Читать книгу Złoty dukat - Grażyna Bąkiewicz - Страница 3
Wstęp - w którym dowiemy się, jak można zostać królem, czemu pewną fabrykę w Łodzi pomalowano na biało i gdzie jest ukryty skarb
Оглавлениеw którym dowiemy się, jak można zostać królem, czemu pewną fabrykę w Łodzi pomalowano na biało i gdzie jest ukryty skarb
Jest rok 1851.
Przy Górnym Rynku1, gdzie kończy się ulica Piotrkowska, a zaczyna reszta świata, stoi pałac2. Mieszkają w nim król – Ludwik Ferdynand, jego żona – Emilia Charlotta i ich dzieci – gromada chłopców i jedna dziewczynka. To głównie z ich powodu pałac nie zna pojęcia ciszy.
Właśnie biegną przez hol z wrzaskiem.
– Mamo, mamo, Felek uciekł!
– Jak to uciekł? – dziwi się pani Emilia Charlotta.
– Emil otworzył klatkę i Felek zwiał!
Emil to piąty syn króla, a Felek to szpak. Gdy Felek był pisklakiem, wypadł z gniazda wprost pod nogi króla. Ludwik Ferdynand podniósł go, zabrał do pałacu i przez całą wiosnę z nieskończoną cierpliwością uczył jeść, fruwać i gwizdać wesołe melodyjki. I teraz szpak miałby uciec? Niemożliwe!
– Nie mógł polecieć daleko, bo ma uszkodzone skrzydło – mówi pani Emilia. – Na pewno jest gdzieś w pobliżu!
W poszukiwaniach uczestniczy cała służba – kucharka, pokojówka i stajenny. Król jest wystarczająco bogaty, by posiadać więcej służących, różnych lokajów, kamerdynerów, kredensowe, podkuchenne3, ale pani Emilia Charlotta nie zgadza się, by usługiwało im tylu ludzi. Jest córką lekarza i nie przywykła do nadmiaru służby. Z większością spraw radzi sobie sama i uważa, że pomoc kucharki, pokojówki i stajennego wystarczą w zupełności. Chociaż w niektórych sytuacjach przydałoby się więcej ludzi, jak na przykład teraz.
Na szczęście do poszukiwaczy dołącza dziadek Adam, ciotka Wilhelmina i jej córka Charlotta. Przetrząsają przyległy do pałacu sad i warzywnik, ale bez rezultatu. Felek przepadł jak kamień w wodę!
– Pewnie kot go zjadł! – mruczy kucharka. – Patrzcie, jak się oblizuje!
Rzeczywiście, kot wygląda na zadowolonego.
– Co powiemy tacie? – martwią się dzieci.
– Tata jest dobry i pobłażliwy, na pewno zrozumie! – uspokaja mama. – Idźcie się bawić!
Nic jednak nie jest w stanie ich rozweselić – ani koło do turlania, ani koń na biegunach, ani domek dla lalek, ani malowany ptak na kółkach, ani drewniane klocki. Kontynuują poszukiwania, a mama cierpliwie towarzyszy im przez całe przedpołudnie, a potem przytula i pociesza.
W końcu wraca tato. Oj, co to będzie?
– Tatku, stało się wielkie nieszczęście! – informują go natychmiast dzieci.
– A jakież to? – pyta pan Ludwik, popatrując na zaczerwienione oczy i zasmarkane nosy.
– Kot zjadł Felka!
– A kto widział, jak go jadł? – pyta pan Ludwik.
– Nikt – wzdycha Ludwik. – Ale szpaka nie ma, a kot się oblizywał!
– Czyli tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. A skoro tak, to nic nie jest jeszcze przesądzone!
Pan Ludwik świszcze przez zęby, a tu myk – spod zasłony wygląda szpacze oczko. Okazało się, że Felek wcale nie uciekł, tylko się schował. Pewnie przespał całe zamieszanie, a może wcale nie spał, tylko śmiał się z tych, co go szukali? Teraz z niewinną miną siedzi na ramieniu pana Ludwika Ferdynanda i wyskubuje kłaczki bawełny z jego czarnej brody.
– A to łobuziak! – kręci głową Gucio. – Napędził nam stracha!
– To ważna lekcja dla was – mówi tata.
– Jaka lekcja? – dziwią się dzieci.
– A taka, że nie warto rozpaczać, póki nie ma stuprocentowej pewności, że sprawa jest przegrana. W trudnej sytuacji należy zachować spokój i mieć nadzieję na dobre zakończenie.
Taki jest pan Ludwik – zawsze pełen optymizmu i pogody ducha. Może dlatego wszystko mu się udaje, a już dzieci udały mu się w szczególności. Silne i zdrowe, z ogorzałymi od słońca buziami i wesołymi oczami. Pan Ludwik najbardziej lubi, gdy obsiadają go jak wróble i wypytują o różne sprawy. Są bardzo wszystkiego ciekawe.
– Tato, a jak zostałeś królem? – pytają.
– Opowiadałem wam to już z tysiąc razy! – opędza się pan Ludwik, ale tylko na niby, bo chętnie opowie tysiąc pierwszy raz.
Rozczesuje palcami brodę, gładzi po łebku szpaka i zaczyna:
– Urodziłem się w dalekiej Saksonii, w Niemczech. Mój tato był tkaczem, ale ja zapragnąłem zostać królem. Tato nie śmiał się z moich marzeń, a gdy podrosłem, pozwolił mi ruszyć w świat w poszukiwaniu szczęścia.
Dzieci znają na pamięć najmniejszy szczegół tamtej podróży, ale za każdym razem słuchają z równym zaciekawieniem.
– Objechałem wiele krajów, ale dopiero w mieście o dziwnej nazwie „Łódź” znalazłem to, czego szukałem. Korona królewska oczywiście nie leżała na ulicy, ale istniała szansa, by ją zdobyć. Do rywalizacji przystąpić mogli ci, którzy znali się na tkactwie. To było coś w sam raz dla mnie, bo dzięki swojemu ojcu znałem się na tym doskonale. Ale takich jak ja było wielu. Każdemu, kto chciał wziąć udział w wyścigu, dawano za darmo działkę, by miał gdzie zbudować dom i postawić warsztat. Gdy przyjechałem, ziemia wzdłuż traktu piotrkowskiego została już rozdzielona, a tkanie rozpoczęte. Zasada była prosta: wygra ten, kto utka najwięcej materiału.
– No i co? No i co? – dopytuje Gucio, jakby słyszał tę historię pierwszy raz.
– Został tylko plac na samym końcu traktu. Płynęła tam rzeka Jasień, nad jej brzegami brodziły czaple, a chłopcy, którzy łowili ryby, opowiedzieli mi legendę o diabłach, które przed wiekami spaliły Łódź. Z pożaru ocalało tylko kilka chat, a co najdziwniejsze, tylko te bielone. To mi dało do myślenia. Zanim wróciłem do ratusza, już byłem zdecydowany, że biorę tę działkę. Bo kto powiedział, że drugi koniec traktu jest gorszy od pierwszego, prawda?
– Właśnie! – przytakują przejęte dzieci i nadstawiają uszu na dalszy ciąg historii, ale akurat w tym momencie wchodzi Józia z wielką wazą.
Wiosenny zapach zupy szczawiowej sprawia, że panu Ludwikowi zaczyna burczeć w brzuchu, więc przerywa opowieść i skupia się na wazie.
– Co było dalej? – dopytują dzieci, ale król tylko macha ręką.
– Przecież wiecie!
One jednak nie mają zamiaru zostawić opowieści bez zakończenia. Skoro tacie nie chce się już gadać, robią to za niego.
– Zacząłeś pertraktacje4 z władzami! – podejmuje opowieść Ludwiś.
– Zgadza się! – kiwa głową tata, wkładając szpaczka do klatki.
– Negocjowałeś twardo warunki – dodaje Rysio.
– Owszem! – potakuje król, myjąc ręce w miednicy, którą przyniosła pokojówka Marcysia.
– Obiecałeś, że zbudujesz warsztat tkacki, jakiego to miasto nie widziało – ciągnie opowieść Gustaw.
– Tak jest! – uśmiecha się pan Ludwik, wycierając dłonie.
– I obietnicy dotrzymałeś! – wołają chórem.
– Ma się rozumieć! – mówi, zajmując miejsce u szczytu stołu. – Sprawdźcie, czy jeszcze stoi!
Rzucają się do okna i wołają jedno przez drugie:
– Jest, jest!
Na drugim brzegu Jasienia pyszni się najwspanialsza budowla w Łodzi i w całym znanym dzieciom świecie. To nie zwykły warsztat, ale wielka fabryka! Można by wziąć ją za zamek, gdyby nie wysokaśny na kilkadziesiąt metrów komin. Słońce odbija się od bieli murów. Cóż to za widok! Pan Ludwik kazał otynkować ceglane mury, a tynk wybielić, bo uznał, że warto skorzystać z podpowiedzi pozostawionej w legendzie. Jeśli biel może uchronić przed złem, to warto zainwestować w parę beczek farby. Biała Fabryka – taka nazwa przylgnęła do niej od samego początku.
– Tato, czy ty naprawdę jesteś królem? – pyta mały Emil.
– A tak! – kiwa głową pan Ludwik i dodaje z powagą: – Królem perkalu5!
– Wasz tato prześcignął wszystkich tkaczy i produkuje najwięcej tkaniny! – mówi z dumą mama.
– I jest najlepszym tatą! – wołają dzieci.
To prawda. Pan Ludwik doskonale wie, że szczęśliwe dzieciństwo to najwspanialsze, co może przytrafić się w życiu człowieka. I robi wszystko, by zapewnić takie swoim pociechom. Nie trzyma ich pod kloszem, przeciwnie, pozwala uganiać się po łąkach, hodować polne myszki, uczy je grać w krykieta i jeździć konno, a w wolnych chwilach buduje z nimi pałace z barwnego perkalu. Wszystkie są mądre, odważne i sprytne, chociaż w różnych proporcjach. Ludwiś jest ostrożny, Ama pomysłowa, Rysio czupurny, Gucio opiekuńczy, Robert sprytny, Emil psotny, Gienio płaksa. Na razie trudno powiedzieć, co z nich wyrośnie, ale jedno jest pewne – następcą króla może zostać tylko to z dzieci, które będzie potrafiło zapanować nad Machiną6 ukrytą we wnętrzu Białej Fabryki. Do władania nią potrzebne są i odwaga, i mądrość, pomysłowość i spryt. Machina jest przerażająca, ale to dzięki niej tato został królem.
– Siadajcie do stołu, bo zupa stygnie! – woła pani Emilia. – Smacznego!
Nie dają się prosić. Chwytają za łyżki i wcinają.
Pan Ludwik też zajada, aż mu się uszy trzęsą. Nazywa się Geyer, Ludwik Ferdynand Geyer.
Łódzka zupa szczawiowa Józi
Kawałek mięsa ugotować do miękkości z listkiem laurowym i włoszczyzną. Włoszczyznę wyjąć, a dodać dużą garść szczawiu pokrojonego w paseczki. Jeszcze tylko zaklepka i po kilku minutach zupa gotowa. Podajemy ze śmietaną, rozdrobnionym mięsem i jajkiem na twardo. Pycha7!
1 Dziś to plac Reymonta.
2 Obecnie to zwykła kamienica na rogu Piotrkowskiej i Przybyszewskiego, choć w połowie XIX wieku był to pierwszy pałac fabrykancki w Łodzi.
3 Lokaj – służący pilnujący porządku w bogatym domu; kamerdyner – osobisty lokaj pana domu, nadzorujący podawanie do stołu; kredensowa – służąca zajmująca się porządkowaniem zastawy stołowej; podkuchenna – kobieta zatrudniona jako pomoc w kuchni.
4 Pertraktacje – rozmowy, mające doprowadzić do zawarcia umowy.
5 Perkal – tkanina bawełniana, miła w dotyku.
6 Machina to maszyna parowa, którą Ludwik Geyer sprowadził do Łodzi w 1838 roku.
7 Przepisy zaczerpnięte ze wspomnień autorki, przepisów babci oraz książki Anny Wojciechowskiej Fifka i żulik, czyli domowa kuchnia łódzka.