Читать книгу Wyłącznik awaryjny - Grant Blackwood - Страница 12

1

Оглавление

Władywostok, Rosja

4 marca, godzina 7.42 czasu miejscowego

Jego zadanie polegało na ochronie złego przed gorszym.

Było to niezupełnie najszlachetniejsze ze wszystkich przedsięwzięć, ale dało się z tego wyżyć.

Tucker Wayne przykucnął na obrzeżach portu i pozwolił, żeby spadł na niego ciężar obowiązków. Przestał zwracać uwagę na lodowaty wiatr i padający deszcz ze śniegiem; koncentrował się na mrocznym, cichym zimowym pejzażu żurawi, przypadkowo ustawionych kontenerów i ledwie widocznych statków zacumowanych wzdłuż pirsu. W dali buczał róg mgłowy. Cumy skrzypiały i pojękiwały.

Portowe miasto Władywostok okazało się znacznie lepsze niż rozdarty przez wojnę Afganistan – choć nigdy nie dodałby tego mroźnego miejsca do listy tych, w których chciałby mieszkać na emeryturze.

Tucker zawsze pamiętał o swoim szkoleniu rangera, ale tego ranka okazało się ono wyjątkowo potrzebne. Pozwoliło mu skupić się na ważnych kwestiach.

Na ocenie zagrożenia, na ustaleniu, kto spróbuje zabić jego pracodawcę, gdzie się ukrywa i jak zamierza tego dokonać.

Trzy tygodnie temu, zanim przyjął to zlecenie, doszło do dwóch prób zamachu na rosyjskiego przemysłowca i intuicja podpowiadała Tuckerowi, że niebawem zostanie podjęta trzecia próba.

Musiał być gotów – obaj musieli być przygotowani.

Wyciągnął rękę, żeby krzepiąco poklepać swojego towarzysza i partnera. Przez oprószoną śniegiem sierść poczuł napięte mięśnie niezbyt rosłego malinois, belgijskiego psa pasterskiego. Kain, pies do zadań specjalnych, przed laty został jego partnerem w Afganistanie i odchodząc ze służby, Tucker zabrał go ze sobą. Łącząca ich więź była silniejsza niż najmocniejsza smycz, umieli wzajemnie czytać sobie w myślach i potrafili się porozumieć bez używania słów czy dawania sygnałów.

Kain siedział obok niego z postawionymi uszami i czujnością w ciemnych oczach; wyraźnie zadowolony, nie zważał na śnieg padający na odsłonięte części ciała porośniętego czarną i jasnobrązową sierścią. Miał na sobie zaprojektowaną specjalnie dla psów kamizelkę taktyczną K9 Storm, wodoodporną i wzmocnioną kevlarem. W jej kołnierzu znajdował się bezprzewodowy nadajnik wielkości paznokcia kciuka oraz kamera noktowizyjna, dzięki czemu jego partner miał z nim stały kontakt audiowizualny.

Tucker skierował uwagę na otoczenie.

Pora była wczesna, świt jeszcze nie nastał i w dokach panował spokój. Od czasu do czasu widział w mroku sylwetki robotników ciężkim krokiem idących do pracy. Starał się nie zwracać na siebie uwagi i próbował wtopić się w tło: po prostu kolejny doker.

Przynajmniej miał nadzieję, że na kogoś takiego wyglądał.

Prawie trzydziestoletni, wysoki, z trochę potarganymi jasnymi włosami. Gruba wełniana kurtka maskowała jego muskularną sylwetkę, a naciągnięta nisko na czoło futrzana uszanka, rosyjska czapka myśliwska, skrywała błysk jego oczu.

Kciukiem pogładził Kaina po łbie, a pies odpowiedział jednym machnięciem ogona.

Zupełnie inaczej niż w domu, co, Kain?

Z drugiej strony, gdyby usunąć ocean, Władywostok aż tak bardzo nie różnił się od Rolli w Dakocie Północnej, miasteczka leżącego blisko granicy z Kanadą, gdzie Tucker spędził pierwszych siedemnaście lat życia. Jeśli jakieś miejsce w Stanach Zjednoczonych mogło konkurować z Syberią, to właśnie Rolla.

W dzieciństwie spędzał wakacje na pływaniu canoe po jeziorze Willow i wędrówkach po północnych lasach. Zimą jeździł na nartach, chodził w rakietach śnieżnych i łowił ryby w przeręblu. Ale to życie wcale nie było takie piękne, jak mogłoby się wydawać. Kiedy miał trzy lata, jego rodzice, nauczyciele, zginęli w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę, a on znalazł się pod opieką dziadka ze strony ojca, który pewnej ciężkiej zimy dostał ataku serca podczas odśnieżania dojazdu do domu. Nie mając innych bliskich krewnych, w wieku trzynastu lat trafił do rodziny zastępczej, z którą mieszkał do czasu złożenia podania o wcześniejsze usamodzielnienie się, i w wieku siedemnastu lat wstąpił do wojska.

Otrząsnął się ze wspomnień tamtych mrocznych lat, przepędził je do głębokiego zakamarka pamięci.

Nic dziwnego, że bardziej lubię psy niż ludzi, pomyślał.

Skupił się na bieżącej sprawie.

Chodziło o próbę zabójstwa.

Czujnie rozejrzał się po dokach.

Skąd nadejdzie zagrożenie? I w jakiej postaci?

Zleceniodawca – rosyjski miliarder i potentat przemysłowy Bogdan Fiedosiejew – zaplanował tę wczesną wizytę w porcie wbrew radzie Tuckera. Od tygodni krążyły plotki, że dokerzy próbują założyć związek zawodowy, i Fiedosiejew zgodził się spotkać z przywódcami w nadziei, że narzuci im swoją wolę i skłoni ich do uległości. Już to stanowiło wystarczające zagrożenie, Tucker podejrzewał jednak, że wielu robotników jest Władywostockimi Separatystami, politycznymi terrorystami, którzy biorą na cel przede wszystkim czołowych kapitalistów na rosyjskim Dalekim Wschodzie, co stawiało Bogdana Fiedosiejewa wysoko na ich liście.

Tucker nie dbał o politykę, ale wiedział, że z jego pracą wiąże się konieczność rozumienia krajobrazu społecznego – równie ważna jak poznanie krajobrazu naturalnego.

Popatrzył na Kaina.

– Co powiesz, brachu? Gotów do pracy?

Pies w odpowiedzi wstał i otrząsnął się. Z jego sierści wzbiła się chmura śniegu, natychmiast uniesiona przez wiatr.

Tucker ruszył i Kain potruchtał obok niego.

Godzina 9.54

Późnym rankiem Tucker namierzył sześciu z ośmiu robotników, których podejrzewał o przynależność do Władywostockich Separatystów. Dwaj pozostali rano telefonicznie powiadomili o chorobie, co do tej pory nigdy się nie zdarzyło.

Stojąc w drzwiach magazynu, rozglądał się po dokach. O tej porze port tętnił życiem, wózki widłowe jeździły we wszystkie strony, żurawie ładowały kontenery na statki i wszystko to odbywało się w kakofonii łoskotu, zgrzytania i wykrzykiwanych poleceń.

Tucker wyjął telefon, przewinął listę akt w PDF-ie i znalazł dwóch mężczyzn, którzy zgłosili, że są chorzy. Obaj służyli kiedyś w wojsku, byli podoficerami w rosyjskiej piechocie. Co gorsza, obaj byli wyszkolonymi snajperami.

Dwa plus dwa równa się zagrożenie.

Zapamiętał twarze tych mężczyzn.

W pierwszym odruchu chciał zadzwonić do Jurija, szefa ochrony Fiedosiejewa, ale nic by to nie dało. „Nie będę uciekał” – głośno i często obwieszczał Fiedosiejew. A do tego, z punktu widzenia ochroniarzy, Tucker był przecież intruzem, Amerykaninem, zupełnie tu niepotrzebnym.

Wyobraził sobie trasę Fiedosiejewa przez port. Znalazł odsłonięte miejsca, gdzie jego zleceniodawca będzie najbardziej narażony na zamach, ocenił możliwe kąty strzału. Zlokalizował wszystkie potencjalne stanowiska snajperskie. Było ich sześć.

Spojrzał w niebo. Słońce wzeszło; jego mętna biała tarcza jaśniała nad horyzontem. Wiatr ucichł i zamiast deszczu ze śniegiem z chmur spadały duże, ciężkie płatki.

Niedobrze. Teraz znacznie łatwiej oddać celny strzał z dużej odległości.

Spojrzał na Kaina. Wiedział, że nie mogą stać bezczynnie i czekać.

– Chodźmy znaleźć paru drani.

Godzina 10.07

Sześć potencjalnych miejsc odpowiednich dla snajperów znajdowało się w różnych częściach portu, na około ośmiu hektarach magazynów, pomostów, żurawi, wąskich przejść pomiędzy stosami kontenerów. Tucker i Kain szli szybko, ale patrząc na nich, nikt nie miałby wrażenia, że się spieszą; w miarę możliwości korzystali ze skrótów, nie zatrzymywali się zbyt długo w jednym miejscu.

Gdy mijali front kolejnego magazynu, Kain cicho warknął. Tucker, w pełnym pogotowiu, odwrócił się w półprzysiadzie. Pies zatrzymał się i patrzył w głąb przejścia między kontenerami.

Tucker dostrzegł postać znikającą z pola widzenia. Niby nic niepokojącego, ale znał swojego psa. Coś w mowie ciała albo zapachu nieznajomego musiało wzbudzić zainteresowanie Kaina: napięcie, postawa, ukradkowe ruchy. Po kilku latach spędzonych w Afganistanie instynkt psa był ostry jak brzytwa.

Tucker przywołał w myślach plan portu i po chwili namysłu podniósł kamerę na kamizelce swojego partnera.

– ZWIAD – polecił zwięźle.

Słownik Kaina zawierał około tysiąca słów, a poza tym pies rozumiał setkę gestów, co czyniło go przedłużeniem ciała przewodnika.

Tucker wskazał przed siebie i dał mu znak, że ma okrążyć kontenery z drugiej strony.

Kain potruchtał bez wahania.

Jego partner odprowadził go wzrokiem, a gdy pies zniknął w mroku, odwrócił się i pobiegł wąskim przejściem pomiędzy kontenerami do miejsca, gdzie przed chwilą był cel.

Na pierwszym skrzyżowaniu stanął i wyjrzał zza narożnika kontenera.

Kolejne przejście.

Puste.

Skręcił, pobiegł i dotarł do następnego skrzyżowania. Wielkie kontenery tworzyły piekielny labirynt.

Łatwo się zgubić, pomyślał, i jeszcze łatwiej zgubić cel.

W wyobraźni zobaczył, jak Kain biegnie gdzieś po drugiej stronie, obserwując stosy kontenerów. Tucker potrzebował oczu swojego partnera podczas polowania w tym labiryncie.

Dane z kamery były przesyłane na zmodyfikowany telefon satelitarny. Na małym ekranie ukazał się migoczący cyfrowy obraz.

Nagle ktoś wyskoczył z labiryntu – biegł na wschód.

Dobrze.

Tucker ruszył w tym kierunku. Zobaczył, że Kain robi to samo, tropiąc cel.

Teraz obaj polowali, dokładnie tak jak rangerzy, którzy – poza nielicznymi wyjątkami – nie patrolowali i nie udzielali pomocy humanitarnej. Rangerom przyświecał jeden cel i dążyli do niego z najwyższą determinacją: znaleźć i zneutralizować wroga.

Tuckerowi podobała się ta prostota.

Brutalna, owszem, ale też w jakiś sposób czysta.

Wydostał się z labiryntu kontenerów w porę, żeby zrównać się z Kainem, i przywołał go. Pies przytruchtał i usiadł obok jego nogi; z wywieszonym językiem i jasnymi oczami czekał na następną komendę.

Znajdowali się w pobliżu wschodniego krańca portu. Wprost przed nimi, za wysypanym żwirem placem, ciągnęły się tory kolejowe, na których stały porzucone zardzewiałe wagony towarowe, wśród których zniknęła ich zwierzyna.

Za torami wznosiło się wysokie ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym, a za nim rósł gęsty sosnowy las.

Poza napływającymi z dali stłumionymi odgłosami portu panowała cisza.

Nagle Kain obrócił łeb w lewo. Tucker zobaczył trzęsący się przez chwilę fragment ogrodzenia i znieruchomiał. Wyobraził sobie, jak drugi cel przeciska się przez dziurę, żeby od tej strony wejść na teren portu, wykorzystując osłonę lasu.

Dlaczego? – zaczął się zastanawiać.

Przesuwając się dalej w lewo, zobaczył wysoki dźwig, kiedyś używany do ładowania wagonów towarowych – jedno z sześciu potencjalnych stanowisk snajperskich, które miał naniesione na plan portu w swojej głowie.

Spojrzał na zegarek. Fiedosiejew przybędzie za sześć minut. Wyjął szybko z kieszeni kurtki małą lornetkę i spojrzał przez nią na szczyt dźwigu. Z początku widział tylko stalową konstrukcję, niewyraźną w wirującym śniegu. Potem ujrzał rozmyte kontury postaci powoli wspinającej się po drabinie do umieszczonej wysoko kabiny.

To ten, który przed chwilą wszedł przez dziurę w ogrodzeniu, pomyślał Tucker. Ale gdzie jest facet, którego śledziłem?

Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Jurija, żeby nakłonił szefa do rezygnacji z wizyty w porcie, ale wiedział, że jeśli nawet szef ochrony przekaże wiadomość, zwycięży niefrasobliwa brawura Fiedosiejewa. Ten człowiek nie cofnie się przed zagrożeniem. Kule musiałyby świszczeć w powietrzu, żeby wziął pod rozwagę ucieczkę.

Właśnie tacy są Rosjanie.

Tucker padł na ziemię i zajrzał pod wagony. Z prawej strony zauważył pojawiające się i znikające nogi, gdy idący mężczyzna mijał stalowe koła. Nie miał pewności, czy to tropiony przez niego facet, ale było to bardzo możliwe.

Sięgnął za plecy i z przypiętej do paska kabury wyjął samopowtarzalny pistolet Makarowa. Była to przyzwoita broń, chociaż na pewno nie jego ulubiona.

No, ale kiedy wejdziesz między wrony

Spojrzał na Kaina, który leżał na brzuchu obok niego. Pies śledził wzrokiem cel biegnący truchtem wzdłuż torów, oddalający się od człowieka, który wspinał się na dźwig.

Tucker, wiedząc, że jedno słowo wystarczy, rzucił krótką komendę:

– TROP. – Po czym wskazał cel poruszający się po ziemi.

Kain wystartował i bezszelestnie popędził za celem.

Jego partner skręcił w lewo, w kierunku dźwigu.

Zgarbiony przebiegł przez plac, dotarł do torów, przeczołgał się pod wagonem i zsunął z nasypu do rowu melioracyjnego. Korzystając z tej skromnej osłony, wypatrzył lukę w ogrodzeniu. Zobaczył, że druty zostały przecięte, i to niedawno.

Sto metrów dalej po lewej stronie wznosił się dźwig. Tucker przetoczył się na bok, nastawił lornetkę i w końcu zauważył cel. Zamachowiec stał na drabinie kilka stopni poniżej oszklonej kabiny operatora i wyciągnął dłoń w rękawicy do włazu.

Tucker zastanawiał się przez chwilę, czy do niego nie strzelić, ale szybko zarzucił ten pomysł. Może gdyby miał karabin, nie makarowa. Z tej odległości nie mógł liczyć na celny strzał. Co więcej, padający śnieg gęstniał, stopniowo zmniejszając widoczność.

Sprawdził, która godzina. Za trzy minuty limuzyna Fiedosiejewa wjedzie przez główną bramę. Pomyślał o Kainie, ale zaraz potem skupił się na zadaniu.

Nie wszystko naraz, rangerze. Rozwiąż ten problem.

Pozwól, by Kain robił swoje.

Kain biegnie nisko przy ziemi, uszy ma postawione, gdy nasłuchuje chrzęstu zlodzonego śniegu pod butami zwierzyny. Liczy się tylko wydana komenda.

Trop.

Śledząc ciemną sylwetkę przemieszczającą się na tle bieli, która z chwili na chwilę gęstnieje, trzyma się cieni rzucanych przez pordzewiałe wagony. Ale jego świat nie ogranicza się do bodźców odbieranych tylko i wyłącznie wzrokiem. Widok jest najbardziej nieostrym elementem rejestrowanego przez Kaina świata, ledwie cieniem większej prawdy.

Zatrzymuje się na chwilę, żeby przysunąć nos do odcisku podeszwy, wietrzy gumę, ziemię i skórę. Unosi pysk, żeby pochwycić zapach wilgotnej wełny, dymu papierosowego i potu. Czuje strach w pocie swojej zwierzyny, słyszy chrapliwy szmer przyspieszonego oddechu.

Posuwa się w jej tempie, jego łapy stąpają bezgłośnie.

Chłonie informacje dostarczane przez otoczenie, odczytując przeszłość i teraźniejszość w potoku starych i świeżych tropów. Uszy rejestrują każdy daleki krzyk, warkot silnika, szum fali pobliskiego morza. Język smakuje mróz i lód.

W tym natłoku wrażeń jedna ścieżka lśni najjaśniej, ta wiodąca do jego ofiary.

Kain płynie po niej, duch na szlaku.

Godzina 10.18

Z punktu obserwacyjnego w rowie Tucker patrzył, jak cel wślizguje się do kabiny na szczycie dźwigu i ze stłumionym trzaśnięciem zamyka właz.

Gdy tylko mężczyzna zniknął w kabinie, Tucker wstał i chowając makarowa do kabury, popędził w kierunku dźwigu. Nawet nie próbując się ukrywać, wskoczył na trzeci szczebel drabiny i rozpoczął wspinaczkę. Szczeble były oblodzone i pokryte śniegiem. Buty ześlizgiwały się z nich, ale nie rezygnował. Zatrzymał się tuż pod włazem.

Wstrzymując oddech, wyciągnął pistolet i łagodnie, powoli przycisnął lufę do klapy, po czym lekko ją uniósł.

Nie pozwolił sobie na myślenie, na ocenianie, czy jego następny ruch będzie rozsądny. Wahanie może zabić równie łatwo jak brawura.

I jeśli mam umrzeć, to wtedy, gdy jeszcze mogę się ruszać, pomyślał.

W przeszłości wpadał na oślep przez setki drzwi w afgańskich wioskach i bunkrach. Po drugiej stronie zawsze ktoś czekał, żeby go zabić.

Tu nie było inaczej.

Pchnął klapę, wodząc lufą pistoletu z lewej strony w prawo. Zamachowiec klęczał pół metra dalej, pochylony nad otwartą walizką z karabinem. Śnieg wpadał do kabiny przez jedno z przesuwnych okien.

Mężczyzna odwrócił głowę, na jego twarzy może przez mikrosekundę malowało się zaskoczenie, a potem rzucił się na niego. Lecz w tym samym momencie Tucker oddał strzał. Dziewięciomilimetrowy pocisk z wgłębieniem wierzchołkowym wszedł dwa i pół centymetra nad garbem nosa, zabijając snajpera na miejscu. Mężczyzna upadł na bok i znieruchomiał.

Jeden z głowy…

Tucker nie żałował tego, co właśnie zrobił, ale przyszła mu na myśl pewna sprzeczność. Nie był wprawdzie religijny, lecz pociągała go filozofia buddyjska, która mówiła „żyj i daj żyć innym”. W tym wypadku pozwolenie, żeby ten człowiek żył, nie wchodziło w rachubę. Sam się dziwił, że odebranie życia człowiekowi uznawał za zasadną konieczność, podczas gdy zabicie zwierzęcia nie wchodziło w rachubę. Zaintrygowała go ta zagadka, ale wiedział, że łamanie sobie nad nią głowy musi odłożyć na później.

Schował makarowa, wspiął się do kabiny i zamknął za sobą właz. Szybko przetrząsnął kieszenie zamachowca, szukając telefonu komórkowego albo radia; nie znalazł ani jednego, ani drugiego. Jeśli snajper miał wspólnika, to działali niezależnie – prawdopodobnie na zasadzie: strzelaj, kiedy chcesz.

Czas: sześćdziesiąt sekund.

Fiedosiejew będzie punktualny. Jak zawsze.

Od tej chwili najważniejsze zadanie polegało na tym, żeby zatrzymać Rosjanina z dala od strefy zagrożenia.

Tucker skierował uwagę na karabin zamachowca, rosyjski SW-98. Wyjął go z futerału, obejrzał i stwierdził, że jest przygotowany do strzału.

Dzięki, towarzyszu, pomyślał, przestąpił nad zwłokami i podszedł do okna.

Rozstawił dwójnóg, oparł nóżki na parapecie i skierował lufę nad morzem kontenerów i dachów magazynów w główną bramę. Przykładając zimną kolbę do policzka, przybliżył oko do lunetki i spojrzał przez tumany wirującego śniegu.

– Gdzie jesteś, Fiedosiejew? – mruknął. – Dawaj…

Nagle zauważył czarny cień sunący w śnieżnej bieli. Limuzyna była dziesięć metrów od głównej bramy i zwalniała. Tucker, naprężając palec na spuście, skupił spojrzenie na przedniej szybie. Opadło go zniechęcenie, ale po chwili przypomniał sobie dane techniczne SW-98. Broń miała zbyt małą siłę rażenia, żeby przebić kuloodporną szybę – przynajmniej miał taką nadzieję.

Strzelił, huk zabrzmiał ogłuszająco w małej kabinie. Pocisk kalibru 7,62 mm uderzył w przednią szybę limuzyny wprost przed fotelem kierowcy. Dla wzmocnienia efektu Tucker oddał jeszcze jeden strzał; tym razem roztrzaskał boczne lusterko. Trzeba przyznać, że szofer zareagował błyskawicznie i właściwie: wrzucił wsteczny, tyłem przejechał piętnaście metrów i zawrócił.

Po kilku sekundach pojazd był sto metrów od bramy i znikał w śniegu.

Tucker z satysfakcją opuścił karabin. Wiedział, że Fiedosiejew na razie jest bezpieczny, ale przecież ktoś chciał go zabić. Postanowił nie pozwolić, żeby drugi zamachowiec uciekł i później ponowił próbę.

Wyłuskał magazynek z karabinu i schował go do kieszeni, po czym wyjął telefon satelitarny. Sprawdził obraz z kamery Kaina. Niestety, obiektyw był mokry, a do tego padał gęsty śnieg, Tucker zobaczył więc tyle co nic. Obraz był niewyraźny, rozmazany.

Z westchnieniem otworzył inną aplikację i na ekranie pojawił się plan portu. Na zachód od dźwigu, około czterystu metrów dalej, pulsowała zielona kropka. Był to sygnał z mikroskopijnego nadajnika GPS wszczepionego pod skórę między łopatkami Kaina.

Kropka jaśniała w jednym miejscu, co oznaczało, że pies postąpił zgodnie z instrukcjami: wytropił zwierzynę i teraz warował, czekając i obserwując.

Nagle plamka zmieniła położenie. Lekkie drgnienie wskazywało na to, że Kain zmienił pozycję, prawdopodobnie po to, by pozostać w ukryciu i jednocześnie mieć cel w zasięgu wzroku. Plamka znów się poruszyła, tym razem sunęła na wschód i miarowo nabierała prędkości.

To mogło oznaczać tylko jedno.

Drugi zamachowiec biegł w kierunku dźwigu.

Tucker pospiesznie zszedł po drabinie, zsuwając się przez większą część drogi na dół. Gdy tylko jego buty uderzyły o ziemię, potruchtał w gęstniejącym śniegu wzdłuż torów, z makarowem gotowym do strzału. Zanim przebył dziesięć metrów, zauważył przed sobą niewyraźną sylwetkę kucającą obok rozciętego ogrodzenia. Mężczyzna przedostał się na drugą stronę i zniknął w lesie.

Cholera…

Kain zjawił się dwie sekundy później, gotów kontynuować zadanie, ale gdy zobaczył swojego partnera, stanął jak wryty i z postawionymi uszami czekał na dalsze rozkazy.

– TROP. CICHO! – wydał komendę Tucker.

Żarty się skończyły.

Pies przeskoczył przez dziurę w ogrodzeniu i rzucił się w pościg, z partnerem depczącym mu po pietach. Posłuszny komendzie, nie wysforował się za bardzo. Kluczył pomiędzy drzewami i bez wysiłku przeskakiwał nad leżącymi pniami, mając w zasięgu wzroku zarówno zwierzynę, jak i partnera.

Las zupełnie stłumił odgłosy portu. Śnieg syczał cicho w konarach drzew. Gdzieś przed nimi trzasnęła gałąź. Tucker przykucnął. Na prawo od niego, dwanaście metrów z przodu, Kain też zamarł, przysiadając na zwalonym pniu, wpatrzony prosto przed siebie.

Ich cel widocznie się zatrzymał.

Tucker wyjął telefon i spojrzał na mapę.

Dwieście metrów dalej las był przecięty przez wąski kanał należący do portu w czasach, gdy port był własnością marynarki wojennej. Uciekający mężczyzna musiał kiedyś służyć w marynarce i okazał się dość sprytny, żeby opracować sobie trasę ucieczki – drogą wodną.

Ale czy rzeczywiście taki był plan?

Z mapy wynikało, że po drugiej stronie kanału biegnie główna droga.

A jeśli czeka na niego samochód?

Decyduj, Tucker.

Czy cel ucieknie lądem, czy morzem?

Cicho syknął, a Kain na ten znak obrócił łeb. Tucker podniósł pięść, potem otworzył dłoń i rozcapierzył dwa palce, wydając komendę: Trop.

Pies popędził prosto na południe.

Tucker asekuracyjnie ruszył na południowy wschód, gotów w razie konieczności przeciąć mężczyźnie drogę.

Biegnąc, obserwował na ekranie pozycję partnera. Kain dotarł do kanału i zatrzymał się na brzegu. Przez kilka sekund kropka nie zmieniała położenia, potem znowu ruszyła, równolegle do kanału, i szybko zwiększała prędkość.

To mogło oznaczać tylko jedno.

Cel wsiadł do łodzi.

Tucker biegł co sił w nogach; gdy omijał ostatnie drzewa, musiał schylać głowę. Wypadł z lasu na otwartą przestrzeń. Wzdłuż kanału ciągnął się wysoki wał, którego szczytem pędził Kain. Z prawej strony dobiegał warkot silnika. Tucker ruszył w tamtą stronę. Wiedział, że nie ma szans zrównać się z łodzią.

Przez chwilę się zastanawiał. Z mapy wynikało, że kanał jest wąski, ma nie więcej niż pięć metrów szerokości.

Da się zrobić, pomyślał.

– POWAL… ROZBRÓJ! – krzyknął.

Pies nisko opuścił łeb, zwiększył tempo, zeskoczył z wału i zniknął.

Kain szybuje, podekscytowany pędem powietrza na sierści. Oto sens jego życia, nieodłączny jego naturze jak bicie serca.

Doścignięcie i powalenie zwierzyny.

Gdy przednie łapy uderzają w drewno pokładu, błyskawicznie przesuwa zad, żeby te tylne znalazły się w idealnej pozycji. Odbija się od desek i skacze w kierunku kabiny.

Jego zmysły się wyostrzają, chłoną szczegóły.

Smród spalonego oleju…

Żywica wypolerowanego drewna…

Ślady soli i strachu prowadzące do otwartych drzwi kabiny…

Podąża tym tropem, napędzany przez komendę i zew natury.

Wpada do kabiny, widzi odwracającego się człowieka, który wytrzeszcza przerażone oczy, strach emanuje z porów jego skóry, z gardła płynie świst zaskoczenia.

Człowiek unosi rękę, nie w odruchowo obronnym geście, ale pewnie zaciśniętą na chwycie pistoletu.

Kain wie, do czego służy pistolet.

Huk go ogłusza, kiedy daje susa.

Godzina 10.33

Gdy Tucker wbiegł na wał, nad wodą rozchodziło się echo strzału. Strach ścisnął mu serce. Pięćdziesiąt metrów dalej pogłębiarka skręcała, kierując się dziobem w stronę brzegu.

Przerażenie dodawało Tuckerowi skrzydeł, kiedy biegł dalej. W końcu zrównał się z łodzią, odbił się i skoczył wysoko w powietrze. Ciężko wylądował na rufie; padając, uderzył w nadburcie i poczuł oślepiający ból. Mimo to przekręcił się, dźwignął na kolana i uniósł makarowa.

W otwartej kabinie zobaczył leżącego na plecach mężczyznę, który wymachiwał lewą ręką i wierzgał nogami. Kain zaciskał zęby na jego prawym przedramieniu. Muskularny malinois był na tyle silny, że potrząsał swoją zwierzyną jak szmacianą lalką.

Rosjanin krzyknął coś w ojczystym języku. Tucker kiepsko znał rosyjski, ale ton mówił sam za siebie.

– Zabierz go! Proszę!

Celując w pierś mężczyzny, wszedł do kabiny.

– PUŚĆ – powiedział spokojnie.

Kain natychmiast wykonał polecenie i cofnął się z cichym warknięciem, pokazując zęby.

Rosjanin przycisnął do piersi poranioną rękę, szeroko otwierając załzawione z bólu oczy. Tucker przypuszczał, że silne szczęki Kaina złamały kość łokciową i prawdopodobnie również promieniową.

Wcale nie współczuł temu człowiekowi, który o mało nie zastrzelił jego partnera.

Kilka kroków od Rosjanina leżał rewolwer, wciąż dymiący w zimnie. Tucker podszedł i spojrzał na powalonego mężczyznę.

– Mówisz po angielsku?

– Angielski… tak, trochę mówić angielski.

– Jesteś aresztowany.

– Co? Ja nie…

Tucker zrobił zamach prawą nogą i kopnął go prosto w czoło, pozbawiając przytomności.

– To by było na tyle – dodał.

Wyłącznik awaryjny

Подняться наверх