Читать книгу Wyłącznik awaryjny - Grant Blackwood - Страница 13

2

Оглавление

Władywostok, Rosja

4 marca, godzina 12.44 czasu miejscowego

– Jest mi pan winien za nową szybę – zagrzmiał Bogdan Fiedosiejew, podając mu kieliszek lodowatej wódki.

Tucker postawił kieliszek na brzegu stolika przy kanapie. Nie lubił wódki, ale, co ważniejsze, w tej chwili nie ufał swoim rękom. Po strzelaninie w porcie był napompowany adrenaliną – wrażenie nie było ani mu obce, ani nieprzyjemne. Zastanawiał się, jaką jego część stanowi euforia, a jaką zespół stresu pourazowego, bo tak w żargonie medycznym określa się nerwicę frontową albo wyczerpanie bojowe, stan zbyt często występujący u wielu weteranów wojny w Iraku i Afganistanie.

W porównaniu z innymi żołnierzami, w jego przypadku stres pourazowy był umiarkowany, ale stał się nieodłączną częścią życia Tuckera. Choć dobrze sobie z nim radził, wciąż czuł, że gdzieś się w nim czai, jak potwór, który szuka szczeliny w mentalnym pancerzu. Uważał tę metaforę za dziwnie krzepiącą. Czujność była jego drugą naturą. A jednak tkwiący w nim buddysta szeptał mu do ucha, żeby się odprężył.

Odpuść sobie.

Wzmacnia cię to, w co wierzysz.

Stajesz się taki, jakim chcesz być.

Niezupełnie potrafił ustalić, kiedy i gdzie przyjął taką filozofię. Sama się do niego podkradła. Miał kilku nauczycieli – jednego cenił w szczególności – ale podejrzewał, że źródłem jego światopoglądu były wędrówki z Kainem. Napotykając ludzi niemal każdego pokroju, nauczył się brać ich takimi, jakimi są, bez bagażu z góry wyrobionych opinii. Doszedł do przekonania, że w ludziach jest więcej podobieństw niż różnic. Każdy próbuje znaleźć drogę do szczęścia, do poczucia spełnienia. Dążą do celu na różne sposoby, ale nagroda pozostaje taka sama.

Dość, nakazał sobie w duchu. Rozważania są dobre, lecz dawno temu przekonał się, że są jak tequila – lepiej ich zażywać tylko w małych dawkach.

Kain siedział spokojnie przy jego stopach, ale oczy wciąż miał jasne i czujne. Nic nie umykało jego uwadze: postawa, ruchy ręki i oka, tempo oddychania, zapach i intensywność potu partnera. Jak można się było spodziewać, pies wychwytywał wiszący w powietrzu niepokój.

Tucker też go czuł.

Zostali parą między innymi z powodu zaskakująco wysokiej empatii Kaina. Przewodnicy służących w wojsku psów mawiają: „To spływa po smyczy”, co opisuje, jak z czasem oboje, człowiek i zwierzę, zaczynają podzielać emocje wiążące jednego z drugim. Ten dar pozwalał Kainowi odczytywać ludzi, dostrzegać niuanse mowy ciała i mimiki, które umykały innym.

Jak teraz, z napięciem wciąż panującym w pokoju.

– I za boczne lusterko – dodał Fiedosiejew z wymuszonym uśmiechem. – Zniszczył pan szybę i lusterko. Bardzo kosztowne, jedno i drugie. A co najgorsze, mógł pan zabić mojego szofera.

Tucker nie chciał ustąpić, bo wiedział, że byłoby to oznaką słabości.

– Pocisk karabinowy wystrzelony z takiej odległości i pod takim kątem miał zbyt małą siłę, żeby przebić kuloodporną szybę limuzyny. Może gdybym stał na masce, pana szofer miałby powody do zmartwienia.

Fiedosiejew zmarszczył czoło.

– Jednak zostały zniszczone bardzo drogie rzeczy, prawda?

– Może pan odciągnąć z mojej premii – powiedział Tucker.

– Z premii? Jakiej premii?

– Tej, którą dostanę od pana za ocalenie życia.

– Poradzilibyśmy sobie z… – zaczął stojący za Fiedosiejewem Jurij, ale szef uniósł rękę, uciszając go. Jurij poczerwieniał. Dwóch ochroniarzy stojących za nim przestąpiło z nogi na nogę i wbiło oczy w podłogę.

Tucker wiedział, co myślą ci trzej. Tryb przypuszczający jest nie do przyjęcia, kiedy chodzi o osobistą ochronę. No, a musieli przyznać, że ten obcy – ten Amerykanin ze swoim psem – ocalił ich szefa. Z drugiej strony, Jurij na coś się przydał; interweniował na policji, żeby nie dopuścić do komplikacji związanych z zabiciem zamachowca.

Półtorej godziny po zatrzymaniu drugiego mężczyzny, który obecnie przebywał w policyjnym areszcie, Tucker spotkał się z Fiedosiejewem i jego świtą w hotelu Meridian, gdzie Rosjanin wynajmował najwyższe piętro apartamentów dla VIP-ów. Wyposażenie było wygodne, ale wystrój przesadnie ozdobny. Sfatygowany sowiecki szyk. Śnieg wciąż padający za oknami zasłaniał oszałamiający widok na Zatokę Piotra Wielkiego i kontynentalną Rosję.

– Zaproponuję panu coś lepszego niż premia – oznajmił Fiedosiejew. – Dołączy pan do mojego zespołu. Na stałe. Jestem hojny. Pański pies co wieczór będzie jadł stek. Spodoba mu się, prawda?

– Niech pan sam go zapyta.

Fiedosiejew przeniósł spojrzenie na Kaina, uśmiechnął się i pogroził Tuckerowi palcem.

– Bardzo zabawne. – Spróbował innej taktyki. – Wie pan, że te dwie swołocze mogły mieć pomocnika. Jeśli wciąż jest…

„Swołocz” było jednym z jego ulubionych słów. Z grubsza rzecz biorąc, oznaczało kanalię.

Tucker nie pozwolił mu skończyć.

– Jeśli ma pan rację, Jurij z pewnością znajdzie wszystkich zamieszanych w tę próbę zabójstwa.

Zwłaszcza że jeden z zamachowców już przebywał w areszcie.

Tam tortury były narzędziem używanym równie powszechnie jak nóż i widelec.

Fiedosiejew westchnął.

– Więc jak brzmi pańska odpowiedź?

– Doceniam propozycję, ale mój kontrakt wygasa za dwa dni. Później muszę być gdzieś indziej.

Skłamał, ale nikt mu tego nie zarzucił.

Prawda była taka, że nie musiał nigdzie być i w tej chwili ten stan rzeczy najzupełniej mu odpowiadał. Co więcej, Jurij i jego ludzie kiedyś służyli w wojsku i przeszłość wpływała na wszystko, co robili i mówili. Miał takich jak oni powyżej uszu. Odsłużył swoje i rozstał się z armią w mniej niż przyjacielskiej atmosferze.

Oczywiście, pierwsze dni w wojsku bardzo mu się podobały i na poważnie się zastanawiał, czy nie zostać żołnierzem zawodowym.

Do czasu operacji Anakonda.

Sięgnął po kieliszek wódki, gdy naszły go nieproszone wspomnienia. Nienawidził odgłosu kostek lodu grzechoczących o kryształowe szkło. ZSP, zespół stresu pourazowego… Zastanawiał się, czy na pewno tylko psychiczny odłamek tkwi w pobliżu jego serca.

Wypił trochę wódki, żeby zalać nią wspomnienia.

Nie miał wpływu na to, kiedy się pojawiają i kiedy odpływają.

Znowu pyknęło mu w uszach, jak wtedy, gdy śmigłowiec ewakuacyjny zwiększał wysokość, a on czuł pęd gorącego powietrza.

Zamknął oczy, wspominając ten dzień, wracając myślą do tamtej wymiany ognia. Towarzyszył żołnierzom z Dziesiątej Dywizji Górskiej, którym przydzielono zadanie zlikwidowania bunkrów w górach Shahi-Kot. Tego dnia miał dwóch partnerów: Kaina i Abla, braci z tego samego miotu. Jeśli Kain był jego prawą ręką, to Abel stanowił lewą. Wyszkolił obydwa psy.

Do jego zespołu w górach dotarło wezwanie o pomoc. Śmigłowiec Chinook przewożący grupę żołnierzy Navy Seals, trafiony pociskiem z granatnika, runął na szczyt zwany Takur Ghar. Tucker i jego oddział zostali wysłani na wschód i niedługo po rozpoczęciu mozolnej wspinaczki wpadli w zasadzkę w wąwozie. Eksplodowały dwa fugasy – prowizoryczne miny lądowe zakopane w ziemi – zabijając większość ludzi i raniąc pozostałych, łącznie z Ablem, któremu wybuch urwał lewą przednią łapę.

Po kilku sekundach z kryjówek wyskoczyli talibowie i błyskawicznie rzucili się na niedobitków. Tuckerowi wraz z garstką żołnierzy udało się znaleźć osłonę i utrzymać pozycję do czasu lądowania śmigłowca ewakuacyjnego. Kiedy znalazł się na pokładzie z Kainem i kolegami, chciał wyskoczyć i wrócić po Abla, ale jeden z członków załogi odciągnął go od drzwi i przytrzymał. Tucker mógł tylko patrzeć.

Gdy śmigłowiec wystartował i leciał nad wąwozem, dwóch talibów popędziło za Ablem, który kuśtykał w kierunku wznoszącej się maszyny, brocząc krwią z okaleczonej łapy i z bólem w oczach wpatrując się w swojego przewodnika. Tucker ponowił próbę przedarcia się do drzwi, ale znowu ktoś pociągnął go do tyłu.

Talibowie dopadli Abla. Tucker wymazał z pamięci te ostatnie chwile, ale nie głos, który zawsze go nawiedzał i kołatał w zakamarku umysłu: Mogłeś się bardziej postarać, mogłeś po niego pobiec.

Wiedział, że gdyby to zrobił, też zostałby zabity, ale przynajmniej Abel nie byłby sam. I nie zastanawiałby się, dlaczego partner go porzucił…

Wrócił do rzeczywistości, otworzył oczy i jednym haustem wypił resztę wódki, żeby jej ciepło wypaliło najgorszy lód z tego zimnego bólu.

– Panie Wayne… – Bogdan Fiedosiejew pochylił się, z zatroskaniem marszcząc czoło. – Jest pan chory? Zrobił się pan blady jak śmierć, przyjacielu.

Tucker odchrząknął i pokręcił głową. Bez spoglądania wiedział, że Kain na niego patrzy. Wyciągnął rękę i uspokajająco ścisnął jego kark.

– Nic mi nie jest. O czym mówiliśmy…?

Fiedosiejew się wyprostował.

– O tym, żeby pan do nas dołączył wraz ze swoim psem.

Tucker skupił się na Rosjaninie i teraźniejszości.

– Nie, przykro mi, jak powiedziałem, muszę być gdzieś indziej.

Skłamał, ale był gotów ruszyć w drogę, musiał ruszyć w drogę.

Pozostało pytanie: Co będzie robić?

Fiedosiejew głośno westchnął.

– No dobrze. Ale gdyby pan zmienił zdanie, wystarczy mnie powiadomić. Na dzisiejszą noc zatrzyma się pan w jednym z apartamentów. Zamówię dwa steki. Jeden dla pana, drugi dla pańskiego psa.

Tucker pokiwał głową, wstał i uścisnął mu dłoń.

Na razie takie plany muszą wystarczyć.

Godzina 23.56

Zbudził go świergot telefonu satelitarnego.

Sięgnął po niego na oślep i sprawdził, która godzina.

Prawie północ.

Co teraz? Fiedosiejew nie miał żadnych spotkań przewidzianych na tę noc, więc obaj z Kainem dostali wolne. Czyżby coś się stało? Jurij wcześniej powiadomił go, że zamknięty w areszcie członek Władywostockich Separatystów pękł i wszystko wyśpiewał.

Właśnie dlatego Tucker spodziewał się spokojnej nocy.

Podniósł telefon i spojrzał na numer: zastrzeżony. To rzadko wróżyło coś dobrego.

Kain siedział na brzegu łóżka, patrząc na niego.

Tucker odebrał.

– Słucham?

Seria pisków i trzasków sugerowała, że rozmowa będzie filtrowana przez szereg cyfrowych koderów.

Wreszcie usłyszał głos rozmówcy.

– Kapitanie Wayne, cieszę się, że pana złapałem.

Tucker odprężył się, choć nie do końca. Gdy rozpoznał głos, zaczęło w nim narastać podejrzenie. Dzwonił Painter Crowe, dyrektor Sigma Force i człowiek, który próbował go zwerbować po poprzedniej misji. Rola Sigmy w działaniach wywiadowczych i obronnych Stanów Zjednoczonych wciąż pozostawała dla niego tajemnicą, ale jedno wiedział na pewno: Sigma pracowała pod egidą DARPA, supertajnej Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych podlegającej Departamentowi Obrony USA.

Odkaszlnął, żeby nie mówić zaspanym głosem.

– Zakładam, dyrektorze, że pan wie, którą mamy tu godzinę?

– Tak… przepraszam. Ale to ważne.

– Czy tak nie jest zawsze? Co się dzieje?

– Wydaje mi się, że pański kontrakt z Bogdanem Fiedosiejewem zbliża się do końca. Wygasa za dwa dni, o ile się nie mylę.

Tucker powinien być zaskoczony, że Crowe o tym wie, ale przecież ten człowiek miał zatrważająco duże możliwości zdobywania informacji.

– Dyrektorze, przypuszczam, że nie dzwoni pan po to, żeby uciąć sobie pogawędkę. Może przejdzie pan do rzeczy?

– Potrzebuję przysługi. Pańska rosyjska wiza jest ważna jeszcze przez czterdzieści dwa dni.

– I coś mi mówi, że chce pan mi je zabrać.

– Tylko kilka. Chciałbym, żeby poznał pan naszego przyjaciela.

– Mam dość przyjaciół. Dlaczego ten jest taki wyjątkowy?

Zapadła cisza; trwała zbyt długo. Tucker zrozumiał. Rozmowa była szyfrowana, ale jego pokój mógł być na podsłuchu… znając Rosjan, prawdopodobnie był. Przekazanie wszelkich dalszych szczegółów będzie wymagało podjęcia dodatkowych środków ostrożności.

Tucker skłamałby, mówiąc, że to go nie zaintrygowało.

Podejrzewał również, że przerwa w rozmowie jest sprawdzianem.

Zadając kolejne pytanie, dowiódł, że rozumie potrzebę poufności.

– Gdzie?

– Osiemset metrów od hotelu, automat telefoniczny na północno-wschodnim narożniku Apartamentowca Siwy Koń.

– Znajdę go. Proszę mi dać dwadzieścia minut.

Był na miejscu po osiemnastu. Stał, tupiąc dla rozgrzewki. Używając karty prepaid, zadzwonił na główny numer Sigmy i czekał, słuchając trzasków kodera. W końcu zastąpił je głos Crowe’a.

Dyrektor od razu przeszedł do sedna.

– Jest mi pan potrzebny do wywiezienia z kraju pewnego człowieka.

To proste zdanie niosło mnóstwo informacji. Fakt, że według Crowe’a ten człowiek nie może wyjechać z Rosji na własną rękę, wskazywał na dwie rzeczy.

Po pierwsze, miał dla Sigmy bardzo duże znaczenie.

Po drugie, zwyczajne środki transportu nie wchodziły w rachubę.

Innymi słowy, ktoś nie chciał, żeby ten człowiek opuścił kraj.

Tucker wiedział, że nie powinien pytać, dlaczego musi opuścić Rosję. Crowe był zagorzałym wyznawcą zasady „Powiem ci tylko tyle, ile musisz wiedzieć”, ale on miał następne pytanie, na które chciał usłyszeć odpowiedź.

– Dlaczego ja?

– Już pan tam jest, ma pan przykrywkę, a także odpowiednie umiejętności do wykonania tego zadania.

– A pan nie ma nikogo innego pod ręką.

– To też.

– Dla jasności, dyrektorze… to przysługa. Nic więcej. Jeśli próbuje mnie pan nakłonić do dołączenia…

– Ależ skąd! Proszę wydostać naszego przyjaciela z Rosji, na tym koniec. Zarobi pan dwa razy więcej, niż wynosi pańskie zwykłe honorarium. Na czas misji przydzielę panu oficera prowadzącego. Nazywa się Ruth Harper.

– Poważnie? – Tucker nie przepadał za niespodziankami. – Dyrektorze, przecież pan wie, że nie dogaduję się z ludźmi, zwłaszcza z tymi, których nie miałem okazji poznać.

– Harper jest w porządku. Naprawdę zna się na swojej robocie. Proszę dać jej szansę. Zrobi pan to?

Westchnął. Nie miał wielkiego zaufania do agencji rządowych, ale, jak dotąd, Crowe okazał się wiarygodnym facetem.

– Proszę mi podać szczegóły.

Wyłącznik awaryjny

Подняться наверх