Читать книгу Lista przebojów Adama Sharpa - Graeme Simsion - Страница 9
1
ОглавлениеWłaśnie siedziałem w swoim domu w Norwich, wkuwając fakty dotyczące Pete’a Besta, zapomnianego pierwszego perkusisty Beatlesów, kiedy w dolnym rogu ekranu komputera wyskoczyła ikona oznaczająca nadejście nowego e-maila.
Od: angelina.brown@tpg.com.au
Hej!
No pięknie. „Hej!”. Pod dwudziestu dwóch latach od spotkania twarzą w twarz, a dwudziestu od ostatniego kontaktu, Angelina Brown, moja Wielka Utracona Miłość, postanawia znienacka zmienić świat i pisze do mnie: „Hej!”.
Do tej chwili pasowałaby najlepiej piosenka My Sentimental Friend, przebój grupy Herman’s Hermits z 1969 roku. Już po chwili jej dźwięki rozbrzmiewały w słuchawkach podłączonych do komputera. W tym momencie utwór wskoczył na playlistę mojego życia, z wersem o „dziewczynie, do której kiedyś coś czuł / a ona złamała mu serce na pół”. Nie była to może poezja najwyższych lotów, ale dość dobrze oddawała moje myśli o nadawczyni wiadomości.
Czy pomyślała o mnie po raz pierwszy od dwudziestu lat, przypomniawszy sobie o czasach, gdy na listach przebojów królował utwór Like a Prayer Madonny? Czy zaczęła się zastanawiać, co stało się z facetem spotkanym w Melbourne, w którym się zakochała? Otworzyła listę kontaktów i pomyślała ot, tak sobie: „Ciekawe, co teraz robi?”.
Kliknęła „Adam Sharp”, wpisała trzy litery i wcisnęła „Wyślij”.
Nie, musiało się za tym kryć coś więcej. Zacznijmy od tego, że nie miałaby mnie na liście. Kiedy ostatni raz kontaktowaliśmy się ze sobą, poczta elektroniczna jeszcze nie istniała.
Adres sugerował, że Angelina wciąż mieszka w Australii. Wszedłem na stronę WorldClock: 13.15 w Norwich to w Melbourne kwadrans po północy. Czy była pijana? Rzuciła Charliego? On rzucił ją? A może rozeszli się piętnaście lat temu?
Wciąż używała panieńskiego nazwiska, co akurat mnie nie zaskoczyło. Za pierwszym razem też go nie zmieniła.
Niewiele wiedziałem o Charliem, nie znałem nawet jego nazwiska. Z jakiegoś powodu byłem pewien, że nazywa się tak samo jak ona: Charlie Brown. Komiksowy chłopczyk z rękawicą bejsbolową: „Wysoka piłka, Charlie Brown. Nie przegap jej, Charlie Brown!”. W prawdziwym życiu to ja przegapiłem swoją piłkę.
Pewnej nocy po kilku kuflach próbowałem znaleźć ją przez Google’a, ale po chwili dałem za wygraną. Angelina nosiła to samo imię i nazwisko co przewodnicząca Komisji do spraw Równouprawnienia Zawodowego i felietonistka pewnej gazety, toteż okazało się, że odnalezienie jej pomiędzy aktami prawnymi i artykułami przerasta możliwości mojego otumanionego piwem mózgu. Chyba żebym spróbował odnaleźć jej zdjęcia… Przed tym jednak się powstrzymałem. Kiedyś, dawno temu, byłem uzależniony od tej dziewczyny, a jedynym sposobem na pozbycie się uzależnienia jest abstynencja.
A może jednak? Czas mija. Każdy alkoholik chce dowieść, że się już wyleczył. Przecież po dwudziestu latach stałego związku mogę chyba wymienić e-mail czy dwa z ekskochanką, która – jak mawiają w korporacjach – „wyszła z inicjatywą” kontaktu.
Być może była śmiertelnie chora i chciała pozałatwiać niedokończone sprawy? Żachnąłem się: taka myśl mogła mi przyjść do głowy tylko pod wpływem porannej konwersacji z matką. A może Angelina i Charlie chcieli zasięgnąć porady co do wczasów w północnej Anglii? „Wiesz, szukamy jakiegoś zimnego, smętnego miejsca na urlop, żeby uciec z tego wiecznego słońca”. Czyżby mój związek z Claire opierał się na tak wątłych podstawach, żebym bał się odpowiedzieć na taki niewinny e-mail?
Wiadomość od Angeliny czekała na odpowiedź do wieczoru. Wciąż jeszcze rozważałem, co odpiszę, gdy Claire wróciła do domu. Rozmawialiśmy na cały głos, nie widząc się – ja z mojego pokoju, ona od podnóża schodów – ale wiedziałem, jak wygląda. Tak samo jak rano, przed wyjściem: w szarej garsonce, wkładanej tylko na ważne zebrania, zielonej apaszce i butach na wysokim słupku, dodających jej wzrostu.
– Przepraszam, zebranie się przedłużyło. Kolacja ładnie pachnie.
– Przepis Jamiego Olivera. Potrawka z kurczaka. Ja już jadłem.
– Chcesz kieliszek wina?
– Jasne, w lodówce masz otwartą butelkę.
– Jak tam twoja mama?
– Nie ma jeszcze wyników badań. Myślę, że trochę się przestraszyła.
– Przekazałeś jej ode mnie pozdrowienia?
– Zapomniałem.
– Lepiej, żebyś o tym nie zapominał. Nakarmiłeś Elvisa?
– Wiedziałabyś, gdybym tego nie zrobił.
Tak właśnie wyglądał nasz związek w pigułce. Czy korespondencja e-mailowa z Angeliną okaże się dla niego ciężką próbą? Prowadziliśmy dobrze funkcjonujące gospodarstwo. Nie kłóciliśmy się. W weekendy cieszyliśmy się nawzajem swoim towarzystwem podczas wspólnego posiłku. Dbaliśmy o siebie niczym najlepsi przyjaciele. Nikt nie pisze piosenek o takich związkach, a przecież tyle za nimi przemawia. Bycie razem wychodziło nam z Claire dużo lepiej niż Sheilagh, mojej znajomej od quizów w pubie, i Chadowi, jej mężowi, którzy troszczyli się o wszystkich poza sobą nawzajem. I o niebo lepiej niż Randallowi i Mandy, naszym przyjaciołom, których wojna o opiekę nad bliźniakami z in vitro przetoczyła się od San Jose do Liverpoolu.
Lepiej niż moim rodzicom, jeżeli już przy tym jesteśmy.
Jednak przez ostatnie kilka lat z naszego życia zniknęły najmniejsze ślady namiętności. Dwa miesiące temu kupiłem pojedyncze łóżko i wstawiłem je do swojego gabinetu. Oficjalnie dlatego, że w nocy chrapałem, a Claire potrzebowała zdrowego snu w związku z nawałem pracy przy sprzedaży jej firmy. Wspólny seks zniknął z sypialni wraz ze mną, ale nie tęskniłem za nim tak bardzo, jak się wcześniej spodziewałem. Nie byłem pewien, czy to dobrze, czy źle.
Nasze milczące porozumienie w tym względzie prawdopodobnie nie różniło się zbytnio od sytuacji większości par w tym samym wieku. Byłoby grubą przesadą, gdybym próbował zwalić winę za łóżkowe braki na związek, który zakończył się dwadzieścia dwa lata wcześniej. Nie myślałem o Angelinie, kiedy pogrążałem się głęboko w problemach dostępu do baz danych, próbowałem przypomnieć sobie nazwisko lidera Bonzo Dog Doo Dah Band czy też całowałem Claire w czoło przed wyjściem do pracy. Wspomnienia powracały tylko wtedy, gdy słuchałem muzyki albo – rzadziej – kiedy grałem coś na pianinie. Przez te kilka minut, najwyżej parę godzin, cofałem się w czasie do roku 1989.
*
Grałem wtedy w barze – nie pubie, tylko barze – w Melbourne, na Victoria Parade, po schodkach w górę, na „śródmiejskim przedmieściu” Fitzroy. To jedno z niewielu miejsc otwartych do późna przyciągało mieszankę japiszonów i baby boomers. Wówczas to określenie dotyczyło ludzi z pokolenia wyżu demograficznego urodzonych zaraz po wojnie, nie kogoś takiego jak ja, kto pojawił się na świecie niemal dwadzieścia lat później.
Przez większość wieczorów baby boomers mieli przewagę nad yuppies, toteż miałem okazję nieźle przećwiczyć przeboje z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wczesnym wieczorem przez bar przewijał się stały strumień klientów, ale tłoczno robiło się dopiero po kolacji. Ostatni spóźnialscy przybywali tu z innych pubów, otrząsali z deszczu parasole, rzucali zimowe palta i wełniane kapelusze na barierki i zamawiali lodowate piwo. W połowie lipca panowała tu zima, a słynne australijskie słońce chowało się za chmurami.
To miejsce nie zdobyłoby pierwszej, drugiej ani w ogóle żadnej nagrody w konkursie na aranżację wnętrza. Przy barze stało osiem albo dziesięć wysokich stołków, na sali tuzin mniejszych stolików, kilka skórzanych sof, a na ścianach wisiały stare filmowe plakaty. Nie podawano tu ciepłych posiłków, tylko barowe przekąski. Kiedy jednak zebrało się tu tylu gości, że dla większości z nich brakowało już miejsc siedzących, hałas i papierosowy dym tworzyły niepowtarzalną atmosferę, z nawiązką rekompensującą braki wystroju.
Przyleciałem do Australii trzy tygodnie wcześniej. Miejscowa firma ubezpieczeniowa wprowadzała bazę danych nowej generacji, a ja dostałem zlecenie wymagające piętnastomiesięcznych konsultacji w różnych oddziałach tej spółki na całym świecie. Miałem wówczas dwadzieścia sześć lat, kilka lat wcześniej skończyłem informatykę i byłem na bieżąco z technologią, której nie dali rady opanować inni fachowcy – staruszkowie koło trzydziestki. Moje komputerowe umiejętności były czarodziejskim biletem, który dał mi możliwość opuszczenia niższej klasy średniej, gdy porzuciłem pozornie bardziej oczywistą alternatywę kariery w muzyce rockowej.
W pierwszym tygodniu pobytu w Melbourne zaszedłem tutaj z kilkoma kolegami z pracy, by uczcić narodziny pierwszego dziecka jednego z nich. Dałem się skusić, siadłem do pianina i zagrałem kilka piosenek. Pamiętam, że była wśród nich Walk Away Renée na cześć nowo narodzonej, która otrzymała to imię. Barman, potężny, zwalisty facet, na którego wszyscy wołali Shanksy, przyniósł mi półpintowy kufel lagera. Podziękowałem mu za udostępnienie pianina, a on odparł:
– Kiedy tylko zechcesz, koleś.
Przyjąłem tę ofertę i od tej pory bar stał się miejscem, gdzie koncentrowało się moje życie towarzyskie. Shanksy dbał o to, żeby nie zabrakło mi napitków, ja zaś stawiałem na pianinie słoik na napiwki. Co wieczór szybko się wypełniał, ale nie grałem dla pieniędzy. Moja etatowa praca przynosiła mi wystarczający dochód, a pracodawca zapewniał mi również dodatek na zakwaterowanie. Zamieszkałem w lofcie nad wegetariańską restauracją na Brunswick Street, piętnaście minut tramwajem od pracy i dziesięć minut spacerem od baru.
Zapoznałem się bliżej z pianinem, australijskim instrumentem marki Beale, starym, ale o miłym brzmieniu. Na wyposażeniu baru były również mikrofon i mały wzmacniacz. Wpadałem tam czasem po drodze do pracy albo po porannej przebieżce dla zdrowia i ćwiczyłem gamy ku uciesze sprzątaczy.
Wieczorami było jednak całkiem inaczej. Gdyby nie bar i pianino, byłbym samotnym klientem, płacącym za swoje drinki. Nie miałbym powodu, żeby się do kogoś odezwać, i vice versa, miałbym natomiast za dużo czasu, żeby myśleć o pustym miejscu w moim życiu.
*
Nie zauważyłem, że weszła do baru, dopóki nie zbliżyła się do pianina. W mieście, gdzie wszyscy ubierali się na czarno, wyróżniała się białą sukienką i wysokimi butami. Około dwudziestu lat, długie ciemnobrązowe włosy, jasna karnacja, może metr siedemdziesiąt wzrostu na obcasach.
W dłoni trzymała różowy koktajl. Owszem, oficjalnie to miejsce miało status koktajlbaru, ale większość Australijczyków poprzestawała na piwie, winie i prostych drinkach, chyba że mieli ochotę na coś mocniejszego, na przykład B-52 albo Płonące Lamborghini. Kolekcja trunków stała na półce za barem raczej na pokaz, a umiejętności barmańskie Shanksy’ego były ograniczone. Dziś wieczorem udało mu się jednak zmieszać to różowe cudo. Z wisienką i parasolką.
Grałem właśnie Brown Eyed Girl Van Morrisona, a ona stanęła z boku, na tyle blisko, żebym ją zauważył, powoli sącząc drinka.
Kiedy skończyłem, klasnęła kilka razy, podeszła bliżej i zapytała:
– Znasz Because the Night?
Dopiero wtedy miałem okazję przyjrzeć się jej bliżej. Te wielkie piwne oczy były zachwycające, mimo że pod prawym rozmazał jej się makijaż i strużka tuszu ściekła do połowy policzka.
Zwykle nie zauważam woni perfum, chyba że ktoś właśnie się nimi popryskał. Być może zrobiła to przed chwilą, bo zapach był mocny i wyraźny. Tak na marginesie, to były perfumy Obsession Calvina Kleina. Od tamtej pory potrafię je wyczuć z odległości dwudziestu kroków. Za każdym razem, kiedy używająca ich kobieta wchodzi do autobusu, ten zapach wyzwala lawinę wspomnień. No cóż, każdy Proust ma swoją magdalenkę.
– To piosenka Patti Smith – powiedziała, a ja pomyślałem, że chyba powinienem jej zwrócić uwagę na rozmazany tusz.
– I Bruce’a Springsteena.
– Możesz powtórzyć? – poprosiła z uśmiechem.
– Bruce’a Springsteena. Napisali ją razem. Springsteen nigdy nie nagrał jej w studiu, ale jest na jego koncertowej płycie.
– „Napizali jo raazem, e?” Źlicznee!
Gdybym rzeczywiście wysławiał się z takim akcentem, jaki próbowała naśladować, musiałbym pochodzić z okolic Glasgow, a nie z Manchesteru. Nie obraziłem się jednak, bo mówiąc to, uśmiechnęła się tak, że w sali zrobiło się jaśniej.
Mimo to rzuciłem jej spojrzenie pełne udawanej urazy.
– Przepraszam – powiedziała pośpiesznie. – Nie chciałam być chamska. Uwielbiam twój akcent.
W takim razie sam zaryzykowałem posądzenie o chamstwo i przesunąłem palcem po lewym policzku.
Przez kilka następnych chwil odgrywaliśmy pantomimę, dotykając swoich twarzy, przytakując i śmiejąc się, aż wreszcie załapała, o co mi chodzi, pośliniła palec, potarła lewy policzek, a potem rozmazała strużkę w ciemną plamę na prawym.
– Chwileczkę – powiedziałem i przeszedłem się do baru, na którym leżał stosik papierowych serwetek.
Wracając, zdałem sobie sprawę, że cała sala ucichła, wcale nie dlatego, że pianista zrobił sobie przerwę. Wszyscy – od Shanksy’ego za barem po dwoje młodych ludzi stojących w drzwiach, wciąż zakutanych w ciepłe płaszcze – patrzyli na mnie, a właściwie to na nas. Nie miałem ochoty robić przedstawienia z tej całkowicie prywatnej sytuacji, a tym bardziej zwracać uwagi wszystkich na to, że być może dziewczyna przed chwilą płakała.
Wydmuchałem nos w serwetkę, upchnąłem ją do kieszeni i usiadłem znów przy pianinie.
– Co to miało być? Because the Night, prawda?
Wytarła policzek wierzchem dłoni i rozejrzała się po sali.
– W porządku – rzuciłem półgłosem. – Już prawie nie widać.
– Mogę zaśpiewać?
W większości przypadków reaguję na takie pytanie grzeczną odmową. Nauczyłem się tego od taty, który mawiał, że nikt, ale to nikt z zewnątrz nie powinien występować z zespołem, w którym on gra.
„Nawet gdyby sam Eric Clapton przyszedł i chciał zagrać, powiem mu, żeby się odpieprzył. Bo jeżeli właściciel baru uzna, że woli go ode mnie, to tego wieczoru zagra Clapton, a ja nie będę miał co do garnka włożyć”.
Scenariusz, w którym Eric Clapton decydował się przejąć publiczność i dochody taty z pubu Pod Głową Króla w Manchesterze, był mało prawdopodobny. Mimo to ojciec wygłaszał tę pogadankę o zabezpieczaniu własnych interesów tyle razy, że weszła do zbioru rodzinnych legend jako relacja z rzeczywistego wydarzenia.
Wiele lat później matka opowiadała:
– Pewnego razu twój ojciec powiedział Erikowi Claptonowi, żeby się odpieprzył – przepraszam za brzydkie słowo, ale tak właśnie powiedział – bo inaczej nie będzie miał jak zarabiać na życie. To lekcja dla wszystkich, i to z życia wzięta.
Tato mógł powiedzieć Claptonowi: „Odpieprz się”, albo i nie, ale założę się, że gdyby poprosiła go o to dziewczyna o wielkich piwnych oczach, odpowiedziałby tak samo jak ja, nawet pod presją sali pełnej ludzi, oczekujących niecierpliwie na dalszy ciąg.
– W jakiej tonacji?
Śpiewała całkiem nieźle, a widzowie ją uwielbiali. Więcej – pokochali ją od pierwszej nuty. Nic dziwnego: nie dość, że dziewczyna miała czysty, dźwięczny głos i wkładała w występ całą duszę, to jeszcze wybrała atrakcyjną piosenkę. Poza tym przypominała bardziej Olivię Newton-John niż Debbie Harry czy Patti Smith, jeżeli już o to chodzi.
A zresztą – kimże ja byłem, żeby ją osądzać? Publiczność zgotowała jej owację na stojąco, a potem rozległy się prośby o bis. Po jednym pięciominutowym występie miała salę w garści – i mnie przy okazji też. Zastanawiałem się, jak to możliwe.
– Chciałabyś zaśpiewać coś jeszcze?
– Może Daydream Believer? – Roześmiała się. – To z powodu twojego akcentu, wiesz? Brzmisz jak Davy Jones.
Miała dobry słuch. No i godną pochwały wiedzę na temat popularnej muzyki z czasów, kiedy jeszcze nie było jej na świecie.
– Który to numerek, Jim? – zapytałem głosem Davy’ego Jonesa.
Znów uśmiech.
– Siedem A.
Wiedza „godna pochwały”? To za mało powiedziane!
– Znasz może Both Sides Now? – zapytała.
– Nie, skądże znowu – odparłem z lekkim przekąsem.
I zagrałem wstęp. Ta piosenka nie była tak podniecająca jak poprzednia, kiedy dziewczyna stała metr ode mnie, lekko ochrypłym głosem prosząc kogoś, żeby jej dotknął. Piosenka Joni Mitchell Both Sides Now była jednak bliższa temu, co rekomendowałby jej nauczyciel muzyki, i wykonała ją świetnie.
Śpiewała o spoglądaniu na chmury, na miłość, i właśnie zaczęła wers o życiu, kiedy z drugiej strony podszedł do niej niski energiczny facet w prążkowanym niebieskim garniturze z czerwonymi szelkami i włosami ulizanymi na żel. Stał tam, promieniując niecierpliwością. Na oko miał ze trzydzieści pięć lat i wyglądał trochę jak Michael Douglas w roli Gordona Gekko w filmie Wall Street.
Zagrałem ostatni refren jeszcze raz, dodatkowo. Gość zareagował na to gniewnym spojrzeniem i ściągnięciem ust, jakby skrzyżowane ramiona nie dawały dość dobrze do zrozumienia, że mamy kończyć. Kiedy tylko dziewczyna zaśpiewała ostatnią linijkę, wrzucił monetę do słoika na napiwki, a ja zakończyłem piosenkę muzycznym ozdobnikiem i pomyślałem, że tak oto kończy się ten wieczór. Gordon Gekko ruszył w kierunku drzwi, ale moja śpiewaczka stała dalej koło mnie.
– Znasz Angel of the Morning? – zapytała.
Zagrałem akord A-dur i uniosłem brwi, widząc, że odpowiada jej ta tonacja. Pomyślałem, że teraz pokaże mi, jak wysoko potrafi wyciągnąć, a ona odpowiedziała na moją myśl, śpiewając pierwszą linijkę a capella.
Automatycznie zacząłem stukać do taktu obcasem. Jeżeli używa się w tym celu palców stopy, rytm zostaje w nogach, ale kiedy wybija się go obcasami, można go poczuć całym ciałem. Tym razem poczułem jeszcze coś innego: dziewczyna położyła mi dłoń na ramieniu i delikatnie ściskała do taktu. Był to niebywale intymny gest, biorąc pod uwagę, że mieliśmy wokół siebie tłum ludzi. Odczytałem to jako wiadomość: „Nie obchodzi mnie, czy ktokolwiek patrzy. Zróbmy to, tylko ty i ja. Dziękuję, że tu jesteś i że trzymasz moją stronę”.
Głośne kaszlnięcie i złe spojrzenie jej goryla mówiły co innego: „Jeszcze jeden akord, a połamię ci palce”.
Zagrałem E-dur. Siedziałem w końcu w barze w Melbourne, a nie na chicagowskim South Side, natomiast przystojny gość w gajerze nie przypominał Leroya Browna.
Spojrzał na mnie, po chwili to samo zrobiła moja wokalistka. Popatrzyli na siebie nawzajem i ruszyli ku drzwiom. Dziewczyna wciąż miała na policzku nikłą ciemną plamkę.
Powinienem pozwolić im odejść. Byli klientami i nie sprowokowali mnie w żaden sposób, może poza obraźliwym napiwkiem wrzuconym mi przez faceta.
Zareagowałem jednak na jego zachowanie. Rozkazywał jej jak niewolnicy, a ona się na to zgadzała, chociaż kilka minut wcześniej okazała dość odwagi, by rzucić mu wyzwanie i zaśpiewać piosenkę dla pełnej sali.
Musiałem także odreagować kiepski dzień w pracy. Właśnie dorobiłem się przezwiska „Pan Mewa”. Dlaczego? Ktoś zażartował, że konsultanci są jak mewy: przylatują, trzepoczą skrzydłami ponad miarę, skrzeczą przy każdej okazji, srają naokoło, a potem odlatują i zostawiają innych z całym tym bałaganem. Prawdopodobnie zasłużyłem sobie na taką ksywkę, starając się za wszelką cenę udowodnić etatowym pracownikom, że nie bez powodu zarabiam trzy razy więcej od nich. Owszem, znałem się na swojej robocie, ale jeżeli chodziło o korporacyjny savoir-vivre – byłem nowicjuszem.
A teraz jeszcze ten napiwek. Gordon Gekko nie wiedział, bo i skąd, że kiedy nie gram na pianinie, jestem dobrze opłacanym konsultantem. Być może postanowiłem naśladować mojego nieżyjącego ojca – jajcarza, bo zdecydowałem, że pożegnam faceta kompozycją Lennona i McCartneya.
You’re Going to Lose that Girl.
Odwrócili się ku mnie oboje. Koło drzwi było za ciemno, żeby zobaczyć, jakie mają miny. Musiałem dokończyć piosenkę, udając, że jej wybór był przypadkowy. Kolejne dni dowiodły, że moja decyzja przyniosła o wiele poważniejsze skutki, niż przypuszczałem. Zatrzymali się oboje w drzwiach, słuchając, jak śpiewam, że postawię sobie za cel odebranie mu jej, o tak.
Tak, tak, tak. Aż w końcu to ja ją straciłem.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.