Читать книгу Lista przebojów Adama Sharpa - Graeme Simsion - Страница 7
Przed potopem
ОглавлениеMoje życie przed 15 lutego 2012 roku można porównać do piosenki, na przykład Hey Jude. Prosta melodia na pianino, która przeniosła mnie ze smutnego i żałosnego okresu dojrzewania w o wiele lepsze czasy. Między jednym a drugim było coraz lepiej, lepiej i lepiej – better, better, better! – zanim w moim życiu nastąpiły nadzwyczajne wydarzenia. A potem było już tylko „na na-na na-na-na na”, w kółko i w kółko. Dość przyjemny okres, głównie ze względu na to, że niewiele się podczas niego zmieniło od czasu „lepiej”.
W dniu, który rozpocząłem w mojej dziecięcej sypialni w Manchesterze, zawalonej albumami pełnymi fotografii i płytami, po raz pierwszy przypomniałem sobie o przeszłości.
Szedłem na dworzec szarymi ulicami, w mżawce, wśród przechodniów z postawionymi kołnierzami płaszczy i słuchawkami w uszach. Wszystko to wzbudziło we mnie tęsknotę za przeszłością, za błękitnym letnim niebem na drugim końcu świata, gdzie muzykę z wielkich przenośnych odtwarzaczy potrafił zagłuszyć tylko śmiech swobodnie ubranych bywalców pubu wysypujących się na ulicę.
Trasa mojego spaceru przebiegała obok hotelu Radisson, niegdyś Free Trade Hall. To tutaj 17 maja 1966 roku miało miejsce jedno z najbardziej brzemiennych w skutki wydarzeń w historii muzyki. Niezadowolony fan wrzasnął: „Judasz!” do młodego Boba Dylana, który po przerwie powrócił na scenę z gitarą elektryczną. Artysta odpowiedział na obelgę oszałamiającym wykonaniem Like a Rolling Stone. Na widowni był wówczas mój ojciec i miał okazję zobaczyć na własne oczy, jak powstaje historia.
W dworcowej hali nastolatka w jasnoniebieskim anoraku i czapce przypominającej moją śpiewała Someone Like You, piosenkę Adele, opowiadającą o dniach chwały, smutku i przemijaniu. W innych okolicznościach podziwiałbym po prostu ładną melodię, lecz dzisiaj przypomniała mi ona o innej dziewczynie sprzed dwudziestu dwóch lat i dała asumpt do refleksji, że miłość potrafi przetrwać tylko czasami.
Oparłem się o ścianę naprzeciwko ulicznej śpiewaczki. Kilku spośród podróżnych przechodzących między nami wrzuciło monety do pudła od syntezatora. Dziewczyna śpiewała bez mikrofonu, licząc na to, że zamknięta przestrzeń dworcowej hali zadziała jak wzmacniacz. Grała na swoim instrumencie dość poprawnie, lecz bez fajerwerków, za to miała dobry głos i czuła klimat piosenki.
Pozwoliłem, żeby muzyka opłynęła mnie jak dym z papierosa. Pod jej wpływem moje uczucia nabrały głębszego znaczenia – teraz mogłem pogrążyć się na kilka minut w słodkim smutku nostalgii, tak odmiennym od atmosfery przygnębienia, towarzyszącej mi dzisiejszego ranka już od przebudzenia w domu mojej matki.
Rzuciłem do pudła monetę dwufuntową i otrzymałem w zamian uśmiech wdzięczności. Swego czasu potrafiłbym to rozegrać inaczej: wrzuciłbym dziesiątkę, żeby zwrócić na siebie jej uwagę, potem zaproponowałbym akompaniament, by ona mogła skoncentrować się na śpiewaniu, a może nawet pokusiłbym się o mały flirt? Tamte czasy jednak minęły. Dzisiaj wyjmowałem z banku pamięci więcej, niż do niego wpłacałem.
Może któregoś dnia pozostaną mi tylko wspomnienia? Wówczas będę miał alternatywę: rozpamiętywać emocje z przeszłości w stylu bolejącego nad sobą romantyka albo wybrać cynizm i zastanawiać się, czy naprawdę są tego warte.
Czyżby australijskie niebo wydawało mi się tak błękitne tylko dlatego, że było tłem dla mojej Wielkiej Utraconej Miłości?
I czy widzowie rzeczywiście wygwizdali Dylana we Free Trade Hall? Miesiąc temu wyciągnąłem piracki winyl z kolekcji taty, a wówczas matka całkowicie popsuła mi nastrój. To, co wtedy powiedziała, kazało mi wątpić w całą tę historię.
– Twój ojciec miał bilet na ten koncert, ale nie poszedł. Miał co innego do roboty i rodzinę na utrzymaniu.
Wolę jednak trzymać się pierwszej wersji. Matka zawsze starała się kreować wizerunek mojego ojca jako odpowiedzialnego żywiciela rodziny i wzór do naśladowania, podczas gdy rzeczywistość była diametralnie inna. Usiłowania te przybrały na sile w ostatnich miesiącach, od kiedy nie miałem – jak to lubiła określać – „prawdziwej pracy”, dzięki czemu mogłem między innymi w środku tygodnia przejechać przez pół Anglii, żeby zabrać ją do lekarza.
Teraz było to bez znaczenia. Wkrótce miały mnie zająć dużo ważniejsze sprawy. Nieco później tego samego dnia, kiedy przeszukiwałem Internet pod kątem informacji muzycznych, przydatnych podczas quizu w pubie, jakiś kosmiczny didżej – może duch mojego ojca? – podniósł igłę, kiedy w powietrzu wybrzmiewało jeszcze „na-na-na na” z Hey Jude, powiedział: „Tu już nie zdarzy się nic nowego”, i odwrócił singiel na drugą stronę.
A tam już czekała Revolution.