Читать книгу Dlaczego mamusia pije. Pamiętnik wyczerpanej mamy - Gill Sims - Страница 5
LISTOPAD
ОглавлениеCzwartek, 5 listopada
Dziś Noc Guya Fawkesa! Hurra! Zapach dymu ogniska, strzelające iskry, pieczone ziemniaki i kiełbaski oraz podekscytowane twarzyczki najmłodszych oświetlone blaskiem sztucznych ogni. Czego tu nie lubić…? Cóż, po pierwsze, kochanego mężusia, który oświadczył, że nie ma sensu iść na oficjalny pokaz sztucznych ogni, ponieważ w tym roku postanowił obudzić swojego wewnętrznego piromana i sam odpalić race w ogródku. Będzie się działo! – pomyślałam i bezzwłocznie zaprosiłam wszystkich sąsiadów na imprezę fajerwerkową, żeby mogli razem z nami rozkoszować się zapachem dymu, pieczonymi ziemniakami, twarzyczkami oświetlonymi blaskiem i tak dalej.
W swojej głupocie zakup sztucznych ogni Simon powierzył mojej skromnej osobie. Byłam trochę zdezorientowana, bo zanim pojechałam do supermarketu, musiałam zatankować samochód i zalałam buty benzyną. Długo się zastanawiałam, czy sprzedadzą fajerwerki komuś, kto na kilometr śmierdzi benzyną, czy może od razu zadzwonią na policję i zgłoszą, że w ich sklepie pojawiła się szalona piromanka. Podekscytowana faktem, że obsługa przemilczała unoszący się wokół mnie aromat perfum marki Benzynówka, dałam się ponieść i kupiłam bardzo dużo pudełek największych fajerwerków, jakie mieli (na swoją obronę mogę powiedzieć, że sprzedawali trzy w cenie dwóch, więc ciężko było się oprzeć takiej okazji!).
Dopóki nie było za późno, nikt (łącznie ze mną) nie zauważył, że kupiłam pokazowe sztuczne ognie, oblepione surowym zakazem używania w odległości mniejszej niż sto metrów od najbliższych terenów zabudowanych. Nasz dom nie stoi w stumetrowym odstępie od innych budynków (czytaj: „od domów sąsiadów”). Było też za późno na zwrócenie ich do sklepu i zakup nowych (zresztą już tamte kosztowały fortunę. Swoją okazją możecie mnie pocałować w moje tłuste cztery litery).
Mnie i Simona wcale to nie zraziło. Zdecydowaliśmy, że i tak zrobimy przyjęcie. Simon beztrosko zapewniał, że te naklejki to tylko środki ostrożności, żeby pierwszy lepszy idiota nie mógł pozwać producenta, gdy przypadkiem spali swoją szopę zimnymi ogniami. Mówił też, że to absolutnie bezpieczne, bo przecież w supermarketach nie sprzedaje się ogni w rozmiarze pokazowym (to sztuczne ognie mają rozmiary? Moc? Jak się je właściwie mierzy? Po huku?), więc jedyne, co może się stać, to że zostaniemy sensacją na naszej ulicy.
Sąsiedzi pojawili się zgodnie z planem, a ja radośnie nakładałam im kiełbaski i pieczone ziemniaki, wyobrażając sobie, że jestem jak Nigella Lawson – perfekcyjna pani domu i idealna gospodyni.
Dzieci wymachiwały zimnymi ogniami, przez co na chwilę musiałam porzucić rolę skromnej Nigelli i wrzasnąć:
– Rękawiczki! Załóżcie rękawiczki! Nie można się bawić zimnymi ogniami bez rękawiczek! Nie dotykajcie palcami części, która się nagrzewa! Nie podpal swojej siostry! Proszę, uważaj! Uważaj! Do jasnej cholery, uważaj z tym, to ogień!
Potem Simon rozpoczął swój pokaz. Postawił sobie za cel udowodnić, że w domu można zorganizować równie dobry pokaz, co będąc stłoczonym w zabłoconym parku z setkami innych osób. Jeszcze zanim przyszli goście, starannie ustawił fajerwerki w ogrodzie, a potem zapalił wszystkie naraz, żeby startowały jedne po drugich, tak jak na prawdziwym pokazie…
Okazuje się, że w supermarketach jednak sprzedają sztuczne ognie przeznaczone na pokazy. A surowe ostrzeżenia też nie są tylko środkami ostrożności.
Początkowe ochy i achy oraz radosne twarze skąpane w świetle sztucznych ogni, szybko zmieniły się w pomruki:
– Czy to jest bezpieczne?
– Cholera, był niebezpiecznie blisko mojego domu!
– Jasna cholera, ten wariat zaraz spali całą ulicę!
Dzieci płakały, a dorośli zaczęli rozważać uformowanie łańcucha osób z wiaderkami wody do ugaszania pożaru, który roznieciliśmy.
Sąsiedzi, zamiast gaworzyć wesoło przy ognisku, popijając grzane wino i ekscytując się tym, jak świetnie się wszyscy bawimy, zaczęli w pośpiechu ulatniać się, żeby sprawdzić, czy ich domy przypadkiem nie płoną. W końcu ostaliśmy się tylko Simon, ja, Peter i Jane, skuleni w rogu ogrodu, wpatrzeni w to, jak nasza cicha podmiejska uliczka zamienia się w inscenizację 1980 roku w Bejrucie. Dzieci były pod wrażeniem. Nie słyszałam syren, co oznaczało, że szczęśliwie udało nam się nie spalić żadnej antycznej posesji. Nie przyjechała też policja, żeby wypytywać nas, co sobie myśleliśmy, kiedy odpalaliśmy rakiety i granaty.
Kiedy fajerwerki przestały strzelać, Simon poczłapał smutno po czarnym pustkowiu, które kiedyś było troskliwie pielęgnowanym przez niego trawnikiem, mrucząc coś pod nosem o poparzeniach na skórze.
Oczywiście cała wina spadła na mnie, chociaż moim zdaniem za wszystkim stał supermarket. Czego się spodziewali, sprzedając miliony fajerwerków osobie, która śmierdzi benzyną?
Plusem tej sytuacji był fakt, że prawdopodobnie u wszystkich naszych przepłoszonych sąsiadów zniknęliśmy z listy osób, którym wysyła się życzenia świąteczne, więc i ja będę miała to z głowy. Poza tym mogłam wypić całe grzane wino, jakie zostało, i piszę to już porządnie wstawiona w związku z moim niesłusznym przekonaniem, że w grzanym winie prawie nie ma alkoholu.
Sobota, 7 listopada
Czuję się niemal tak, jakbym była normalnym człowiekiem z prawdziwym życiem! Jako przyjaciółka dwójki rozwodników, których drugie połówki (DUPKI!) zabierają dzieci w co drugi weekend, mogę wychodzić z nimi na miasto i robić fajne rzeczy. Jest mi przykro, że związki Hannah i Sama się rozpadły, ale bardzo służy mi to, że mogę wyjść z nimi do pubu.
Po tym, jak omówiliśmy wszystkie mankamenty i błędy popełnione przez byłych partnerów Hannah i Sama, i kilku okrzykach „DUPKI”, kiedy uświadamiali sobie kolejne niesprawiedliwości, które im się przytrafiły, Sam wreszcie przyznał, że miałam rację co do Cholernego Sabatu Czarownic. Okazało się, że Sophie powiedziała Perfekcyjnej Lucy Atkinson, że ma dwóch tatusiów i Perfekcyjna Mama Perfekcyjnej Lucy zapraszała Sophie do siebie już pięć razy. Sophie nie zamierza jednak tam iść, bo nie cierpi Lucy Atkinson, która jej zdaniem ma „głupkowaty wyraz twarzy”, co wydaje się równie dobrym argumentem, jak każdy inny. Pozostałe członkinie Sabatu też zaczęły ostrzyć sobie na niego ząbki. Proponowały mu, żeby „wpadł na kawę”, wciskały domowej roboty „zdrowe muffinki” a pozbawiona jakiegokolwiek taktu, nawet jak na swoje standardy, Fiona Montague (nigdy nie zapomnę, jak powiedziała mi, że „jesteś taka odważna, że wyszłaś z domu bez makijażu, szczególnie, kiedy masz gorszy dzień”, chociaż czułam się wtedy bardzo dobrze i byłam porządnie wytapetowana) zaproponowała, że umówi go ze swoim fryzjerem, „Bo na pewno macie wiele wspólnego, chłopaki!”.
– One są jak wojownicy ninja – powiedział Sam. – Czasami czuję się jak w grze komputerowej, która polega na tym, że trzeba dotrzeć do szkoły drogą pełną śmiertelnie groźnych zasadzek. Muszę odstawić dzieci, chowając się za żywopłotem przed ninja-Mamuśkami, obrzydliwymi wypiekami, które mi wciskają, i natarczywymi zaproszeniami na przyjęcia z pokazem biżuterii. Jestem gejem, do cholery! Nie jestem pieprzoną drag queen, żeby marzyć o tym, by spędzać wieczory na zachwycaniu się gównianą biżuterią i ględzeniu o niej.
– Pamiętasz rzemieślnicze cipki? – zachichotała Hannah.
Nigdy nie zapomni mi tego, że kiedyś wyciągnęłam ją na takie przyjęcie. Z przerażeniem odkryłyśmy, że mamusia „projektantka”, która organizowała imprezę, z powodów znanych tylko sobie stworzyła linię biżuterii na podobieństwo swojej waginy, a wszystko to w ramach celebrowania swojej płodności. Biorąc pod uwagę wręcz bolesne etykietki z cenami za wszelkiej maści waginalną biżuterię (kolczyki, wisiorki, pierścionki i bransoletki), jej muszelka rzeczywiście musiała być bardzo płodna. Na uniesione ze zdziwienia brwi artystka odpowiedziała, że biżuteria jest „rzemieślnicza”, dlatego w kasowaniu kwot zbliżonych do PKB Luksemburga za naszyjnik z brzoskwinką z czystego srebra nie ma nic złego. Podobnych argumentów używa się w kawiarniach: „To bardzo rozsądna cena, ponieważ bekon na kanapce jest ze specjalnej świni, która brała lekcje stepowania, a w wolnych chwilach skakała ze spadochronem”. Czy coś w tym rodzaju.
Jeszcze nigdy nie widziałam kogoś równie zdegustowanego co Sam, kiedy Hannah opowiadała mu o cipkowej biżuterii. Był chyba jeszcze bardziej przerażony niż Simon (człowiek, któremu słowo „wagina” nie przechodzi przez gardło), ale to pewnie dlatego, że nad Simonem nie ciążyło niebezpieczeństwo, że ktoś będzie próbował zaciągnąć go na jedną z takich imprez.
Sam spanikował do tego stopnia, że oświadczył, że jedynym lekarstwem, które może uśmierzyć ból spowodowany faktem, iż ktoś sprzedaje swoim przyjaciołom repliki własnej waginy, będzie tequila.
Po kilku szotach nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Sam powiedział wcześniej coś, co podsunęło mi pod nos świetny pomysł, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć, co to było. Może z wyjątkiem faktu, że mój pomysł był oszałamiający w swej błyskotliwości. Taki jest właśnie problem z tequilą. Przynajmniej jeden z problemów.
Poniedziałek, 9 listopada
A niech mnie! Chyba naprawdę wkurzyliśmy sąsiadów naszymi granatami i rakietami kosmicznymi. Jenkinsowie, którzy mieszkają naprzeciwko, wystawili dom na sprzedaż.
Oczywiście pierwsze, co zrobiłam, kiedy zobaczyłam tabliczkę ze stosownym napisem, to zrobiłam to samo co wszyscy inni sąsiedzi, czyli weszłam na Rightmove6 i obliczyłam, czy cena, którą podali Jenkinsowie, oznaczała, że wartość naszych własnych domów wzrosła, czy zmalała, od kiedy ostatnio ktoś się wyprowadzał. Potem, a jakże, przejrzałam wszystkie zdjęcia, które dołączyli do oferty, i rzucałam po nosem krytyczne uwagi, jak na przykład:
– Chryste! Ale zasłony! Co ona sobie myślała, kiedy je wieszała?
albo
– Do jasnej cholery, co za lenie! Mogli przynajmniej opuścić deskę klozetową i schować butelki z detergentami, zanim zrobili te zdjęcia!
Uwielbiam Rightmove, bo bardzo ułatwia życie. Kiedyś trzeba było chodzić do agencji nieruchomości i udawać, że jest się szczerze zainteresowanym kupnem domu, żeby móc popodglądać sąsiadów. Można też pooglądać domy marzeń, na które nigdy nie będzie nas stać. Takich, jakie wcześniej oglądało się tylko na okładkach czasopism wnętrzarskich w poczekalni u dentysty.
Trochę mnie dzisiaj poniosło i nagle zapragnęłam romantycznej szkockiej posesji z wieżyczkami albo mrocznego, tajemniczego dworku w Kornwalii, który przywodził na myśl Manderley. Znalazłam też całkiem sympatyczną, małą plebanię w Oxfordshire z czasów królowej Anny, na którą też mogłabym przystać, gdyby mnie ponamawiać (chociaż plebania była droższa niż szkocki dom z wieżyczkami i kornwalijski dworek razem wzięte). Bylebym tylko nie musiała dłużej mieszkać w tym nijakim domu na przedmieściach.
Tak się rozmarzyłam, że nagle dotarło do mnie, że jest już 08:45, a ja nawet nie zaczęłam rutynowego procesu krzyczenia na dzieci: ZAKŁADAĆ BUTY! JESTEŚCIE GOTOWI? W TEJ CHWILI WYCHODZIMY! ZAŁOŻYLIŚCIE BUTY? CO TY WYPRAWIASZ, DO CHOLERY? WKŁADAJ TE CHOLERNE BUTY! NATYCHMIAST! WYCHODZIMY! JAK SIĘ ZARAZ NIE UBIERZESZ, TO CIĘ TU ZOSTAWIĘ! NIE, WCALE CIĘ TU NIE ZOSTAWIĘ. NIE, TO NIE JEST ŚWIETNY POMYSŁ! PO PROSTU ZAŁÓŻ BUTY, NIE MOGĘ CIĘ TU ZOSTAWIĆ, BO PÓJDĘ DO WIĘZIENIA!
To taka pieśń obrzędowa, która sprawia, że dzieci opuszczają rano dom. Jeżeli jej nie odśpiewam, spóźnimy się do szkoły, a w rezultacie będziemy musieli stawić czoło znaczącym spojrzeniom czarownic plotkujących pod bramą szkoły w strojach do jogi i popijających kawę bezkofeinową na odtłuszczonym mleku sojowym z dodatkową porcją samozadowolenia. Bądźmy poważni, kto ma czas, żeby w drodze do szkoły kupować kawę na wynos? Dlaczego nie mogą po prostu napić się kawy w domu, jak inni normalni ludzie? Robią to tylko po to, żeby pokazać, że są tak świetnie zorganizowane i mogą wyjść z domu dwadzieścia minut wcześniej (pewnie dlatego, że szykowanie dzieci zostawiły nianiom) i są wystarczająco bogate, żeby mogły wydać ponad trzy funty na mały kubeczek kawy.
Rzecz jasna, byłam spóźniona do pracy, więc nie miałam czasu, żeby po drodze kupić zdrapkę, a tym samym utorować sobie drogi do realizacji snu o posesji marzeń (bo przecież wiadomo, że zdrapka to o wiele lepsza inwestycja niż kubek kawy za trzy funty. Czasami zachowuję się jak Jeremy Kyle7. Niedługo zacznę chodzić do Tesco w piżamie).
Na szczęście nikt nie zauważył, że się spóźniłam, więc mogłam wyskoczyć w przerwie na lunch po zdrapkę (no dobra, pięć zdrapek). Ma się rozumieć, żadna nie wygrała. Nie wiem, czemu zawsze czuję rozczarowanie, kiedy nie wygrywam milionów, na które od lat robię sobie nadzieję. Przecież nigdy nie wygrałam więcej niż funta, którego oczywiście i tak od razu zainwestowałam w kolejną zdrapkę.
W tym wieku powinnam już zaakceptować fakt, że nigdy niczego nie wygram, niezależnie od tego, czy chodzi o zdrapki, lotto czy inne tombole. Jeśli zsumuję swoje wygrane, zostanę z puchatym pudełkiem na chusteczki higieniczne w kształcie psa, które wygrałam jako siedmiolatka, i bardziej aktualne – rzepa. Powtarzam, rzepa. Kto wstawia pieprzoną rzepę na szkolną loterię? Byłam bardzo rozgoryczona z tego powodu. W dodatku obawiałam się, że wygrywając ową rzepę, wykorzystałam całe przysługujące mi w życiu szczęście, po prostu je roztrwoniłam, walcząc o nie i nic sensownego nie wygrywając. Ale później uznałam, że ponieważ gorzej być nie mogło, więc moje szczęście jeszcze się nie zużyło, nadal ma potencjał, który systematycznie akumuluje się na jedną wielką wygraną, najprawdopodobniej w zdrapkach, bo lubię natychmiastową satysfakcję i nie zawracam sobie głowy czekaniem na losowanie lotto.
Dzisiejsza zdrapkowa porażka oznaczała, że moje bezwstydne rojenia o nieruchomościach się nie spełnią i nigdy nie wprowadzę się do wymarzonej posesji. Zadzwoniłam więc do Hannah, żeby opowiedzieć jej o swoim najnowszym Świetnym Pomyśle, który polegał na tym, że zamiast próbować wykupić od Dana swoją część domu, powinna ją sprzedać, kupić dom Jenkinsów i zamieszkać naprzeciwko mnie. Hannah nie była przekonana. Po pierwsze nie miała pewności, czy będzie ją na to stać, kiedy Dan odbierze swoją część majątku, a ona opłaci prawników. Przypomniałam jej, że po aferze z fajerwerkami nietrudno mi będzie kontynuować antyspołeczne zachowanie, czym jeszcze bardziej obniżę ceny domów na ulicy. Kupię Simonowi koszulkę z siatki i porozrzucam wszędzie wokół puste puszki po piwie. Oczywiście gdy tylko Hannah się wprowadzi, wrócimy do poprzedniego życia i znów staniemy się przykładnymi przedstawicielami klasy średniej, dzięki czemu obniżka cen nieruchomości (np. mojego domu) nie będzie aż tak drastyczna, może nawet w ogóle do niej nie dojdzie.
Bardzo bym chciała, żeby Hannah mieszkała po drugiej stronie ulicy. Mogłybyśmy zaglądać do siebie wieczorami na kieliszek wina. Teraz widujemy się raz na miesiąc, i to przy dobrych wiatrach, kiedy uda nam się zsynchronizować zajęcia dla dzieci i załatwić kogoś do opieki nad nimi, co pozwala nam wyjść z domu i wprawia w tak skrajną ekscytację, że upijamy się w trupa.
Mogłybyśmy siadać przy naszych odrapanych stołach kuchennych, śmiać się wesoło i przygotowywać razem (a więc bez większego wysiłku) pyszne, zdrowe kolacje, które domownicy jedliby bez narzekania. Próbowałam realizować swoją wizję z różnymi sąsiadkami, które wydawały mi się sympatyczne, ale jak do tej pory wszystkie gorzko mnie rozczarowały, wygłaszając zdania w stylu:
– Och nie, dziękuję za wino, dziś wtorek.
Albo:
– Przykro mi, ale jestem na diecie. Wiesz, ile „grzeszków” kryje się w jednym kieliszku wina?
Mam beznadziejnych sąsiadów. Potrzebuję lepszych sąsiadów. Na przykład takich jak Hannah.
Tego popołudnia wszyscy menedżerowie byli poza biurem, bawiąc się w coś, w co zazwyczaj bawią się w takich sytuacjach menedżerowie, czyli na przykład w integrację zespołu, mogłam więc spędzić dużo czasu na dalszym myszkowaniu po Rightmove pod pretekstem rozeznania rynku dla Hannah, chociaż wiadomo, że chodziło o to, żeby przekonać ją, dlaczego kupno domu Jenkinsów jest dla niej najlepszym rozwiązaniem. Plusem pracowania w dziale IT firmy, w której nikt się na tym nie zna, jest to, że wszyscy boją się komputerów, więc nikt nie ma pojęcia, co zajmuje ile czasu. W sumie oznacza to tyle, że mogę się sporo obijać, wystarczy tylko przekonać zleceniodawcę, że praca, która powinna mi zająć około dwóch godzin, zajmie mi dwa tygodnie, ale jeśli bardzo się postaram, specjalnie dla nich może uda mi się ją wykonać w dziesięć dni. Jeśli jestem akurat we wspaniałomyślnym nastroju, wykonuję ją w tydzień i wszyscy mają mnie za geniusza, chociaż ja przez ten czas robiłam zakupy online i czytałam fora plotkarskie.
Moja przebiegłość sprawiła również, że pracuję od 09:30 do 15:00, a co drugą środę mam wolną. Te tajne benefity niemal wynagradzają mi niezbyt miłe chwile na imprezach, kiedy to moi rozmówcy pytają, czym się zajmuję, i zasypiają, zanim zdążę powiedzieć „T” w słowie „IT”. Niestety wciąż żyję też w strachu, że któregoś dnia moi szefowie uznają, że jestem potwornie przepracowana, i postanowią zatrudnić kogoś do pomocy, w czym nie będzie nic złego, ale tylko jeśli okaże się, że trafię na osobę równie leniwą jak ja. Bo jeśli będzie to ktoś, kto zachował choćby skrawki etyki pracy, będę mieć przechlapane.
Wtorek, 12 listopada
GGGRRRGGGRRRGGGRRR!!!
Zaczęło się. Mejle świąteczne.
A PRZECIEŻ ŚWIĘTA SĄ DOPIERO W GRUDNIU!
Czemu moja głupia rodzina mi to robi? W sumie możliwe, że czekając do listopada, postanowili nie powtórzyć zeszłorocznego błędu, który doprowadził mnie do załamania nerwowego. Zaczęli wysyłać mejle już w sierpniu, na co odpowiedziałam im, żeby się ode mnie odpieprzyli, a najlepiej umarli, bo RUJNUJĄ MAGIĘ ŚWIĄT!!!
Pierwszego mejla dostałam dziś rano od mojej – najpróżniejszej z próżnych i supermądrej korporacyjnej grubej ryby, dzianej jak Krezus i idealnej w każdym calu – siostry Jessiki:
Cześć, Ellen.
Zastanawiałam się, jak zorganizujemy w tym roku święta, skoro mama i Geoffrey jadą w rejs, a tata i Caroline idą do jej dzieci. Wiem, że wypada moja kolej, żeby was zaprosić, ale jestem tak zawalona pracą, że nie ma szans, żebym zorganizowała w tym roku święta. Przykro mi.
Pomyślałam za to, że byłoby miło, gdybyśmy razem gdzieś pojechali. Spójrz na ofertę Ferraton Hall, to piękny domek na wsi. Mają świetną ofertę świąteczną – dwie noce za jedyne pięćset funtów od osoby. Serwują też dania świąteczne za siedemdziesiąt pięć funtów od osoby (z winem), ale musiałybyśmy się szybko zdecydować. Mają wolne miejsce tylko dlatego, że ktoś zrezygnował.
Gdybyśmy tam pojechały, mogłybyśmy sobie kupić w prezencie zabiegi w SPA. Cała lista jest na ich stronie internetowej.
Z najlepszymi życzeniami,
Jessica
Co do cholery?!
A) Moja rodzona matka ucieka z ojczymem w bożonarodzeniowy rejs i nic mi o tym nie wspomniała. Ciekawe, kiedy zamierzała to zrobić?
B) Okej, o tym, że tata spędzi święta z dziećmi swojej żony, akurat wiedziałam, bo w tym roku przypada ich kolej. Mimo to wciąż jest mi trochę przykro, że kocha „nową rodzinę” bardziej niż nas, mimo że miałam dwadzieścia dziewięć lat, kiedy ożenił się z Caroline. Czasami mam ochotę tupać nogami i krzyczeć: TO JEST MÓJ TATUŚ, NIE WASZ!
A przede wszystkim:
C) Pięćset funtów za sam pobyt plus siedemdziesiąt pięć od osoby za kolację świąteczną? Moja kochana siostrzyczka oczekuje od nas, że zanim w ogóle zaczniemy myśleć o prezentach, wyłożymy dwa tysiące trzysta funtów tylko dlatego, że próbuje skromnie pożalić się, że sama nie zarabia jeszcze miliona rocznie (i jednocześnie sugerując, że jest już blisko), a poza tym jest zbyt zmęczona, żeby wyprawić Wigilię. Doskonale wie, że nie możemy sobie pozwolić na dwie noce w hotelu, poza tym Peter i Jane nie są tacy, jak jej idealne kruszynki Persephone i Gulliver (nazwany tak, bo „szukaliśmy klasycznego, ale też nietuzinkowego imienia”), i będą biegać jak w amoku po hotelu albo rozwalając, albo kradnąc gustowne antyki, których zazwyczaj w takich hotelach wszędzie pełno. Poza tym jak bardzo trzeba być bezdusznym, żeby mejla do własnej siostry zakończyć zwrotem: „Z najlepszymi życzeniami?”. Założę się, że w następnym napisze „Pozdrawiam”.
Odpisałam jej tak:
Cześć, Jess.
Hotel wygląda bosko, ale na ten moment jest dla nas trochę za drogi. Przykro mi.
E xxx
MASZ WIADOMOŚĆ!
Siostrunia szybko odpisuje na mejle jak na kogoś, kto jest zbyt zapracowany, żeby zamówić kolację świąteczną z Marks & Spencer.
Cześć, Ellen.
Jaka szkoda, hotel wyglądał uroczo. Mam nadzieję, że nie wydajesz ciągle pieniędzy na zdrapki, ha, ha.
Persephone i Gulliver bardzo się cieszą, że zobaczą swoich kuzynów w Boże Narodzenie. Poza tym święta to przecież czas dla rodziny. Może skoro nie chcesz jechać do Ferraton Hall, moglibyśmy przyjechać do was? Wiem, że wypada moja kolej, więc nie zostawię cię samej z przygotowaniami. Przywiozę świąteczny pudding.
Z najlepszymi życzeniami,
Jessica
Znowu to zrobiła! Nie dość, że wrobiła mnie w organizację świąt, to jeszcze w zaledwie dwóch zdaniach przemieniła to w fakt, pisząc, że przywiezie świąteczny pudding, zanim w ogóle zdążyłam zgodzić się na jej przyjazd. A to wszystko pod pozorem „czasu dla rodziny”, chociaż nawet nasi rodzice mają nas w głębokim poważaniu! Niestety wiedziałam, że nie ma sensu próbować wymigać się od tego, co zarządzi Jessica. Jeśli napiszę, że święta i tak nie będą rodzinne, bo nie zjawią się nasi rodzice, stwierdzi, że tym bardziej powinnyśmy spędzić je razem.
Nasze dzieci są o rok starsze, więc może wieczór będzie trochę bardziej cywilizowany? Podczas zeszłej Wigilii Peter i Jane zjedli po pudełku czekoladek na głowę na śniadanie, jeszcze zanim Jessica i jej prawie niemy mąż Neil zdążyli przyjechać (są małżeństwem od piętnastu lat, a ja wciąż nie wiem, czy Neil się nie odzywa, bo nas nienawidzi, boi się wyrazić własną opinię przy żonie, a może po prostu milczy przerażony chaosem, jaki panuje w naszym domu i tym, jak zdziczałe są moje dzieci. Tak czy inaczej, przez większość czasu milczy ponuro i odzywa się tylko pytany. Mamrocze wtedy pod nosem: „Nie, dziękuję” albo „Tak, poproszę”, czasami krzywiąc się z niezadowolenia).
Persephone i Gulliver dostali gustowne, ciche i etycznie poprawne prezenty od swoich rodziców. My daliśmy Peterowi i Jane głównie głośne i działające na nerwy gry komputerowe, w które chcieli grać, jednocześnie biegając po domu jak uzależnione od cukru potworki na odwyku.
Persephone napisała kompozycję na pianino, która miała być prezentem dla nas wszystkich, i od razu po przyjeździe zapragnęła nam ją zagrać. Efekt był taki, że dziesięć minut po tym, jak przekroczyła próg naszego domostwa, zanosiła się szlochem, bo nasze rachityczne pianino kupione na Gumtree nie trzymało standardu, do którego była przyzwyczajona, a na dodatek Peter i Jane nie chcieli wyłączyć PlayStation na czas trwania jej recitalu. Kiedy Simon siłą wyrwał im z rąk kontrolery do gry, wymyślili słowa do jej kompozycji. Brzmiały one mniej więcej tak: „Persephone ma kupo-twarz, głupią, głupią kupo-twarz”, na co Jessica zacisnęła usta tak mocno, że zaczęły przypominać pupkę kota. Miałam wrażenie, że za chwilę wyjdzie z siebie i stanie obok. Właśnie z tego powodu, nie bardzo rozumiem, dlaczego znowu chce przyjechać do nas na święta.
Kiedyś spytałam ją, czemu zawsze się upiera, żebyśmy spędzili święta razem. Wydała się zaskoczona i odparła:
– Chciałam, żeby nasze dzieci miały takie same magiczne święta co my… No wiesz, wszyscy w komplecie, obfity rodzinny posiłek, wspólne zabawy, tradycja. Nie tak jak było… później.
Pomyślałam, że Jessica pomyliła swoje wspomnienia z dzieciństwa z reklamami sieci domów towarowych Johna Lewisa8. W moich wspomnieniach mama klęła jak szewc, bo babcia (mama taty) była dla niej niemiła, jednocześnie próbując lepić kuleczki na nadzienie do indyka i wlewając w siebie tyle dżinu, ile potrzeba, żeby zapomnieć o kąśliwych uwagach babuni na temat jej wagi. Tata wyrywał mi i Jess wszystkie zabawki, które wymagały włożenia baterii, bo przecież nie można nam zaufać na tyle, żebyśmy same je włożyły, co sprowadzało się do tego, że pod pretekstem „zmontowania zabawek” sam się nimi bawił, podczas gdy my jojczyłyśmy, żeby nam je oddał. Swoją drogą to, że mama poniosła totalną porażkę w obowiązkach małżeńskich, to znaczy nie spłodziła mu syna i dziedzica, tylko dwie niewydarzone córki, oznaczało, że dostawałyśmy bardzo dużo prezentów na baterie, na przykład kolejki elektryczne albo tory wyścigowe z samochodzikami, które ewidentnie miały być przeznaczone dla nieistniejących synów.
W okolicach lunchu mama była przeważnie na skraju załamania nerwowego, a gdzieś w połowie puddingu wybuchała płaczem, bo przypominała sobie o nadzieniu do indyka, które zapomniała wyjąć z piekarnika i do tego czasu spaliło się na popiół. Kiedy nadchodziła pora przemowy królowej, którą babcia zawsze uparcie chciała oglądać, nikt już ze sobą nie rozmawiał. Koło szóstej po południu, chociaż nikt już nie mógł patrzeć na jedzenie, mama odgrywała męczennicę w przedstawieniu zatytułowanym „bożonarodzeniowa herbatka”, to znaczy wykładała na stół przerobione na kanapki resztki i z nieznanych mi powodów olbrzymie ilości piklowanych buraczków. Później krzyczała na nas, dopóki nie zjedliśmy kanapek z indykiem i świątecznych ciasteczek, i dopiero wtedy mogliśmy przejść do najprzyjemniejszego punktu wieczoru, czyli oglądania świątecznego wydania EastEnders.
Jeśli mam być szczera, w porównaniu z „późniejszymi” świętami, tamte faktycznie mogły wyglądać na usłane różami. Dla ścisłości: „późniejsze” święta to te wszystkie, które nastały po tym, jak mama przyłapała tatę na romansie z sekretarką i wyrzuciła go z domu. Przeważnie towarzyszyło nam poczucie winy w stosunku do tego rodzica, u którego akurat w danym roku nie byłyśmy, mimo każdorazowych stanowczych zapewnień danego rodzica, że nie musimy się o niego martwić, i że wszystko będzie dobrze.
Biedna Jessica. Nie powinnam być dla niej taka okrutna. Nawet przed „później” była perfekcjonistką i desperacko próbowała uformować święta zgodne ze swoją wizją. Sprowadzało się to do powstrzymywania lawiny uwag ze strony babci poprzez namawianie jej na grę w inteligencję (chociaż w głębi duszy wciąż podejrzewam, że wybierała akurat tę grę, żeby popisać się, jaka to jest mądra) i dzielne nadziewanie ciasteczek, żeby zatrzymać mamę przed wymaszerowaniem z kuchni z wrzaskiem:
– A co mnie to wszystko w ogóle obchodzi?
Pamiętam, że po pierwszych „późniejszych” świętach, kiedy pojechałyśmy do taty, Jess w porze herbatki wyjęła słoik piklowanych buraczków, próbując uczynić święta takimi jak kiedyś.
Wszystko to sprawia, że tym bardziej nie mogę się nadziwić, po kiego diabła moja siostra zawsze wymiguje się od organizowania świąt i zawsze wrabia w to mnie. Przecież czułaby się jak ryba w wodzie w roli Królowej Gwiazdki, rzucając sporadycznie uwagi, że jej nienagannie gustowne dekoracje to „nic wielkiego”, serwując ucztę w stylu Hestona Blumenthala9 i poganiając nas do gry w kalambury, podczas gdy Persephone będzie zabawiać nas, grając na swoim malutkim Steinwayu. Słodki Jezu! A co, jeśli Jess nigdy nas do siebie nie zaprasza, bo moje dzieci są zbyt rozwydrzone, żeby wpuścić je do jej idealnego domu? Może, gdybym naszprycowała je lekami uspokajającymi, zgodziłaby się zorganizować święta?
Nie zamierzam tak łatwo się poddać. Napisałam:
Cześć, Jess,
Jeszcze nie wiem, co zaplanujemy z Simonem. Muszę z nim porozmawiać. Odezwę się do ciebie.
E xxx
Ha! I tak w końcu postawi na swoim, ale przynajmniej mogę zmarnować kilka minut z jej zawalonego pracą cennego czasu niejasnymi mejlami. Przynajmniej trochę się odegrałam za docinki na temat zdrapek.
Chrzanić to! Na samą myśl o spędzeniu świąt z Jessicą chce się człowiekowi napić. Tak czy inaczej, już prawie weekend, więc malutki kieliszeczek wina na pewno nie zaszkodzi.
Pies rzucił mi pełne dezaprobaty spojrzenie i pokiwał głową z niesmakiem.
– Nie oceniaj mnie! Ty nie musisz się użerać z Jessicą! – odcięłam się.
Piątek, 13 listopada
Piątek, trzynastego. Najbardziej pechowy dzień roku. Nie, żebym była przesądna, ale myślę, że coś w tym jednak jest, skoro właśnie dziś rano dostałam mejla od siostry Simona, Louisy. To znaczy od Amaris, bo niedawno oznajmiła, że chciałaby być tak nazywana. Podobno to imię oznacza „Dziecko Księżyca”.
Louisa/Amaris i jej mąż Bardo w górach na północy Szkocji prowadzą „alternatywne ustronie dla duszy”, i owo ustronie dzielą ze stale rosnącą liczbą umorusanych smarkaczy, które Louisa/Amaris zatrważająco regularnie wydaje na świat. Kiedy ostatnio liczyłam, była ich co najmniej czwórka.
Mejl od Louisy/Amaris wyglądał tak:
Namaste, Ellen,
Bogini obdarzyła nas kolejnym cudem, który nazwaliśmy Boreas. Bardo i ja bardzo pragniemy, żeby poznał resztę rodziny, i pomyśleliśmy, że Boże Narodzenie (albo, jak wolimy mówić, Święto Przesilenia Zimowego) to wprost idealny czas na to. Na tę specjalną okazję zamkniemy ustronie. Planujemy przyjechać do was 22 grudnia. Możemy spać w Gunnarze (naszym kamperze, jego imię oznacza „Dzielnego Wojownika”, ha, ha), jeśli nie pomieścicie nas w domu, no i nie będziemy zawracać wam głowy, tylko na czas gotowania i kiedy będziemy chcieli skorzystać z toalety. Do domu chcemy wracać w okolicach 29 grudnia, będziecie więc mieć dużo czasu, żeby poznać Boreasa. Przez najbliższe dwa tygodnie robimy detoks od elektroniki i nie będę odpowiadać na mejle, więc jeśli nie odpiszesz dzisiaj do południa, uznam, że mój plan wam pasuje!
Peace and love,
Amaris
Wysłane o 11:52. Suka!
Nie jestem do końca pewna, jaką „religię” wyznają Louisa/Amaris i Bardo (to znaczy „Syn Ziemi”, wcześniej znany jako Kevin). Czasami odnoszę wrażenie, że wybrali to, co im się najbardziej podobało z druidyzmu, religii wicca i buddyzmu, i zmieszali w różnych proporcjach, co w rezultacie sprowadza się do tego, że jest to jak klasyczny New Age-bełkot. Jestem pewna, że płyną przez życie, patrząc na mnie i Simona z góry i mają nas za niewolników establishmentu. Widzę tu wspólny mianownik z Jessicą, która też patrzy z góry na nasze nudne życie na przedmieściach.
Dzieci Jessiki przynajmniej są czyste, natomiast wataha Louisy/Amaris i Barda/Kevina wyraźnie domaga się przepierki drucianą szczotką i dettolem. Ciągle jeszcze nie doszłam do siebie po ich dziwacznym weselu, które odbyło się w obrządku rodem z religii wicca, co chyba nawet nie jest legalne. Mimo dręczących mnie wątpliwości, dałam z siebie wszystko i stawiłam się w ich wielki dzień. Miałam na sobie uroczy fascynator i najlepsze buty od L.K. Bennett. Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby wydobyć swoją wewnętrzną Kate Middleton. Niestety okazało się, że ceremonia odbędzie się w środku lasu. A w tym lesie było pełno błota i moje buciki ugrzęzły w ziemi, więc młoda para i cała świta umorusanych gości w workowatych ręcznie malowanych ciuchach i masywnej srebrnej biżuterii (podejrzanie podobnej do wisiorków z rzemieślniczymi cipkami) rozchichotana przyglądała się, jak Simon próbuje mnie oswobodzić. Co gorsza, zaczęło padać, więc nie dość, że mój fascynator całkiem się schrzanił, to jeszcze tusz do rzęs spłynął po policzkach i wyglądałam na równie umorusaną co cała reszta.
Louisa była świeżo po porodzie i wspaniałomyślnie postanowiła zachować swoje łożysko, które później wysuszyła, zmieliła i rozdawała gościom, żeby posypali nim swoje potrawy. Nawet przedtem przygotowana przez Barda „soczewica z niespodzianką” wydawała mi się skrajnie nieapetyczna, ale po tej kulinarnej sugestii nie byłam już w stanie wziąć jej do ust. Zastanawiałam się, czym może być owa „niespodzianka” – może zeskrobkami z moszny Barda? Simon kopał mnie pod stołem i cały czas powtarzał, żebym zaczęła się zachowywać, bo jesteśmy na weselu jego siostry.
Kiedyś Louisa była normalna. Pracowała jako grafik w dużej agencji reklamowej i zarabiała całkiem przyzwoite pieniądze. Potem poznała Barda, który kiedyś pracował w City, ale pewnego dnia w żółtej linii metra doznał OŚWIECENIA.
– Nagle zadałem sobie pytanie: Co ja właściwie robię? Byłem jak ten pociąg, kręciłem się w kółko bez końca. Uświadomiłem sobie, że muszę coś zmienić.
Jemu się chyba wydaje, że jest bohaterem filmu wyświetlanego na hipisowskim festiwalu w latach sześćdziesiątych. Rzucił pracę, sprzedał mieszkanie i wyruszył w podróż po Indiach, gdzie odnalazł swoje nowe ja, czyli Barda.
– Rozpaliłem ognisko na plaży i w płomieniach unicestwiłem to wszystko, co należało do Kevina. Przyjąłem nowe imię i zostawiłem Kevina w przeszłości.
Prawdopodobnie był kompletnie naćpany, kiedy spalił swoje rzeczy, a teraz my wszyscy mamy myśleć, że jest głęboki i natchniony, choć w środku tak naprawdę kryje się pretensjonalny ofermowaty koleś.
Kiedy już siebie odnalazł, Bardo postanowił, że czas wracać do domu i nieść oświecenie innym, którzy też mogą odnaleźć siebie. Nie myślcie sobie, że jego motywacją był brak czystych majtek czy pieniędzy, które też spalił, co to, to nie! Chociaż czasami mi się wydaje, że to jedna z tych osób, która nie nosi majtek. Fujka.
Po powrocie do Londynu poznał Louisę, która z urodzenia była naiwniaczką, więc łatwo ją namówił, żeby też wysiadła z żółtej linii metra. Za resztki pieniędzy ze sprzedaży mieszkania Barda i cały majątek Louisy uciekli do Szkocji, gdzie kupili czterdzieści hektarów lasów i zarośli, by cały ten teren przemienić w samowystarczalną krainę. Właśnie tam otworzyli swoje ustronie, żeby inni też mogli zobaczyć wyjątkową światłość, którą niosły palące się na plaży gacie Kevina.
A teraz znowu się rozmnożyli. Boreas. Co to w ogóle za imię? Nawet nie chce mi się wpisywać hasła „Boreas” w Internet. Wiem, że Louisa i tak będzie opowiadać mi o nim godzinami, kiedy tu przyjedzie, co jest już chyba nieuniknione, biorąc pod uwagę fakt, że nie zdążyłam jej odpisać, zanim poszła na swój „elektroniczny detoks”. Co to właściwie jest elektroniczny detoks? Podejrzewam, że chodzi o rezygnację z używania całego i jakże przerażającego dobrodziejstwa nowych technologii, mimo że nieliczne szurnięte dusze, które odwiedzają ich ustronie, muszą rezerwować miejsca online. A może odłączyli im prąd, bo wydali ostatnią gotówkę na instalację paneli słonecznych? Co, nawiasem mówiąc, w środku lasu w północnej Szkocji nie wydaje się zbyt błyskotliwym posunięciem. Może miałoby to trochę większy sens, gdyby zrąbali przynajmniej kilka drzew rosnących wokół paneli, ale przecież nie mogą tego zrobić, bo rozgniewają Boginię.
Jeśli odcięli im prąd, to pewnie Simon albo jego rodzice będą musieli spłacać ich długi. Wiem, że nie powinnam potępiać Simona za wspieranie Louisy, w końcu to jego siostra, ale i tak go potępiam, bo nie widzę żadnego powodu, dla którego ona czy Bardo nie mogliby pójść do normalnej pracy, jak wszyscy inni ludzie. Oboje są świetnie wykształceni i z łatwością by znaleźli dobrze płatne posady, a mimo to z uporem wiodą swój alternatywny tryb życia, marnując cały dobytek, jaki im jeszcze pozostał, na takie głupoty jak panele słoneczne. Do tego oczekują od wszystkich wokół, że sfinansują ich idiotyczne pomysły, bo oni przecież są PONAD TO, więc nie należy od nich oczekiwać, że będą zawracać sobie głowy tak przyziemnymi rzeczami jak praca czy pieniądze.
Wracając do Boreasa. To na pewno chłopiec? Louisa ma już tyle dzieci, że nie pamiętam, czy wzięłam pod uwagę Boreasa, kiedy doliczyłam się czwórki. A może on ma numerek pięć? Tak czy inaczej, mam dodatkowy prezent do kupienia, żeby zrobić na złość Louisie, która zacznie mi tłumaczyć, dlaczego dają dzieciom tylko prezenty utkane z włosów łonowych jaków pochodzących z hodowli naturalnej.
Jeszcze nie zdążyłam powiedzieć Simonowi o Jessice, a teraz do listy dołączyła też Louisa. I chociaż Simon często peroruje o tym, jak blisko jest ze swoją siostrą, wiem, że w głębi duszy woli, kiedy ona i jej Bard (to jego żart, nie mój) przebywają w bezpiecznej odległości w Szkocji. Poza tym Jessica versus Louisa równa się kłopoty.
Kurwa mać! Dlaczego święta są takie trudne? Dlaczego nasze rodziny są takie trudne? Czy każda rodzina taka jest? Przynajmniej rodzice Simona wyjechali na emeryturę do Francji i nie przejawiają żadnych oznak, że są spragnieni rodzinnego świętowania Gwiazdki. Pewnie wolą fetować narodziny małego Jezuska zalani w trupa w swoim uroczym château wraz z grupką rozrywkowych przyjaciół, a wizytę hordy wnuków odłożyć na lato, kiedy będą mogli ją nadzorować z bezpiecznej odległości, czyli z brzegu basenu.
Modlę się, żeby Louisa nie przywiozła swojego łożyska…
Sobota, 14 listopada
Mam przerąbane! Zapomniałam zrobić zakupy online i nie mamy nic do jedzenia, skończył się nawet papier toaletowy (gdzie on znika? Jak można zużyć tyle papieru toaletowego w ciągu jednego tygodnia? Czy moje dzieci go zjadają? Albo potajemnie wynoszą z domu i sprzedają na sekretnym papierowym czarnym rynku? W głowie mi się to nie mieści. A może to Simon zużywa cały? Zawsze jest taki dumny z tego, ile czasu spędza w kibelku) i co gorsza, WINO!
Simon z samego rana oznajmił, że musi dziś popracować, bo przecież jest Bardzo Ważnym i Zajętym Biznesmenem. W związku z powyższym musiałam ciągać ze sobą po supermarkecie dzieci, co już samo w sobie jest okropne, ale o wiele gorsze jest w sobotnie poranki, kiedy istnieje duża szansa, że natknę się na którąś z członkiń Sabatu, która „zajrzała tu przejazdem”, po tym jak zawiozła swoje kochane maluszki na zajęcia z GREKI, FILOZOFII wykładanej w języku mandaryńskim czy coś W TYM STYLU.
Dziś rano te spotkania były podwójnie wkurzające, bo z nieznanych mi powodów w markecie było mnóstwo przecenionych produktów. Z radością wypełniłam wózek wielkim kawałem zrazowej górnej za jedyne 3 funty i 42 centy i stekami za 2 funty i 54 centy. Byłam zachwycona, wyobrażając sobie róg obfitości, w jaki zmieni się mój zamrażalnik. Do tej pory było w nim jedynie kilka opakowań wielokrotnie rozmrożonego i zamrożonego zielonego groszku, którego używam jako okładów za każdym razem, kiedy Peter próbuje wylądować na intensywnej terapii i donieść na mnie opiece społecznej. Sabat potępia zamiłowanie do promocji, więc kiedy tylko zobaczyłam łypiące na mnie Perfekcyjną Mamę Perfekcyjnej Lucy Atkinson i Fionę Montague, musiałam zacząć grę w ninja. Cichaczem wyglądaliśmy zza rogów, żeby upewnić się, że nie wejdziemy w tę samą alejkę, aż w końcu rzuciłam się pędem z wózkiem przez sklep, pakując wszystkie najpotrzebniejsze artykuły, posykując:
– Zamknij się wreszcie!
kiedy Jane na całe gardło pytała:
– ALE DLACZEGO NIE CHCESZ ROZMAWIAĆ Z MAMUSIĄ LUCY? NIE LUBISZ JEJ? CZY DLATEGO WCZORAJ MÓWIŁAŚ, ŻE JEJ MAMUSIA TO GŁUPIA PIPA?
Wszystkie moje starania okazały się oczywiście bezskuteczne, bo Lucy Atkinson i jej Perfekcyjna Mama przyparły nas do muru w alejce ze zbożami i strączkami. Dodam tylko, że Peter pytał mnie wtedy, co by się stało, gdyby bardzo długo powstrzymywał bąki.
– Czy ja bym wybuchł? Wybuchłbym? Co by się stało, gdybym nigdy ich nie puszczał? Powiedz, mamo, czy ja bym eksplodował? A moja krew i flaki wylądowałyby tu, tam i tam, no wszędzie?
Po serii pytań odegrał scenkę, żeby zademonstrować, jak jego zdaniem wyglądałaby eksplozja.
Mama Lucy patrzyła na nas z przerażeniem, a ja szybko pakowałam do wózka komosę ryżową, żeby zakryć wszystkie przecenione produkty, podczas gdy Peter wił się na ziemi w konwulsjach, wydając z siebie imitujące wymioty odgłosy.
– Chryste, Ellen, ten to ma wyobraźnię! – powiedziała mama Lucy, zapuszczając żurawia na komosę, ulubioną pożywkę przedstawicieli klasy średniej. – Zabawne. Naprawdę ciągle jeszcze jecie komosę? Kochana, musisz koniecznie spróbować czerwonego ryżu z Carmargue! Zobaczysz, że bardzo pomaga przy wzdęciach… – rzuciła na koniec i z gracją odmaszerowała z Lucy u boku. (Sophie ma rację, Lucy naprawdę ma głupkowaty wyraz twarzy). Podniosłam Petera z ziemi i odłożyłam komosę na półkę. Szanse, że Simon albo dzieci ją zjedzą, są zbliżone do tych, że mama Lucy zje kanapkę z kotletem de volaille10 (ostatnimi czasy ulubione danie Petera. Oczywiście w grę wchodzi tylko białe pieczywo, nie ma mowy o żadnych domieszkach. Peter potrafi wyczuć błonnik na kilometr). Poza tym mam całą paczkę komosy w szafce w kuchni. Możliwe, że przeterminowała się w 2014 roku, ale i tak się liczy.
Kolejne upokorzenie czekało na mnie, kiedy doszło do płacenia. Kasjerka spojrzała na zapas wina, który miałam w wózku tuż obok litra mocnego dżinu z importu, i wesoło spytała:
– Szykujemy przyjęcie?
Peter próbował akurat polizać taśmociąg, a Jane, udając amerykański akcent, z pełną determinacją scena po scenie odtwarzała przebieg jakiegoś serialu dla dzieci, od którego jest aktualnie uzależniona. Pewnie powinnam powiedzieć, że owszem, szykuję, jednak wskazałam na swoje dzieci i rzuciłam:
– Nie, bynajmniej.
Pomimo całego okropieństwa, wycieczka do sklepu, a konkretniej zabawa w ninja, przypomniała mi o moim doskonałym pomyśle, który nawiedził mnie w pubie, zanim szoty tequili zrobiły mi sieczkę z mózgu. Sam opowiadał o tym, że codziennie musi unikać członkiń Sabatu Pieprzonych Idealnych Mamusiek pod bramą szkoły i na placu zabaw. Powiedział, że czają się na niego jak wojownicy ninja. W nagłym przebłysku geniuszu zaczęłam się zastanawiać, czy nie powstała już gra komputerowa albo apka dla mam, które odwożą dzieci do szkoły i odgrywają wszystkie inne typowe dla życia rodzica scenariusze, próbując pokonać związane z nimi niebezpieczeństwa. Być może za każdy udany unik otrzymywałoby się kieliszek wina, który na trudniejszych poziomach zamieniłby się w dżin. W twórczym przebłysku wymyśliłam nawet nazwę: Dlaczego mamusia pije? A co, jeśli udałoby mi się zarobić na tym jakieś pieniądze i mogłabym sprawić Simonowi niespodziankę, oddając jego kredens do profesjonalnej renowacji? Wygląda na to, że pierwszy raz w życiu mam naprawdę DOBRY pomysł (czym, rzecz jasna, zasłużyłam sobie na lampkę wina)…
Ruszyłam do domu jak szalona, żeby od razu rozpocząć pracę nad aplikacją. Zaczęłam od wyszukania w Internecie, na ile stworzenie apki może okazać się sukcesem. Zaciskałam zęby ze złości, czytając o dwunastolatkach, które sprzedały swoje błyskotliwe pomysły korporacjom za tryliony milionów funtów. Twórcy Flappy Birds zarabiali pięćdziesiąt tysięcy dolarów DZIENNIE, kiedy apka wzniosła się na wyżyny popularności. Zaczęłam sobie wyobrażać, co mogłabym zrobić z takimi pieniędzmi. Oczywiście zainwestowałabym je o niebo lepiej niż pryszczaty nastolatek. Nawet już wybrałam buty od Louboutina, które bym kupiła za pięćdziesiąt tysięcy, chociaż chwilę zajęło mi przeliczenie tej kwoty z dolarów na funty. Raz po raz spoglądałam na zegarek, żeby sprawdzić, czy nastała już pora na wino, i co dziesięć minut wstawałam, żeby przygotować dla któregoś dziecka przekąskę albo wrzasnąć, żeby przestało bić to drugie. Jak już dzięki mojej aplikacji stanę się niewyobrażalnie bogata, migiem zatrudnię profesjonalną opiekunkę do dzieci. Albo co najmniej nianię au pair.
Środa, 18 listopada
Jane szła po szkole do koleżanki, a ja w przypływie matczynego optymizmu stwierdziłam, że dzięki temu będę mogła spędzić trochę czasu z Peterem, żeby pielęgnować naszą więź. Moglibyśmy pójść do uroczej kawiarenki. Jemu kupiłabym gorącą czekoladę, a sama popijałabym kawę. Podzielilibyśmy się ciastem i rozmawiali o tym, co u nas. Taka magiczna chwila. Mogłabym zrobić mu zdjęcie z czekoladą i wstawić je na Facebooka z hasztagiem #wesolewspomnienia i od razu wszyscy by wiedzieli, że jestem kochającą, świetnie funkcjonującą matką, której można zazdrościć bliskiej relacji z najdroższym synem.
Niestety bardzo szybko wszystko zaczęło wymykać mi się spod kontroli. Najpierw Peter kategorycznie odmówił podzielenia się ze mną ciastem. Chciał sam zjeść cały kawałek. Potem zagrał mi na nosie, odrzucając propozycję wypicia czekolady i uparł się, że chce Coca-colę. Wiedziałam, że jeszcze tego pożałuję, ale złamałam się i mu pozwoliłam, żeby wyjść na fajną mamę.
Potem zaczęło się bezlitosne trajkotanie o przeklętych pokemonach…
– Który pokemon jest twój ulubiony? Nie, nie ten! Ten jest beznadziejny. Nie, nie możesz wybrać Pikachu, wszyscy je wybierają. Eevee powinny być twoje ulubione, Eevee są super! Dlaczego nie wybrałaś ich? Jak mogłaś nigdy o nich nie słyszeć? Powiedz, że Eevee są twoje ulubione! Dobrze?
Zmęczona tym wszystkim zaproponowałam:
– Kochanie, a moglibyśmy porozmawiać o czymś innym niż pokemony?
Peter przez jakiś czas patrzył zdezorientowany w pustkę. Rozmawianie o czymś innym najwidoczniej nie wchodziło w grę, a jednak po dłuższej chwili udało mu się zmienić temat:
– A kto jest najlepszym rycerzem Jedi?
– Najlepszym? To proste! Oczywiście, Luke Skywalker.
Peter rzucił mi przerażone spojrzenie.
– NIE, MAMO! YODA jest najlepszym Jedi! Przecież wszyscy o tym wiedzą! Jak możesz tego nie wiedzieć? Dlaczego jesteś taka głupia?
Upomniałam go, że nie wolno mówić ludziom, że są głupi, ale Peter był niezłomny. Powiedział, że każdy, kto nie wie, że Yoda jest najlepszym Jedi, jest po prostu głupi i on nic na to nie poradzi. W związku z powyższym nie pozwolił zrobić sobie zdjęcia.
Kiedy Jane wróciła do domu, z nieskrywaną satysfakcją powiedział jej, że zabrałam go na ciasto, co jest jednoznacznym dowodem na to, że jego kocham bardziej. Jane odparowała, mówiąc mu, że został adoptowany. Potem oboje zaczęli wrzeszczeć i długo tłumaczyłam Peterowi, że nie jest adoptowanym dzieckiem, a Jane, że wcale nie kocham go bardziej, ale w końcu się poddałam i pozwoliłam im pobawić się iPadami, żeby dali mi wreszcie święty spokój.
6
Największy w Wielkiej Brytanii portal poświęcony sprzedaży i najmowi nieruchomości (przyp. tłum.).
7
Radiowy i telewizyjny prezenter, znany głównie z talk show The Jeremy Kyle Show (przyp. tłum.).
8
W Wielkiej Brytanii od 2007 roku istnieje tradycja wypuszczania świątecznej reklamy przez tę sieć. Dla Brytyjczyków oznacza to początek świątecznego szaleństwa, jak w Polsce pojawienie się w radiu hitu Last Christmas (przyp. tłum.).
9
Heston Blumenthal – jeden z najbardziej znanych brytyjskich szefów kuchni, ceniony z innowacyjne podejście do sztuki kulinarnej. Jego restauracja The Fat Duck otrzymała trzy gwiazdki Michelina. On sam został wyróżniony przez królową Elżbietę za wkład w rozwój krajowej gastronomii Orderem Imperium Brytyjskiego (przyp. tłum.).
10
Popularna w UK kanapka z kotletem de volaille, warzywami i majonezem (przyp. tłum.).