Читать книгу Zaginiona córka - Gill Paul - Страница 6
ОглавлениеRozdział 1
Jekaterynburg, kwiecień 1918
– Obywatelu Romanow, obywatelko Romanowa, jestem komisarz Awdiejew. – Mężczyzna mówił po rosyjsku i miał na sobie mundur Armii Czerwonej. Zwracając się do nich, nie zdjął nawet czapki z czerwoną gwiazdą.
Maria zauważyła niezadowolenie matki. Do marca ubiegłego roku Aleksandra nosiła tytuł carycy, cesarzowej Wszechrusi, i nadal nie godziła się na zmianę swojego statusu.
– Za kogo on się uważa? – zwróciła się po angielsku do ojca Marii, byłego cara Mikołaja.
– Od tej pory będziecie mówili wyłącznie po rosyjsku, w języku naszego wielkiego narodu – upomniał ją komisarz. Matka Marii głośno cmoknęła z niezadowoleniem i mruknęła coś pod nosem.
Służący wciąż taszczyli na wzgórze kufry z dworca. Maria wolałaby zostać na zewnątrz w jasnym wiosennym słońcu, zamiast wchodzić do tego przysadzistego domu otoczonego wysoką palisadą. Z miejsca, w którym stali, widać było jedynie łukowate okna mansardowe w zielonym metalowym dachu nad krawędzią ogrodzenia. Awdiejew skinął na nich, żeby weszli po schodach, i gdy ruszyła za rodzicami, niosła w sercu ciężar pasujący do pogrążonego w półmroku wnętrza budynku.
Z holu prowadziły na górę kamienne schody. Awdiejew wyjaśnił, że w ciągu dnia będą przebywali na pierwszym piętrze i wychodzili z domu tylko po to, żeby zażyć ruchu. U szczytu schodów stał wypchany czarny niedźwiedź z dwojgiem młodych i Maria skrzywiła się z niesmakiem. Nigdy nie przepadała za taksydermią i obecność tych martwych stworzeń odebrała jako zły znak.
Gdy Awdiejew oprowadzał ich po domu, mówiąc szorstkim tonem, Maria błądziła myślami. Powiódł ich do salonu z rzeźbionymi dębowymi meblami i fortepianem, następnie łukowatym przejściem do drugiego salonu z biurkiem i regałami oraz do jadalni wyposażonej w ciężki ciemny stół z krzesłami. Meble wyglądały na drogie, lecz wydawały się niewygodne, jakby zaprojektowano je na pokaz, a nie po to, żeby z nich korzystać. W sypialni było jaśniej, ściany pokryto jasnożółtą tapetą, lecz Maria musiała dzielić pokój z rodzicami. Służbę rozlokowano w salonach i jadalni. W domu był prąd, łazienka i toaleta z sedesem. Maria przypuszczała, że powinni się z tego cieszyć, lecz tęskniła za przestronną elegancją komnat w Pałacu Aleksandrowskim.
Podeszła do okna sypialni i patrzyła, jak tramwaj elektryczny sunie pod górę. Chodnikiem przechodzili mężczyźni i kobiety, prawie nie patrząc na dom. Oni nie byli więźniami. Mogli robić, co im się podobało. Maria wolałaby urodzić się jako zwykła obywatelka, a nie córka cara. Miała zaledwie osiemnaście lat i chciała się bawić, lecz od rewolucji w lutym ubiegłego roku jej rodzina przebywała w areszcie domowym. Maria była więźniem od prawie czternastu miesięcy. Jak cudownie byłoby obudzić się rano, rozsunąć zasłony i postanowić, że tego dnia pójdzie się na wiejską wędrówkę albo pojedzie na wybrzeże, by zobaczyć morze – najlepiej w towarzystwie jakiegoś przystojnego kawalera. Maria nie miała jeszcze kawalera, ale bardzo pragnęła go mieć. Dziewczęta w jej wieku zwykle miały kawalerów. Niektóre w wieku osiemnastu lat były mężatkami, więc dlaczego nie ona?
Jej matka, przykrywszy oczy ściereczką, leżała na kozetce, skarżąc się na ból głowy, a ojciec kroczył tam i z powrotem, pykając fajkę. Miał zapadnięte policzki i zmarszczone niepokojem czoło. Maria poszła do salonu, by pomóc Demidowej, pokojówce matki, poszukać proszków przeciwbólowych. Podczas tygodniowej podróży z Tobolska wielokrotnie przerzucano bagaż i zbił się flakon perfum. Ich woń wydawała się teraz przesłodzona i nie była już przyjemna. Maria znalazła proszki i zaniosła je matce razem ze szklanką wody, a potem wolno przechadzała się po nowej kwaterze, spoglądając przez okna na podwórze i widoczne za płotem miasto: obsadzone drzewami bulwary, zielone parki, a w oddali fabryczne kominy wypluwające dym. Na piętrze domu kilkoro drzwi zamknięto na klucz, co było denerwujące, ponieważ tak przydałaby im się dodatkowa przestrzeń.
Maria żałowała, że nie przyjechały z nimi jej siostry. Okropnie za nimi tęskniła, zwłaszcza za Anastazją, dwa lata od niej młodszą, która bez wątpienia zaczęłaby tu psocić. Rodzeństwo zostało jednak w domu gubernatora w Tobolsku, by opiekować się jej młodszym bratem Aleksym, który niedomagał z powodu wywołanego upadkiem krwawienia z pachwiny. Marię wybrano, by towarzyszyła rodzicom w kolejnym więzieniu. Dlaczego akurat tutaj? Jeśli zamierzano wysłać ich na emigrację – tak jak mieli nadzieję – Jekaterynburg wydawał się dziwnym celem podróży, dlatego że znajdował się w samym środku kraju i nie miał dostępu do morza.
U szczytu drugich schodów, niedaleko łazienki, stał strażnik. Odpowiadając na jego powitanie, Maria rozpoznała go i pisnęła z radością.
– Znam cię! Służyłeś kiedyś w Liwadii. Jak cudownie, że tu jesteś! – Pałac w Liwadii na Krymie był wiosenną rezydencją Romanowów. Choć pod koniec marca w Sankt Petersburgu trwała jeszcze zima, na Krymie kwitły już kwiaty oraz drzewa owocowe i świeciło ciepłe słońce. Cała rodzina uwielbiała Liwadię. – Wybacz – dodała Maria – zapomniałam, jak się nazywasz.
Pokłonił się.
– Ukraincew, panienko. Konstantyn Ukraincew.
– Byłeś naganiaczem na polowaniach stryja Michała, prawda? Pamiętam, jak grałeś z nami w krokieta na trawniku. Zawsze pozwalałeś mi wygrać. – Maria miała ochotę tańczyć z radości, że spotkała tu przyjazną twarz.
– Zgadza się, panienko.
– Powiedz, jak się miewa twoja rodzina? Przyjechała tu razem z tobą?
– Ożeniłem się z kobietą z Jekaterynburga i pracuję w tym mieście już od kilku lat.
– Masz dzieci?
Opowiedział jej o żonie i dwójce dzieci – synu i córce. Maria wypytywała o ich charaktery i zainteresowania, chłonąc te wszystkie informacje. Postanowiła wyhaftować dla nich poduszkę i podarować im ją na Wielkanoc.
– Do kogo należy ten dom? – spytała. – Patrzę na te meble i zastanawiam się, kto je wybrał.
– Kupiec o nazwisku Ipatiew – odrzekł Konstantyn. – Chyba niedawno poproszono go o wyprowadzenie się stąd, żeby zrobić miejsce dla rodziny panienki.
– Mam nadzieję, że nie sprawiło mu to kłopotu. – Maria zmarszczyła brwi, spoglądając na schody. – Dom nie wydaje się szczególnie duży. Pilnuje go wielu strażników?
– Kilkudziesięciu – powiedział. – Część śpi na parterze, a reszta w domu po drugiej stronie ulicy. – Zamilkł na chwilę. – Przepraszam, panienko. Przyjąłem tę pracę, bo płacą o wiele lepiej niż w fabryce.
– Doskonale rozumiem! – zawołała. – Proszę, nie przejmuj się tym. Tak się cieszę, że cię widzę! Później koniecznie przyjdź przywitać się z mamą i papą.
Po schodach wszedł drugi strażnik. Zatrzymał się obok nich i wydawał się zmieszany, widząc, że Maria rozmawia z jego kolegą.
– To Piotr Wazniecow – przedstawił go Ukraincew.
Gdy Maria z uśmiechem wyciągnęła rękę, Wazniecow zawahał się. Chyba nie wiedział, czy powinien ją uścisnąć, więc sama złapała go za palce i szybko nimi potrząsnęła. Był wysokim mężczyzną, miał pewnie około dwudziestu lat. Jego jasne włosy koloru piasku tworzyły z przodu niesforną kępkę, którą Anglicy nazywali „krowim liźnięciem”.
– Miło mi – powiedziała. – Mam na imię Maria.
Kiwnął głową, nie patrząc jej w oczy, i zamiast tego spojrzał na Ukraincewa.
– Przysłali mnie, żebym cię zmienił – oznajmił mu.
Ukraincew poklepał go po ramieniu i zwrócił się do Marii:
– Po obiedzie zapukam do drzwi i przywitam się z twoimi rodzicami, panienko.
– Och, oczywiście! – rozpromieniła się. – Bardzo się ucieszą.
Ukraincew odwrócił się, żeby zejść na dół, a Maria spojrzała na jego zmiennika.
– Jest pan rodowitym mieszkańcem Jekaterynburga, panie Wazniecow? Ma pan tu rodzinę?
– Matkę i siostrę – odrzekł. – Ojciec poległ na wojnie.
Maria poczuła szczypanie łez współczucia.
– Och, nie! Tak mi przykro. Na którym froncie walczył?
Wazniecow wydawał się zaskoczony, lecz odpowiedział:
– Poległ w Puszczy Augustowskiej razem z większością Dziesiątej Armii.
– To było w lutym 1915 roku, prawda? – Przytaknął, a Maria mówiła dalej: – Mój ojciec powiedział, że każdy z walczących tam żołnierzy był bohaterem. Zatrzymali niemieckie wojska wystarczająco długo, by pozostałe oddziały mogły się przegrupować, i dzięki temu zdołaliśmy utrzymać pozycje. Domyślam się jednak, że dla pana to marne pocieszenie. Proszę, niech mi pan powie, jakim człowiekiem był pański ojciec.
– Wspaniałym. Nigdy przedtem ani potem nie spotkałem nikogo takiego jak on – odrzekł z przekonaniem Piotr.
– Spędzał z panem dużo czasu, gdy był pan młodszy? Niektórzy mężczyźni są tak zajęci pracą, że mało korzystają z życia rodzinnego. – Miała na myśli swojego ojca, którego w czasach jej dzieciństwa wciąż zajmowały sprawy państwowe. Teraz, gdy byli skazani na przebywanie w swoim towarzystwie całymi dniami, zamykał się w sobie i rzadko mówił cokolwiek, co wykraczało poza czyste formalności.
Piotr uśmiechnął się i w kącikach jego szarych oczu pojawiły się zmarszczki.
– Chodziłem za nim jak cień. Był leśniczym w dużym majątku ziemskim i zabierał mnie ze sobą bez względu na pogodę. Opowiadał mi o zwierzętach, drzewach, innych roślinach i pogodzie. Miałem szczęśliwe dzieciństwo.
– Nie chodził pan do szkoły?
– Trochę chodziłem. W naszym świecie nie przywiązuje się dużej wagi do uczenia się z książek, liczy się raczej rozumienie ziemi.
Najwyraźniej nie wstydził się swojego braku wykształcenia. Marii się to spodobało.
– Jak teraz radzi sobie pańska matka?
Wzruszył ramionami.
– To zaradna kobieta, więc potrafi o siebie zadbać, ale stała się jakby… – chwilę szukał właściwego słowa. – Jakby mniej sobą.
Maria otarła koniuszkiem palca łzę, która lada moment mogła wypłynąć na policzek. Było jej żal tej kobiety.
– Mieszka pan razem z nią?
– Mieszkam tutaj – odrzekł – w domu po drugiej stronie ulicy. Matka jest u siostry, która wyszła za mąż i spodziewa się dziecka.
Maria się uśmiechnęła.
– Musi mi pan powiedzieć, kiedy dziecko się urodzi. Prześlę mu jakiś prezent. Uwielbiam dzieci.
Piotr odkaszlnął i znowu wydał się zakłopotany.
– To chyba nie byłoby stosowne…
– Dlaczego? Dlatego, że jest pan strażnikiem? Ja i moje siostry bardzo się zaprzyjaźniłyśmy ze strażnikami w domu gubernatora w Tobolsku i mam nadzieję, że my dwoje też zostaniemy przyjaciółmi. W przeciwnym razie życie staje się bardzo nużące. Ma pan szczęście, że po skończonej zmianie może pan stąd wyjść i robić, co pan zechce. Ja tkwię tu z rodzicami, a żadne z nich nie ma szczególnie towarzyskich predylekcji.
Zmarszczył brwi i domyśliła się, że nie zrozumiał słowa „pre-
dylekcje”, więc mówiła dalej:
– W zasadzie to bywają raczej nudni. Czy zatem nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym czasem przyszła z panem pogawędzić? Wtedy czas minie szybciej nam obojgu.
Zastanowił się.
– Nie wiem, co na to komisarz, ale ja nie mam nic przeciwko temu.
– To dobrze. Zatem jesteśmy umówieni.
Konstantyn Ukraincew przyszedł później do salonu, by zgodnie z obietnicą przywitać się z rodzicami Marii. Poprosili go, żeby usiadł i porozmawiał z nimi, co było dla nich mocno nietypowe. Zanim wyszedł, obiecał, że wyśle telegram do sióstr Marii w Tobolsku, dając im znać, gdzie jest reszta rodziny, i informując, że dotarła do tego miejsca cała i zdrowa. Wizyta Konstantyna bardzo poprawiła humor rodzicom Marii i przez jakiś czas rozmawiali o tym, jak cudownie było go zobaczyć. Później wspominali Liwadię.
Marii nie zapewniono łóżka, więc położyła się na stercie płaszczy w kącie pokoju rodziców. Przed snem myślała o Konstantynie i Piotrze. Obaj byli mili, choć, jak przypuszczała, popierali bolszewików. Cieszyła się, że do powrotu sióstr będzie miała towarzystwo, lecz uznała, że lepiej unikać rozmów o polityce.