Читать книгу Assassin's Creed - Gordon Doherty - Страница 8
1
ОглавлениеPo jej policzkach płynęły strumienie wody. Wciąż miała w pamięci te same dźwięki i obrazy, przypominające upokorzenie i hańbę rodu Leonidasa. Minęło dwadzieścia lat i niektórzy zdążyli już zapomnieć o zaciągniętych długach i popełnionych błędach, inni po prostu pogodzili się z tym, co się stało.
– Ale nie ja – wyszeptała Kasandra.
Zacisnęła dłoń na zniszczonej włóczni, po czym wbiła ją gwałtownie w piach, odpędzając od siebie wspomnienia.
Mrużąc oczy, powoli przyzwyczajała wzrok do oślepiającego blasku wiosennego poranka. Błękitne wody, otaczające wschodnie wybrzeże Kefalonii, lśniły niczym diamenty. Zbierająca się na powierzchni piasku piana morska, szumiąc łagodnie, z wolna docierała do niej i łaskotała obnażone palce stóp Kasandry, a jej skórę chłodziła przyjemna morska bryza. Po bezchmurnym niebie krążyła gromada skrzekliwych mew. Polujący nieopodal kormoran zanurkował nagle pod powierzchnię wody, wywołując eksplozję krystalicznie czystych kropel. Na wschodzie, za mglistym horyzontem, widać było ciąg ateńskich galer, które miały wesprzeć blokadę Megary. Zmierzały one w kierunku Zatoki Korynckiej i kładły się cieniem na jej głębokich wodach. Jasne żagle okrętów niczym płuca tytanów nabierały powietrza, a wiatr niósł z oddali jęki lin i belek oraz szorstkie nawoływania setek wojowników.
Nie minął rok, odkąd Kefalonia, podobnie jak większość pozostałych wysp, znalazła się w ateńskiej strefie wpływów i wojna zaczęła się rozprzestrzeniać jak śmiertelna choroba. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał Kasandrze, że potężna siła, która targała Helladą – zrodzona z walk, ożywiająca ideologiczne spory i sprawiająca, że dawni sprzymierzeńcy rzucali się sobie do gardeł – powinna być jej bliska. Ale niby dlaczego? Nie obchodził jej los dumnych Aten. A jednak… nie potrafiła zapomnieć o niezłomnej Sparcie.
– Sparta.
Na samo jej wspomnienie czar wybrzeża prysł. Wzrok Kasandry zatrzymał się na sterczącej obok włóczni Leonidasa: z żelaznym grotem, misternie wykończoną tuleją i wysłużonym drzewcem, noszącym ślady wieloletniego oliwienia. To, że jedyną pamiątką po jej zdruzgotanej przeszłości był właśnie ten zniszczony przedmiot, wyjątkowo do niej pasowało.
Z zamyślenia wyrwał ją przeraźliwy pisk. Krążący w powietrzu orzeł atakował wzbijającego się nad powierzchnię wody kormorana, który próbował umknąć ze srebrzystą makrelą w dziobie. Przerażony ptak wydał z siebie kolejny wrzask i upuszczając napoczętą zdobycz, zanurzył się pod wodę w poszukiwaniu schronienia. Zanim orzeł zdołał schwytać porzuconą rybę pazurami, ta zniknęła w morskiej toni. Z wizgiem niezadowolenia drapieżnik zatoczył w powietrzu krąg i poszybował w stronę wybrzeża, lądując łagodnie tuż obok Kasandry. Na jej twarzy pojawił się mimowolny uśmiech. Nie tylko zniszczona włócznia przypominała jej o przeszłości.
– Ta makrela miała być naszą kolacją, Ikarosie – zaśmiała się.
Ze swym żółtym, zakrzywionym dziobem i błyszczącymi oczyma Ikaros wyglądał jak niezadowolony starzec.
– Tak, wiem, to wina kormorana – powiedziała z ironią.
Burczenie w żołądku przypomniało jej, że od dawna nic nie jadła. Z westchnieniem podniosła włócznię Leonidasa i przez chwilę przyglądała się swemu rozmytemu odbiciu w jej ostrzu – twarzy o smutnych brązowych oczach, warkoczowi gęstych, kasztanowych włosów i znoszonej ciemnobrązowej, męskiej eksomis – tunice wkładanej na jedno ramię. Nie chciała znów wracać do wspomnień, więc przywiązała włócznię do skórzanego pasa i ruszyła w głąb lądu.
Jej uwagę zwróciło jednak coś dziwnego i na chwilę się zatrzymała. Przez mgłę przebijał się okręt, podobny do setek innych, lecz zmierzający nie ku Zatoce Korynckiej, ale wprost do wybrzeża Kefalonii. Mrużąc oczy, dostrzegła biały żagiel, a na nim twarz gorgony. Jej wyblakłe, szarozielone usta wykrzywione w okropnym grymasie odsłaniały wielkie kły, oczy pałały ogniem, a na głowie wiło się gniazdo węży, które przy każdym podmuchu wiatru wydawały się pełzać w powietrzu. Wpatrując się w to straszliwe oblicze, przypomniała sobie opowieść o Meduzie, niegdyś pięknej i potężnej kobiecie, oszukanej i wyklętej przez bogów. Na moment zatliła się w jej sercu iskierka współczucia, która zaraz potem zgasła. Coś innego nie dawało jej spokoju – choć tajemniczy okręt znajdował się jeszcze bardzo daleko, była absolutnie pewna, że ktoś z jego pokładu ją bacznie obserwował. Łagodny dotąd chłód bryzy morskiej przeszył ją nagle zimnym dreszczem.
– Potomkowie Sparty nie boją się ciemności, chłodu i tego, co nieznane – mówił jakiś głos z odległej przeszłości. Jego głos. Kasandra splunęła i zaczęła się oddalać od brzegu. Jedyne, co pozostało po jej niegdyś potężnej rodzinie, to prześladujące ją wspomnienia ojcowskich nauk. Od przejezdnych kupców słyszała smutne opowieści o ruinie domu Leonidasa. Mówili, że zrozpaczona Myrrine odebrała sobie życie po stracie obydwojga dzieci. „To przez to, co zrobiłam tamtej nocy” – myślała.
Przemierzyła plażę i trawiaste, smagane wiatrem diuny. Kamienistą ścieżką doszła do niewielkiego cypla z widokiem na wybrzeże, gdzie znajdowało się jej skromne schronienie. Bielone kamienne ściany błyszczały w świetle słońca, a przywiązane do pali szmaty, pełniące rolę prowizorycznego zadaszenia, powiewały na wietrze. Nieopodal rosło samotne drzewko oliwne. Dzwońce ćwierkały, popijając wodę zgromadzoną nieopodal zmurszałej, kamiennej kolumny. W tym ustronnym miejscu, oddalonym od najbliższego nadmorskiego miasta Sami o dobrych kilka godzin drogi, tygodniami można było nie spotkać żywej duszy.
„Doskonałe miejsce, aby żyć i umrzeć w spokoju” – pomyślała. Odwróciła się, żeby spojrzeć w kierunku morza, gdzie majaczył zarys odległego lądu. „Gdyby nie okrutna przeszłość, mój los mógłby być zupełnie inny”.
Pochyliła się, aby przejść pod niskim nadprożem domu. Morska bryza wdzierała się do wnętrza mimo solidnych kamiennych ścian. Rzuciła okiem na skromną izbę – drewniane łóżko, stół, łuk i kuferek mieszczący jej skromny dobytek – połamany grzebień z kości słoniowej i stary płaszcz. Choć Kefalonii nie otaczał mur, a kończyny Kasandry nie były zakute w kajdany, tutejsze ubóstwo sprawiało, że wyspa była dla niej więzieniem. Jedynie najbogatsi mieszkańcy mogli marzyć o jej opuszczeniu.
Usiadła przy stole i nalała sobie wody z glinianego naczynia. Potem wyjęła i rozpakowała małe zawiniątko, zawierające mizerny posiłek – niewielki bochenek twardego jak kamień chleba, kawałek solonego zajęczego mięsa i trzy niepozorne oliwki w garnuszku z gliny. Odgłosy dochodzące z jej żołądka wydawały się pytać, gdzie jest reszta.
Przez małe okienko widziała świeżo wykopany dół w ziemi. Jeszcze wczoraj w tym miejscu znajdowało się jej całe pożywienie – dwa worki pszenicy, cały solony zając, krążek koziego sera i tuzin suszonych fig. Wystarczyłoby tego na jakieś pięć lub sześć dni. Wracając poprzedniego dnia z nieudanych połowów, zauważyła dwóch uciekających z jej zapasami opryszków. Byli już przynajmniej o pół mili od domu, a ona była zbyt głodna, by ich gonić, więc tej nocy położyła się spać o pustym żołądku. Bezwiednie przesunęła opuszką kciuka po dobrze zaostrzonym grocie włóczni Leonidasa. Poczuła, jak skóra ustępuje pod jego naciskiem, i przez zaciśnięte zęby wysyczała:
– Bądź przeklęty, Cyklopie. – Dobrze wiedziała, że ta kradzież była jego sprawką.
Umoczyła kęs chleba w oliwie i już miała go włożyć do ust, kiedy usłyszała burczenie w brzuchu, ale tym razem nie swoje. Spojrzała w kierunku drzwi. Stojąca w nich dziewczynka patrzyła na ten żałosny kawałek chleba, jakby to była bryła złota.
– Foibe? Wieki cię nie widziałam – rzekła zaskoczona Kasandra.
– Nie przejmuj się mną, Kas – odpowiedziała Foibe, odgarniając z twarzy brudnymi palcami kosmyki czarnych włosów. Wbijała wzrok w podłogę i nerwowo bawiła się rąbkiem niechlujnej szarobiałej stoli, w którą była ubrana.
W tym samym momencie małe okienko przesłonił cień nadlatującego ptaka. Ikaros wylądował na parapecie i pełnymi nadziei oczami wpatrywał się w kawałek solonego zająca. Jego pisk wydawał się powtarzać słowa dziewczynki: „Mną też się nie przejmuj!”.
Na twarzy Kasandry pojawił się zrezygnowany uśmiech. Wstała od stołu, podała chleb Foibe, a mięso rzuciła Ikarosowi i przez chwilę patrzyła, jak oboje żarłocznie pochłaniali te godne pożałowania resztki. Foibe, ateńska sierota, miała zaledwie dwanaście lat. Kasandra spotkała ją żebrzącą na obrzeżach Sami trzy lata temu. Najpierw dała jej kilka monet, ale w drodze powrotnej z miasta wzięła tę kruszynkę na ręce i przyniosła tutaj. Odtąd Foibe jadła i spała wraz z nią. Dziewczynka sprawiała, że odżywały w niej wspomnienia wewnętrznego ciepła, które zdusiła w sobie dawno temu.
„Miłość? Nie, już nigdy nie będę tak słaba” – zapewniała samą siebie w myślach. Z westchnieniem zarzuciła na ramię łuk i podniosła skórzany bukłak.
– Chodźmy, zjemy po drodze – powiedziała, wkładając do ust oliwki. Ich czarująca miękkość i słony smak zamiast zaspokoić głód, tylko drażniły jej kubki smakowe. – Jeśli nie chcemy, aby to był ostatni posiłek w naszym życiu, musimy odwiedzić Markosa… – dodała, wypowiadając jedynie w myślach słowa: „…tę kanalię”.
Włożyła skórzane karwasze.
– Pora się z nim rozliczyć!
Ruszyły na wschód. Pokonały wypalony słońcem trakt wiodący wzdłuż wybrzeża, a potem skręciły w głąb lądu. Zbliżało się południe i upał dawał się coraz bardziej we znaki. Nad upstrzoną fiołkami łąką unosił się zapach oregano i dzikich gajów cytrynowych. Długie trawy łaskotały łydki, motyle raz po raz przecinały ścieżkę, pobłyskując odcieniami purpury, żółci i błękitu, a cykady brzęczały w południowym skwarze, odsuwając wojnę i przeszłość w zapomnienie. Ale tylko do momentu, kiedy w zasięgu ich wzroku pojawiło się Sami – nieotoczony murami port, labirynt baraków i skromnych bielonych domów otaczających wzgórze; zamożni mieszkańcy miasta sączyli tam wino i ucinali sobie pogawędki na tarasach i werandach marmurowych willi. Zlani potem robotnicy uwijali się po zatłoczonym targu, a objuczone ładunkami oliwek i sosnowych belek konie zmierzały ciasnymi uliczkami w stronę portu i kamienistego nabrzeża, skąd setki łodzi transportowały zapasy na okręty wojenne Ateńczyków. Rozlegające się nad miastem bicie dzwonów i dźwięki liry raz po raz przecinał odgłos smagania batami, a znad świątyń unosiły się smużki aromatycznego dymu. Kasandra rzadko odwiedzała miasto. Wybierała się tam tylko wtedy, gdy nie udawało jej się pozyskać zapasów w inny sposób, albo po to, by wykonać zadania powierzone jej przez Markosa.
Nazywali ją misthios – najemnicą. Czasem tylko przekazywała wiadomości lub nadzorowała przerzut skradzionych towarów, najczęściej jednak jej zadaniem było to, na co potrafili się zdobyć tylko nieliczni. Na myśl o swej ostatniej misji – masakrze dokonanej w kryjówce portowych zbrodniarzy – poczuła w sercu chłód. Włócznia Leonidasa pokryła się tamtej nocy krwią, a w powietrzu długo unosił się smród wnętrzności. Popełniane przez nią morderstwa były jak chwasty zapuszczające korzenie w jej sumieniu… ale nic, co zrobiła dla Markosa, nie mogło się równać z poczuciem winy rozrastającym się w jej sercu od tej pamiętnej nocy na skraju przepaści, kiedy śmierć dwóch osób na zawsze zmieniła jej życie.
Odgoniła od siebie te myśli, miała teraz bowiem bardziej przyziemne zmartwienia. Markos po raz kolejny wymigał się od zapłaty, mimo że likwidacja portowej kryjówki zakończyła się sukcesem. Ile to był jej już winien? Wzbierał w niej gniew. „Szuja, łotr, parszywiec…” – myślała.
Przypomniała sobie, jak dwadzieścia lat wcześniej morze wyrzuciło ją na tę zieloną wyspę. Markos znalazł ją wtedy na kamienistym wybrzeżu na północ od miasta. Obok niej leżały kawałki rozbitej tratwy. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła jego nalaną, ospowatą twarz i czarne, tłuste, kręcone włosy. Przyglądał jej się przez chwilę, a kiedy zaczęła wymiotować słoną morską wodą nagromadzoną w płucach i żołądku, próbował jej nawet pomóc. Potem zażartował:
– Dziwna z ciebie ryba.
Przez jakiś czas ją karmił, ale raczej nie miał zamiaru zatrzymać przy sobie. Zmienił zdanie, kiedy zorientował się, że jest wyjątkowo zwinna i szybka.
– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytał. – Przydałby mi się ktoś taki jak ty.
Sami zostało daleko za nimi. Foibe biegła przodem i bawiła się swoim wystruganym z drewna orzełkiem imitującym Ikarosa, który leciał nad nimi. Kiedy dotarły do rozwidlenia, dziewczynka skręciła w prawo i wesoło rzuciła za siebie:
– Jesteśmy prawie na miejscu!
Kasandra zdziwiła się. Ta droga prowadziła na wzgórze Ainos, którego wierzchołek był zwieńczony ogromnym posągiem klęczącego boga niebios – Zeusa Gromowładnego, dzierżącego piorun w wyciągniętej dłoni. Bogate w substancje mineralne gleby u podnóża góry sprzyjały uprawom winorośli. W słońcu połyskiwały kamienne pomieszczenia gospodarcze i pokryte dachówką domy otoczone bujnymi winnicami.
– Nie wygłupiaj się, Foibe – zawołała, wskazując ręką w lewo. – Dom Markosa jest dalej, od strony południowej zatoki i…
Ale Foibe pędziła już co sił w nogach w kierunku pobliskiej uprawy i majaczącej w oddali postaci odzianej w zielono-biały płaszcz.
– Markos? – wyszeptała zaskoczona Kasandra.
– Miałam ci nie mówić… – wyznała Foibe, kiedy Kasandra dotarła na skraj winnicy.
– Jasne – warknęła Kasandra. – Zaczekaj tu na mnie.
Dwóch robotników przycinało krzewy u stóp wzgórza. Kiedy ich mijała, nawet jej nie zauważyli. Jak zawsze nieposłuszna Foibe dreptała w ślad za nią. Przedzierając się przez winnicę, z daleka słyszała Markosa dyskutującego z jednym z robotników.
– Nasze winogrona będą wielkie jak melony – upierał się, pociągając z bukłaka. Sądząc po wstrząsającej jego ciałem czkawce, raczył się mocnym, tylko lekko zaprawionym wodą winem.
Doświadczony robotnik zsunął chroniący od skwaru kapelusz na tył głowy i przekonywał:
– To zabije krzewy, Panie. Łodygi połamią się pod ciężarem owoców. Na pierwsze zbiory możemy liczyć dopiero za trzy lata.
– Nie ma mowy! – zacietrzewił się Markos. – Jak, na Hadesa, zapłacę za to wszystko…?
Na widok wyłaniającej się zza krzewów Kasandry urwał gwałtownie i niemal przewrócił swego rozmówcę, rozpościerając szeroko ramiona.
– O, Kasandra! – wykrzyknął.
– Kupiłeś winnicę? – zapytała.
– Żebyśmy mogli pić tylko najlepsze wina, moja droga! – przymilał się Markos.
Zamaszystym ruchem ręki wskazał swoje nowe posiadłości i niemal stracił równowagę. Foibe, popiskując, radośnie biegała pomiędzy krzewami. W pewnym momencie krążący nad nią Ikaros zaczął wydawać niepokojące dźwięki, ale Kasandra nie miała teraz czasu się nad tym zastanawiać.
– Nie chcę twojego wina, Markosie. Foibe i ja potrzebujemy jedzenia i ubrań. Oddaj mi lepiej pieniądze, które jesteś mi winien.
Mina Markosa zrzedła i przez chwilę bez słowa majstrował przy swoim bukłaku z winem.
– No cóż, moja misthios – zaśmiał się nerwowo. – Na drachmy będziesz musiała jeszcze trochę poczekać.
– Trzy lata to więcej niż trochę – z przekąsem odrzekła Kasandra, po czym spojrzała w górę na Ikarosa, który zaczął histerycznie skrzeczeć, napawając ją trwogą. Zwykle nie zachowywał się tak podczas zabawy z Foibe.
– Kiedy winnica zacznie owocować, będę mieć mnóstwo pieniędzy, moja droga. Ale najpierw muszę spłacić pożyczkę, którą zaciągnąłem, by ją kupić. Trochę zalegam z płatnościami, sama rozumiesz… – kontynuował Markos.
– Nie inaczej… – mruknął robotnik, wracając do przycinania krzewów, i dodał mimochodem: – Cyklop bardzo nie lubi spóźnialskich…
Markos rzucił w jego stronę wściekłe spojrzenie.
– Pożyczyłeś pieniądze od Cyklopa?! – krzyknęła Kasandra z niedowierzaniem i odsunęła się o krok od Markosa, jakby był nosicielem jakiejś zakaźnej choroby.
– Od niego? Zafundowałeś sobie koszmar, Markosie. Czyś ty oszalał?
Szybko omiotła wzrokiem pokryte złocistozielonymi uprawami zbocza wzgórza Ainos. Zastanawiała się, czy jej głos nie poniósł się zbyt daleko.
– Ludzie Cyklopa wczoraj ukradli moje zapasy. On mnie nienawidzi! Wyznaczył nawet nagrodę za moją głowę. Dobrze wie, że współpracujemy. Jeśli masz u niego długi, to ja będę pierwszą osobą, która za to zapłaci.
– W rzeczy samej! – rozległo się nagle za ich plecami.
Kasandra natychmiast się odwróciła. Z gęstwiny krzewów wyłoniło się dwóch nieznajomych ze złośliwymi uśmieszkami na twarzach. Pierwszy z nich, o rozpłaszczonej, gruszkowatej twarzy, jedną ręką zakrywał usta przerażonej Foibe, a drugą trzymał sztylet na jej gardle. Wyrzucając sobie w duchu, że nie posłuchała ostrzegawczych krzyków Ikarosa, Kasandra rozpoznała w nich złodziejaszków, którzy poprzedniego dnia zbiegli z jej zapasami.
– Tylko spróbuj się ruszyć, a podetnie małej gardło – odezwał się drugi mężczyzna, stukając krótkim mieczem o wewnętrzną część dłoni. Gęste brwi rzucały cień na jego oczy.
– To prawda, że Markos narobił sobie długów, ale z tobą, misthios, Cyklop ma inne porachunki… Najpierw podziurawiłaś jego okręt, a potem wyrżnęłaś mu ludzi. Tak się składa, że byli moimi kompanami. Co więc powiesz na to, żebyśmy się razem do niego wybrali?
Kasandra poczuła, jak krew zastyga w jej żyłach. Wiedziała, że jeśli pójdzie z nimi, to umrze, a Foibe w najlepszym razie zostanie niewolnicą. Ale jeśli odmówi, zginą wszyscy, tu i teraz.
Minęła chwila pełna napięcia. Kasandra zamarła.
– Wygląda na to, że misthios nie chce iść z własnej woli – zawarczał krzaczastobrewy. – Pokażmy jej, że to nie żarty.
W otchłani pamięci Kasandra usłyszała szept Nikolaosa:
– Uważnie obserwuj swego przeciwnika; oczy zdradzą jego zamiary, zanim zdąży wykonać jakikolwiek ruch.
Zbir trzymający Foibe spojrzał na dziewczynkę i mocniej zacisnął dłoń na sztylecie. To, co Kasandra zrobiła potem, było instynktowne – rzuciła się w przód, płynnym ruchem oswobodziła przywiązaną do pasa włócznię i posłała ją przed siebie. Wysłużone ostrze poszybowało w stronę napastnika i wbiło się w jego czoło. Ten wywrócił oczami, z jego nozdrzy polała się krew i zwalił się jak sterta kamieni. Płacząca Foibe oddaliła się chwiejnym krokiem. Kasandra wyrwała włócznię jednym szarpnięciem liny i chwyciła ją za drzewce jak hoplita.
Drugi z mężczyzn, nie spuszczając jej z oczu, próbował ją wykiwać i najpierw odchylił się w jedną stronę, po czym rzucił się z wrzaskiem w drugą. Kasandra wykonała zwinny unik, pozwalając przeciwnikowi minąć ją z prawej, a kiedy ten ponownie zaatakował, kucnęła i rozpłatała jego brzuch. Zataczając się, zakłopotany spojrzał na swe pokiereszowane wnętrzności i runął twarzą ku ziemi.
– Na Zeusa! – zawył Markos, po czym padł na kolana i chwytając się za głowę, gapił się na leżące przed nim martwe ciała. – Teraz Cyklop na pewno mnie zabije!
Kasandra przytuliła roztrzęsioną Foibe, pocałowała ją w czubek głowy i zasłoniła dłońmi jej uszy.
– Zakopiemy ich. Nikt nie będzie wiedział, co się z nimi stało – powiedziała.
– On na pewno się dowie – westchnął Markos. – Zapamiętaj to sobie: na miejsce dwóch odciętych głów wyrosną cztery nowe i tylko bardziej się wścieknie. Cyklop to tyran! Albo jesteś mu posłuszna, albo… musisz go zniszczyć, rozumiesz?
Potem machnął ręką i powiedział:
– Ale co ci po moich naukach…
– Lepiej odłóż bukłak z winem i pomyśl trzeźwo. W jaki sposób masz zamiar spłacić u niego swój dług?
Markos wbił wzrok w pustą przestrzeń przed sobą, pogrążając się w beznadziei. Nagle, jakby rażony piorunem, otrząsnął się i poderwał z kolan. Podszedł do Kasandry, potrząsnął nią i rzekł:
– Znalazłem wyjście!
Wyzwalając się z jego uścisku, z przekąsem zapytała:
– Skąd zdobędziesz worek pieniędzy na tej wyspie?
Oczy Markosa zwęziły się. Odparł:
– Nie o pieniądze chodzi, moja droga, ale o obsydian.
Kasandra spojrzała na niego pytająco.
– Pomyśl tylko, co ma dla Cyklopa największą wartość? Nie ludzie, flota czy ziemia, którą posiada… To, co najbardziej sobie ceni, to jego oko z obsydianu. Ponoć jest w nim nawet złoto – ciągnął Markos.
– Ukradniemy je i sprzedamy gdzieś na lądzie albo opchniemy wędrownym kupcom. I wreszcie będziemy bogaci! Spłacę wtedy winnicę i oddam ci to, co jestem winien. Wystarczy też na jedzenie dla Foibe – pisnął uradowany, że udało mu się znaleźć jakiś altruistyczny cel tego planu.
– Chcesz ukraść oko Cyklopa? – zapytała Kasandra z niedowierzaniem.
– Trzyma je w domu i nigdy go nie nosi, bo jest zbyt cenne – odparł Markos.
– Jego dom to forteca – rzekła sucho. Kasandra przywołała w pamięci dobrze strzeżoną jaskinię, położoną na niewielkim półwyspie na zachodzie wyspy. – Ostatnią osobą, która próbowała się tam dostać, był Skamandrios. Nikt go od tamtej pory nie widział.
Oboje przez chwilę myśleli o przebiegłym Skamandriosie, wyobrażając sobie męki, jakie mogły za jego sprawą stać się ich udziałem. Cyklop najchętniej pozbywał się wrogów poprzez spalenie ich żywcem, obdarcie ze skóry lub powolne rozczłonkowanie. Za Skamandriosem nikt specjalnie nie tęsknił, to fakt, ale nie można mu było odmówić pozytywnych cech: szybkości i ostrożności. Niektórzy nazywali go Cieniem.
Kasandra odpędziła od siebie te myśli i zapytała:
– Zaraz, zaraz, powiedziałeś „ukradniemy”… Jak to „my”?
Markos skulił się nieco i z żałosnym uśmiechem odparł:
– To ty jesteś misthios, moja droga. Ja bym tylko przeszkadzał. Dla tej misji absolutnie najważniejsze jest, abyś pozostała niezauważona.
– Mnie trochę bardziej martwi to, że mogę zostać złapana.
– To ci nie grozi, bo Cyklop jest poza domem – powiedział Markos napominająco. – Wszystkie prywatne galery na wyspie zostały włączone do floty Ateńczyków. Jedną z nielicznych, które pozostały, jest Adrestia. Cyklop poluje na nią w tej chwili. Mówią, że zadarł z nim trierarcha tego okrętu.
Foibe udało się wyswobodzić z uścisku Kasandry i zapytała:
– O co chodzi?
– Nic, maleńka – pospieszył z odpowiedzią Markos. – Ustalamy właśnie z Kasandrą, ile jestem jej winien. Ma do wykonania jeszcze jedną robotę i wszystko jej oddam. Prawda, moja droga? – zwrócił się do Kasandry.
– I wtedy wreszcie będziemy żyć jak królowe? – Foibe spytała z nadzieją.
– Tak… – cicho odrzekła Kasandra, głaszcząc dziewczynkę po głowie.
– Doskonale – syknął Markos i dodał: – Dziś przenocujecie tutaj i dobrze sobie podjecie. Mamy smażoną barwenę, kalmary, świeżo pieczony chleb, jogurt, miód i pistacje oraz kilka waz wina. Dobrze się wyśpicie i rano będziecie gotowe do drogi.
Potem dodał szeptem, tak, by Foibe nie słyszała:
– Pamiętaj, nikt nie może was zobaczyć, w przeciwnym razie całej naszej trójce grozi… – zawieszając głos, przeciągnął palcem po gardle i wysunął język.
Kasandra wpatrywała się w niego wzrokiem pełnym pogardy.