trzymamy żelki w domu, skoro mają taki zły wpływ na te małe czorty?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia, skąd się biorą żelki w tym przeklętym domu. Co gorsza, one się nigdy nie kończą, niezależnie od tego, ile ich dzieciaki pożrą. Myślałam, że ty je kupiłeś, ale może to jedna z tych tajemnic wszechświata, na którą nigdy nie znajdziemy odpowiedzi? Tak samo jak na pytanie, dlaczego w wymiocinach zawsze jest marchewka, nawet jeśli się jej wcześniej nie jadło. Tyle że w tej chwili mało mnie to obchodzi, bo właśnie szykuję się do wyjścia.
Tym razem Simon przynajmniej powiedział mi, że ładnie wyglądam, kiedy tanecznym krokiem z rozwianym włosem dawałam nogę. Zrobił to, chociaż wcale go nie prosiłam! Od razu poczułam wyrzuty sumienia, że byłam dla niego niemiła i znowu zostawiłam go samego. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie powinnam była zabrać go ze sobą.
Kiedy już byłam w pubie, stwierdziłam, że moja decyzja była słuszna, bo gdyby Simon poszedł ze mną, stałoby się jasne, że próbuję wyswatać Hannah i Sama, a w takich sytuacjach należy jednak zachować dyskrecję.
Sam był podenerwowany i w niczym nie przypominał wyluzowanego ogiera, który prześladował mnie w snach. Co gorsza, jego mowa ciała zdradzała zero zainteresowania Hannah (wiem, bo za młodu obsesyjnie chłonęłam wszystkie artykuły z serii „Jak poznać, czy mu się podobasz?”, które tak chętnie publikowały gazety typu Just 17 czy Cosmopolitan). Wiedziałam, że będą potrzebowali mojej pomocy, jeśli mam zostać honorowym gościem i najlepszą organizatorką Wesela Stulecia.
Kiedy Sam poszedł do baru, długo opowiadałam Hannah o jego zaletach: o tym, że jest świetnym ojcem i sympatycznym mężczyzną. Powstrzymałam się od powiedzenia: „I popatrz, jaki ma niesamowity tyłeczek! Popatrz tylko!”, bo nie chciałam, żeby Hannah pomyślała, że traktuję jej przyszłego męża jak obiekt seksualny. Hannah niestety nie była przekonana. Powiedziała, że za mało minęło czasu od rozstania z Danem, żeby była w stanie myśleć o takich rzeczach.
Nie zniechęcałam się. Poczekałam, aż Hannah wyjdzie do toalety, i mimochodem rzuciłam:
– Czyż ona nie jest urocza?
– Hm, tak, wydaje się miła.
– Jest też bardzo ładna, prawda? I ma piękne włosy.
– No… tak, ma bardzo ładne włosy.
Zastanawiałam się, czy powinnam dalej w to brnąć i powiedzieć, że ma też świetne cycki, ale Sam mnie wyprzedził:
– Ellen, jeśli próbujesz mnie z nią wyswatać, to… Hannah nie jest w moim typie.
O nie! Momentalnie straciłam rezon, kiedy Wesele Stulecia i przepiękny kapelusz sprzątnięto mi sprzed nosa (myślałam nawet o wywołaniu małego skandalu stylistycznego i założeniu kokieteryjnego krótkiego welonu. Można przecież założyć welon na czyjś ślub, kiedy jest się gościem honorowym i nadzoruje całą organizację). Dobry nastrój jednak szybko wrócił, bo skoro Hannah nie jest w typie Sama, to może ja jestem?
– Jaki jest w takim razie twój typ? – spytałam z fałszywą skromnością, próbując nie zabrzmieć zbyt prowokująco.
Sam zrobił dziwną minę, po czym odparł:
– No cóż, na pewno nie będą to kobiety.
Nie kobiety? A więc to tak! Skoro wszystko stało się jasne, umiałam tylko wybąkać:
– O mój Boże, najmocniej przepraszam, nie miałam pojęcia. To takie prostackie z mojej strony! Przepraszam!
– Skąd miałaś wiedzieć? – odparł Sam. – Staram się nie robić z tego powodu dużego zamieszania. Nikt nie oczekuje od heteroseksualnych osób, żeby przedstawiając się, mówili: „Cześć, nazywam się tak i tak i jestem hetero”, więc czemu od gejów oczekuje się, że przedstawiając się, zatańczą do piosenki Judy Garland, wesoło przy tym podskakując i wymachując rękami? Tak czy inaczej, nie muszę się już chyba obawiać Mniam-Mniam-Mamusiek, bo może jestem gorącym samotnym tatuśkiem, i chwała mi za to, ale na nic się im nie przydam – zakończył wyraźnie rozpogodzony.
Rozbawił mnie ten jego optymizm.
– Chciałbyś! Teraz będziesz jeszcze bardziej pożądany niż wcześniej. Każda z nich będzie chciała, żebyś został jej Najlepszym Przyjacielem Gejem. Będą wyobrażać sobie, że dostały epizodyczny angaż w Will & Grace. Teraz już nigdy się od nich nie uwolnisz. Masz PRZECHLAPANE!
– Albo… – zasugerował Sam – mogę spędzać większość czasu z tobą, a ty będziesz je odstraszać. Może trochę twojego niedopasowania spłynie na mnie i zostawią mnie w spokoju?
Biedny Sam. Będzie potrzebował o wiele więcej niż mnie w charakterze żywej tarczy, żeby odstraszyć Perfekcyjną Mamę Perfekcyjnej Lucy Atkinson, kiedy tylko uświadomi sobie drzemiący w nim potencjał do zostania jej absolutnie niezbędnym akcesorium. Chociaż, jak mawiają, spróbować nie zaszkodzi.
Kiedy już ustaliliśmy, że mój talent do swatania nie był jeszcze tak rozwinięty jak smykałka do czytania mowy ciała (w magazynach nigdy nie pisali o tym, jak wyswatać przyjaciół, pewnie dlatego, że miałyśmy rywalizować o chłopców, a kiedy udało nam się już jakiegoś zdobyć, miałyśmy trzymać go tylko dla siebie), przeszliśmy do upijania się. Sam wreszcie się rozluźnił i nadużywając słowa „dupek”, opowiedział nam o tym, jak jego nikczemny eks o imieniu Robin (nie Robyn) dał nogę i zostawił go samego jak palec.
Fakt, że Robin darzył tak wielkim zainteresowaniem antyki z francuskich prowincji, nie wynikał tak naprawdę z pasji, ale był pretekstem do częstych wyjazdów, podczas których migdalił się z jakimś Francuzikiem o imieniu „Jean Claude, René czy innym równie głupim francuskim imieniu”, co Sam wyjaśnił nam po kilku drinkach (wprowadził nas w świat drinków manhattanów, które są przepyszne i smakują jak wisienki, chociaż to prawie czysty alkohol i bardzo szybko zwala z nóg). Robin uciekł z obcokrajowcem i zostawił Sama z dziećmi. Tyle że z Jean Claude’em/René nie wyszło i kilka miesięcy później chciał wrócić.
– Powdziałem mu… Powdziałem mu: „Spiprzaj”! Tak mu powdziałem – wybełkotał.
Sam postanowił, że on i dzieci potrzebują nowego startu, i w ten właśnie sposób trafił tutaj. Niestety jest zbyt uprzejmy, że powiedzieć Robinowi (czyli temu dupkowi), żeby zostawił ich w spokoju, mimo że bardzo by chciał. Sam dużo mówi, kiedy jest wkurzony.
Potem Hannah powiedziała, że Dan (pod którego adresem słowo „dupek” padało równie często) oznajmił, że jego picza (w życiu bym nie powiedziała, że ktokolwiek jeszcze używa tego określenia, ale Hannah ewidentnie je z siebie wyrzuciła) zostaje u niego na weekend, żeby poznać dzieci.
– Dupek! Nawet Robin (dupek!) nie odważył się przedstawić temu… No, jak mu tam… Henry’emu Srenry’emu naszych dzieci! – zbulwersował się Sam.
– To woła o więcej drindryneczków! – wybełkotałam.
Ku mojemu zdziwieniu Simon nie spał, kiedy wróciłam do domu, co było miłym zaskoczeniem. Niestety byłam tak wcięta, że mogłam wydusić z siebie tylko:
– Tosty. Potrzebuję tostów. Natychmiast. Mmm, pychotka! Więcej tostów! Kocham was, moje tościki!
Pomimo ewidentnego stanu upojenia, Simon nie zwyzywał mnie od bezwstydnic, tylko powiedział rozbawiony:
– Wygląda na to, że miałaś udany wieczór, kochanie!
A potem położył mnie do łóżka. To jeden z powodów, dla których ciągle go kocham, nawet jeśli czasami działa mi na nerwy. Może jednak powinnam go zatrzymać? On chyba też mnie lubi.
Sobota, 17 października
Przez większość dnia czułam się jak wrak. Bardzo stary wrak. Picie manhattanów nie było takim świetnym pomysłem, jak myślałam. Rano cała kuchnia była usmarowana marmite’em. Chciałabym móc to zwalić na Simona albo dzieci, ale niestety jestem jedyną osobą w tym domu, która jada marmite’a. Ich wykręca już sam zapach. Będę musiała wziąć odpowiedzialność za aferę marmite’ową, nawet jeśli nie mam bladego pojęcia, skąd się wziął na ścianach. Jedyne, co mnie pociesza, to że Hannah i Sam pytali mnie w SMS-ach, czy wiem, jak wracali do domu. Musiałam być najmniej zrobiona z nas wszystkich, bo przynajmniej pamiętam, jak zamawiałam taksówkę.
Pomijając marmite’a, dom był zadziwiająco czysty jak na wartę Simona. Dzisiaj założył też całkiem ładny sweter, zamiast swojego ukochanego i skandalicznie brzydkiego polaru. Ponieważ jestem płytka i próżna (mimo usilnych starań, żeby było zupełnie na odwrót), powyższe zdarzenia, a także to, że był dla mnie wczoraj miły, chociaż zalałam się w trupa, sprawiły, że poczułam do niego nagły przypływ miłości. Kiedy doszły do tego wspomnienia o nikczemnościach i wiarołomności Dana i Robina, zebrałam się na przeprosiny za zniszczenie kredensu jego babci. Zareagował bardzo miło. Powiedział, żebym się nie martwiła, bo to tylko kredens (A NIE MÓWIŁAM?).
Chwilę później zasugerował, że może to odpowiedni moment, żebym przyznała, że renowacja mebli nie jest moim powołaniem. Jako przykład wymienił kilka mebli, które próbowałam odświeżyć, kiedy jeszcze byliśmy na studiach, czyli w czasach, kiedy wierzyłam, że w przynoszeniu do domu mebli ze śmietnika nie ma nic złego. Niedługo przed tym, kiedy poznałam Simona, spotkałam przy śmietniku Australijczyka. Nie zabrałam go do siebie, chociaż był niezłym ciachem. Zamiast tego dałam mu namiary na najbliższe schronisko dla młodzieży. Później żałowałam, że pozwoliłam mu odejść, ale z tyłu głowy zawsze tliła się myśl, że gdybym zabrała go do siebie i gdyby okazał się Tym Jedynym, do końca życia na pytanie, jak się poznaliśmy, musiałabym odpowiadać:
– Znalazłam go na śmietniku.
Zakończenie konfliktu kredensowego, a także to, że zaczęliśmy ze śmiechem wspominać dawne czasy, kiedy byliśmy młodzi, beztroscy i jeszcze bardziej spłukani, niż jesteśmy teraz, sprawiło, że zapanowała romantyczna atmosfera. Simon zasugerował, żebyśmy skorzystali z okazji, że dzieci wpadły w stan bliski katatonii, wlepiając nosy w SpongeBoba Kanciastoportego, i poszli na górę. Nie powiem, żebym nagle zapłonęła niepohamowaną żądzą, moja ochocza zgoda wynikała głównie z tego, że przyciemniona sypialnia wydała mi się w moim stanie bardzo atrakcyjna. Tak czy inaczej, wymknęliśmy się z salonu. Niestety kiedy tylko Simon zaczął rozpinać mi biustonosz, Peter rozpoczął wrzaski pod (na szczęście zamkniętymi) drzwiami do sypialni, że Jane dokonała niewybaczalnego aktu zmieniania kanału w telewizji bez uprzedniej konsultacji. Potem było coś o Mistrzach Spinjitzu Ninjago oraz niesprawiedliwości świata i romantyczną atmosferę diabli wzięli.
Jedno trzeba naszym dzieciom oddać: opanowały tę sztukę do perfekcji. Czasami myślę, że mają wbudowany radar, którym wykrywają, że jesteśmy na granicy przytulanek. W mgnieniu oka formują wtedy zgrany zespół i przeprowadzają gładką akcję, która ma na celu udaremnienie naszych wysiłków. Mówiłam Simonowi, że założenie zamka na drzwiach do sypialni nie wystarczy, bo to naszych dzieciątek nie odstraszy. Żeby uniknąć ich wtargnięcia, musielibyśmy wybudować nuklearny, podziemny, dźwiękoszczelny, zabezpieczony ołowiem bunkier miłosny, chociaż jestem pewna, że i tak znalazłyby sposób na to, żeby przebić się przez kolejne warstwy ochrony.
Wtorek, 20 października
Biedaczek Peter. Rozchorował się. Kiedy kładł się spać, czuł się dobrze, ale o 03:00 nad ranem przyszedł do nas, narzekając na ból gardła. Nie pomogła szklanka wody, przytulanie ani czytanie bajek, więc nafaszerowałam go calpolem i w końcu zasnął. Rano użalał się nad sobą i marudził, że nadal potwornie go boli. Miałam dzisiaj dużo do zrobienia i liczyłam na to, że uda mi się wygnać z niego chorobę calpolem i posłać do szkoły, ale kiedy przeprowadziłam opatentowany przez siebie test „Jak bardzo NAPRAWDĘ jesteś chory?”, informując Petera, że jeśli zostanie w domu, będzie musiał grzecznie leżeć w łóżku i czytać książki, bo nie dam mu przez cały dzień bawić się tabletem, przytaknął niemrawo i powiedział:
– Chętnie się położę. Tak mi zimno. Mamusiu, mogę już iść do łóżka? Jestem taki śpiący.
Biorąc pod uwagę fakt, że Peter prędzej poddałby się torturom, niż dobrowolnie spędził w łóżku choćby minutę dłużej, niż powinien, uznałam, że naprawdę jest chory, a nie symuluje, bo chce wejść na kolejny poziom w cholernych pokemonach. Zmierzyłam mu temperaturę, jak przystało na kochającą i odpowiedzialną matkę. Miał 38.5˚C, ale i tak musiałam wyszukać w Internecie, co to znaczy, bo nigdy nie pamiętam, jakie są normy i kiedy gorączka zaczyna być niebezpieczna (39.4˚C, jak twierdzi Doktor Google). Poza tym nigdy nie było mnie stać na specjalny termometr, który świeci i piszczy, kiedy temperatura twojej pociechy jest alarmująca.
Podałam Peterowi kolejną dawkę calpolu – najlepszego przyjaciela wszystkich rodziców (żałuję, że nie kupiłam udziałów w calpolu po narodzinach dzieci. Nikt mi nie powiedział, że będę go używać niezależnie od tego, czy dzieci naprawdę będą chore, czy będą cierpieć na te wszystkie trudne do wyjaśnienia bóle i dolegliwości, które pojawiają się, kiedy trzeba iść spać i które leczy się dawkami placebo).
Mimo że ma dopiero sześć lat, Peter uparł się, że chce wejść na poziom 6+ i żałośnie wyjęczał:
– Różowy calpol, mamusiu, proszę. Wolę różowy.
Położyłam go na kanapie i przykryłam kocem. Zgodziłam się nawet na filiżankę herbaty, taki bonus dla bidulka. Był tak osłabiony, że nawet kombinacja kofeiny i paracetamolu nie powinny wywołać u niego nadaktywności, którą wywołują u moich dzieci choćby śladowe ilości kofeiny, czytaj: przeobrażenia się w króliczka Duracella.
Simon już wyszedł, ale Sam życzliwie zgodził się zawieźć i odebrać Jane ze szkoły, dzięki czemu nie musiałam ciągać niedomagającego dziecka po zimnym, okrutnym świecie. Jane była bardzo nieszczęśliwa, że musi iść na lekcje, chociaż jej brat ma wolne. Od razu zaczęła demonstracyjnie kasłać i prawie wypluła płuca, a wszystko po to, żeby zostać w domu i popijać różowy, magiczny eliksir życia. Niestety oblała mój test choroby. Powiedziała, że powinnam jej pozwolić spędzić dzień przed telewizorem, bo nawet jeśli nie jest bardzo chora, istnieje duża szansa, że zaraża, a przecież nie mamy pojęcia, jaki jest okres inkubacji choroby Petera, i co będzie, jeśli to coś bardzo poważnego, na przykład wirus ebola, którym zarazi całą szkołę? Chyba znowu za moimi plecami oglądała Discovery Channel. Spławiłam ją, bo jej się należało, mimo że do ostatniej chwili lamentowała na tę wielką niesprawiedliwość.
Zadzwoniłam do biura i powiedziałam, że będę pracować z domu, bo moje dziecko jest bardzo chore (Peter grzecznie kasłał przez całą moją rozmowę, czym dodał moim słowom nieco realizmu). Spojrzałam na kanapę, która nagle wydała mi się niezwykle kusząca, szczególnie że przez Petera nie miałam kiedy się wyspać.
Spytałam więc podstępnie:
– Chciałbyś, żeby mamusia przyszła się przytulić?
A on odparł:
– Tak, mamusiu, byłoby super.
Weszłam pod koc i wtuliliśmy się w siebie. Było to całkiem urocze; rzadko kiedy nadarza się okazja do przytulanek. Przeważnie gdzieś się śpieszymy, pędzimy jak indyki bez głów. A to na zajęcia pozaszkolne, a to do prac domowych, a to próbując skomponować jakiś posiłek i wstawić pranie. A czasu ciągle mało.
Peter zawsze lubił się przytulać, uwielbiał wić sobie gniazdko w moich objęciach, ale kiedy zaczął chodzić, okazało się, że czeka na niego gotowy do odkrywania i demontowania ogromniasty świat, i nagle siedzenie na kolanach u mamy zaczęło kolidować z niezwykle ważnymi planami, na przykład wkładaniem palców do kontaktu albo wymontowywaniem filtra ze zmywarki. Kiedy podrósł, znalazł sobie jeszcze ciekawsze zajęcia, więc przytulanie stało się kompletnie passé. Jane niewątpliwie miała w tym mały udział, bo już jako dojrzała ośmiolatka powiedziała mu, że przytulanie to dziecinada. Zawsze przypominała o tym młodszemu bratu, kiedy chciał, żeby wziąć go na ręce. Jane nigdy nie lubiła się przytulać. Nawet kiedy była malutka, nie chciała, żeby brać ją na ręce, i protestowała, domagając się, by postawić ją na ziemię. Szybko stała się najbardziej niezależnym brzdącem świata. W pierwszych latach życia najczęściej używała wyrażeń: „Ja sama!” i „Nie!”.
Koniec końców, nawet jeśli moim drogim synem kierowało tylko to, że był zwalony z nóg przez chorobę, miło było spędzić trochę czasu na przytulankach, szczególnie że był chory na gardło, a nie demolowany wirusem żołądkowym, więc mogłam się odprężyć, bo prawdopodobieństwo, że zwymiotuje mi na klatkę piersiową było raczej niewielkie.
Środa, 21 października
Peter wciąż nie był na tyle zdrowy, żeby iść do szkoły, ale jego stan uległ znaczącej poprawie. Wywnioskowałam to z faktu, że kiedy usiadłam obok niego na kanapie i próbowałam się przytulić, gwałtownie mi się wyrwał, a potem zaczął się wykłócać, że Odlot to głupi film, bo każdy człowiek potrzebuje domu i „Co on niby zrobi bez domu?”. Ja się wzruszałam, że do szczęścia wystarczy nam miłość, a Peter uparcie twierdził, że wcale nie, bo gdzieś trzeba mieszkać. A kiedy wyjąknęłam:
– Chodź, przytul się do mamusi, kochanie – oznajmił, że idzie do kibelka, mamrocząc pod nosem, że cegły i cement są dużo ważniejsze w życiu niż jakaś głupia miłość.
Cieszę się, że zdrowieje, ale trochę tęsknię za moim małym milusińskim.
Jane była dziś jeszcze bardziej wściekła, że Peter już drugi dzień siedzi w domu, więc mimo że jest chodzącym okazem zdrowia, pół dnia wyszukiwała w Internecie dziwaczne choroby, na które ludzie chorowali w przeszłości, i groziła, że sprowadzi na nas wszystkich zarazę. Najpierw stwierdziła, że jest jej słabo i zdiagnozowała u siebie ropień okołomigdałkowy, co ciężko było kupić, bo chwilę wcześniej zjadła olbrzymie śniadanie, a poza tym kłóciła się ze mną dosłownie o wszystko. Zaczęłam żałować, że przeczytałam jej Po prostu Katy5, bo od tamtej pory zgrywa małego tyrana, który najchętniej całe dnie próżnowałby w łóżku, wydając polecenia swojej świcie, żeby składała hołd u jej stóp. Scenariusz ten wydaje mi się podwójnie alarmujący, bo mnie obsadziła chyba w roli Ciotki Izzie i pewnie nie miałaby żadnych skrupułów, żeby mnie ukatrupić i tym samym poszerzyć zakres swoich wpływów w domostwie. Wydaje mi się, że przeoczyła: a) fragment książki, w którym Katy przez kilka lat była sparaliżowana, i b) fakt, że jeśli pozbędzie się Ciotki Izzie/mnie, żeby zająć miejsce na swojej grzędzie do wydawania rozkazów, w naszym domu nie będzie wystarczająco dużo służby potrzebnej do realizowania jej wizji. Boże, miej nas wszystkich w opiece, kiedy dorośnie do czytania sióstr Brontë.
Oczywiście gdyby Jane naprawdę zachorowała, czułabym się okropnie, tym bardziej że zarzuciłam jej symulowanie, dlatego cały dzień nerwowo sprawdzałam telefon, czy przypadkiem nie dzwonili ze szkoły, żebym odebrała swoje biedne chorujące maleństwo. Na razie się nie poddaję, choć nie wątpię, że Jane jest tym faktem głęboko zawiedziona.
Poniedziałek, 26 października
Minęła połowa semestru. Kiedy to się stało? Ledwo co dzieciaki wróciły do szkoły, i już mają tydzień wolnego. Simon kolejny raz odmówił pójścia na tygodniowy urlop, bo jest Bardzo Ważnym i Bardzo Zajętym Biznesmenem. Wywyższa się, bo zarabia więcej niż ja. Tylko dlaczego zawsze zapomina, że jedyny powód, dla którego tak się stało, jest taki, że kiedyś we dwójkę (podkreślam! We dwójkę!) podliczyliśmy koszty związane z opłacaniem opieki do dzieci i okazało się, że bardziej niż branie opiekunki na cały dzień opłaci się nam, jeśli będę pracować na część etatu.
Bujając w obłokach i przepełnieni optymizmem, umówiliśmy się, że opiekę nad dziećmi w dni wolne będziemy dzielić po równo, ale dziwnym trafem Simon zawsze musi jechać w bardzo ważną delegację albo pracować nad jakimś projektem w godzinach pozaszkolnych, więc całe wolne, jakie mi przysługuje, muszę zużywać na wakacje, szkolne koncerty, dni otwarte i Boże Narodzenie, bo on jest przecież bardzo zajęty. Nie wierzę, że to prawda, to zwykła przebiegłość. Ja też powinnam stać się większą spryciarą.
Niestety, moja nudna praca w IT nie dostarcza mi takich atrakcji jak praca architekta, to znaczy wyjazdów w delegacje i oględzin filii, więc kiedy Simon dał nogę do Barcelony, ja utknęłam tutaj. Z dziećmi, które są bardzo głodne. Bardzo. Głodne… Przyłażą do mnie co pięć minut, jęcząc o coś do jedzenia. Szczególnie Peter, który wcale nie przybiera na wadze, mimo że dzień w dzień konsumuje tak nieprzyzwoite ilości jedzenia, że czasami się zastanawiam, czy nie ma tasiemca. Gdyby miał, mógłby się chociaż podzielić. Chciałabym móc jeść tyle co on i być taka chuda. Kiedyś nawet sprawdziłam, czy da się kupić tasiemca przez Internet (da się, chociaż tylko na bardzo podejrzanych stronach, na które lepiej w ogóle nie wchodzić, bo po pierwsze mogą zainfekować komputer wirusami, a po drugie trudno stwierdzić, co naprawdę sprzedają pod nazwą „tasiemiec”. Założywszy oczywiście, że nie ograniczają się do zdobycia informacji o koncie, a z dalszych kroków podejmą jedynie wyśmiewanie biednych, oszukanych, leniwych, otyłych kobiet). Czasami zastanawiam się, czy nie powinnam odrobaczyć synka, ale boję się, co mogłabym zobaczyć. Wystarczy, że muszę odrobaczać psa. Peter potrafi być tak obrzydliwy, że pewnie chciałby zachować swoje robaki w charakterze zwierzątek domowych.
Jak mogłam być taka głupia, żeby liczyć na to, że ten „wolny” tydzień będzie dobrą okazją do wysprzątania domu, wyczyszczenia lodówki, zlokalizowania źródła zapaszku zatęchłej uryny w łazience i ogólnie zamiany naszego domostwa w czyste, gustowne, eleganckie miejsce rodem z Pinteresta? Zapomniałam, że nie ma czegoś takiego jak wolny tydzień, kiedy wokół kręcą się moje kochane maleństwa. Pomijając walkę z wiszącą w powietrzu nieprzemijającą groźbą śmierci głodowej (którą możemy jedynie odsunąć w czasie), muszę przerywać kłótnie, szukać zagubionych skarbów i wymyślać rozrywki.
Swoją drogą, kiedy te rozrywki stały się takie drogie? Wiem, że zabrzmię, jakbym cytowała skecz Czterech facetów z Yorkshire Monty Pythona, ale moja matka powiedziałaby, żebym przestała zawracać jej głowę, gdybym każdego dnia ferii zanudzała ją pytaniami o to, co będziemy dzisiaj robić, i marudziła, że chcę iść do kina albo do domu rozrywki dla dzieci (dobry Boże, spraw, abym nie przegrała z własną desperacją i nie dała się namówić na tę pioruńsko drogą rozrywkę. Tam tak strasznie śmierdzi! Daj mi siłę, abym oparła się ponuremu, usmarowanemu kupą Domu Apokalipsy o Miękkich Ścianach).
Wczoraj lodówka była pełna. Dzisiaj jest prawie pusta. Peter ma tylko sześć lat, jak ja go wykarmię, gdy stanie się nastolatkiem? Kiedy moje dzieci były mniejsze i proponowałam mojej koleżance Claire, żebyśmy poszły na kawę albo do parku, zawsze nalegała, żebyśmy spotkały się u niej. Miała córkę w wieku Jane i nastoletniego syna. Nie chciała zostawiać go samego w domu, bo pilnowała lodówki, żeby całe zakupy z supermarketu nie zniknęły. Długo myślałam, że wyolbrzymia, ale kiedy poznałam możliwości Petera i jego tasiemca, zaczęłam odliczać dni do chudych lat.
Środa, 28 października
Boże przenajświętszy, złamałam się. Poszliśmy do domu rozrywki dla dzieci. Dzwoni mi w uszach, głowa mi pęka i najchętniej wyszorowałabym siebie i dzieci drucianką szczotką i dettolem. Nie ma na świecie takiej ilości wina, która mogłaby uśmierzyć mój ból. Peter wdał się w bójkę z przerażającym gnojkowatym skinheadem, którego równie przerażająca matka miała na szyi wytatuowany napis „Juztin Beebor 4ever”. Przez chwilę byłam pewna, że wszyscy zginiemy. Później Jane wdepnęła w kałużę sików w toalecie, a na końcu utknęła na samym szczycie tych przeklętych drabinek wspinaczkowych, czy jak to się nazywa, co oznaczało, że albo ruszę jej z odsieczą, ryzykując, że sama utknę w ciasnej rurze, z której znudzony nastoletni personel będzie musiał wyciągać mnie jak Kubusia Puchatka z nory Królika, albo zostanę na dole i będę namawiać ją typowym dla przerażonych przedstawicielek klasy średniej piskliwym głosem, żeby zeszła na dół: „Kochanie, proszę, po prostu przeczołgaj się dalej i zjedź na dół po zjeżdżalni. Pójdziemy do domu i zjemy pyszne bułeczki z czekoladą”, kurczowo trzymając przy piersi torebkę w obawie, że zaraz ktoś dźgnie mnie nożem. Pieprzyć wino, przechodzę od razu do dżinu. Dużo dżinu. Jak najwięcej dżinu.
Piątek, 30 października
Simon wrócił do domu. Hip, hip, hurra! Nawet przywiózł mi prezent. Uwielbiam niespodzianki!
Prezent oraz to, że to jego dzieci nie odstępowały na krok i to jego prosiły, żeby położył je spać, prawie (PRAWIE!) wynagrodził mi fakt, że Simon tuż po powrocie oświadczył, że jest zmęczony (po tygodniu w ładnym hotelu z pysznymi śniadaniami i tapas), po czym głosem sierotki oznajmił, że chciałby zjeść coś prostego, na przykład lasagne. To wcale nie jest coś prostego! Żeby zrobić lasagne, potrzeba milionów patelni i garnków! Mimo wszystko postanowiłam mu ją upiec, bo jestem kochającą żoną, trochę się za nim stęskniłam, a poza tym mogłam schować się w kuchni i popijać wątpliwej jakości hiszpański dżin, który też przywiózł, korzystając z okazji, że dzieci wyjątkowo jemu właziły na głowę, trajkotały i zadawały idiotyczne pytania. Szkoda tylko, że zapomniałam, jak długo trwa zrobienie tej pieprzonej lasagne, i skończyłam na mamrotaniu przekleństw pod nosem. Poza tym przysięgam, że jeśli Simon jeszcze raz wspomni o tym, że pobyt w hotelu nie jest tak ekscytujący, jak by się mogło wydawać, przestanę odpowiadać za swoje czyny.
Sobota, 31 października
Halloween udało się w tym roku wprost wybornie! Apogeum dobrej zabawy przeżyłam na około piętnaście minut przed wyjściem na zbieranie słodyczy (lub – jak ja to lubię nazywać, klnąc na absurdalny stopień amerykanizacji starej pogańskiej tradycji – „zabawę w wygłodniałe, wiktoriańskie, żebrzące od drzwi do drzwi dzieci”), kiedy Peter stwierdził, że jednak nie chce być przebrany za nietoperza i musiałam na szybko przerabiać stare koronkowe gacie na strój wampira. Po żebraczej ekspedycji, poszliśmy na przyjęcie do życzliwego sąsiada, na którym Jane udało się schować przed moim czujnym okiem i wsunęła tyle słodyczy, ile sama waży, zanim ją przyłapałam. Nie było łatwo przekonać wrzeszczącą gumową piłkę, w którą się potem przeistoczyła, żeby przestała odbijać się od ścian, ale kiedy wróciliśmy do domu, udało się ją jakoś uspokoić. Myślałam, że będę już mieć święty spokój, bo razem z Sophie, jej przyjaciółką, która przyszła na nocowanki, poszły spać. Niestety, kiedy tylko usiadłam z kieliszeczkiem (a raczej małym wiaderkiem) pysznego, pokrzepiającego wina (w końcu było Halloween. Chciałam sobie zrobić „wampirze ślady krwi” z wina wokół ust…), z sypialni Jane dobiegł mnie rzewny ryk.
Nie raz rozmawiałam z Jane o tym, że kiedy zamierza wymiotować, byłabym BARDZO wdzięczna, gdyby chociaż spróbowała nie robić tego po całym łóżku. Aż w końcu wzięła sobie to do serca, bo przeturlała się na brzeg i zwymiotowała na Sophie, która spała na łóżku polowym tuż obok. Zarzygała całą Sophie. Całą. Ta dziewczynka ma bardzo długie i bardzo gęste włosy.
Simon dobrze sobie radzi z wymiocinami. Ja radzę sobie bardzo źle. Simon zajął się ubrudzoną pościelą (bo pomimo usilnych starań i tak wiele trafiło na kołdrę), śpiworem i dywanem, a ja wsadziłam histeryzującą Jane i zaspaną, zdezorientowaną Sophie pod prysznic, próbując wymyć jej wymiociny z włosów i powstrzymując odruch wymiotny na zmianę z ciskaniem przekleństw. Tyle wymiocin naraz. Było gorzej, niż kiedy Peter zwymiotował z łóżka piętrowego i powstała w wyniku tego fala sprawiła, że gorzko pożałowałam, że położyliśmy w jego pokoju panele. Tamtej nocy wyrzuciłam bardzo dużo klocków lego.
Wciąż czuję zapach wymiocin, więc nie śmiem nawet wrócić do wina, na wypadek gdyby Księżniczka Rzygulina postanowiła zaatakować ponownie. Na szczęście Sophie się nie złościła, chociaż nie jestem pewna, czy była wystarczająco przytomna, by uświadomić sobie, co naprawdę się dzieje. Przeraża mnie myśl, że będę musiała o tym powiedzieć Samowi.
5
What Katy Did (1872), aut. Susan Coolidge, wyd. polskie: Po prostu Katy, Novus Orbis 1995 (przyp. tłum.).