Читать книгу Pudełko pełne wspomnień - Grażyna Kuźmicka - Страница 5

Białe tenisówki

Оглавление

Ilekroć grzebię w starym pudełku z zapiskami z pamiętnika, zawsze mam wrażenie, że dotykam świętości wspomnień o mamie, o czasie, który minął bezpowrotnie, ale wrył się w pamięć i wcale nie wyblakł. Przekładam delikatnie pożółkłe dokumenty ze szpitala z historią choroby mamy: kilka wyników badań, nazwisko lekarza prowadzącego, akt zgonu oraz datowaną na drugi dzień po śmierci mamy prośbę ojca do ZUS-u o wypłatę zasiłku pogrzebowego.

Minęło ponad pół wieku, a ja to wszystko pamiętam tak dokładnie, jak by to było zaledwie wczoraj.

Ostatnie dwa lata życia mamy to ciągły pobyt w szpitalu przerywany krótkimi, tygodniowymi odwiedzinami w domu, zawsze na żądanie mamy. Czyż można się dziwić tej jeszcze młodej, bo przecież zaledwie trzydziestopięcioletniej kobiecie, która zostawiała w domu dwoje dzieci pod opieką wiecznie pijanego męża, że przerywała leczenie szpitalne na własne żądanie?

I czy można się dziwić, że to wszystko tak mocno wryło mi się w pamięć? Przecież pamięć ma to do siebie, że zapisuje w głowie wszystko, co najbardziej nas bolało, co najbardziej kochaliśmy, za czym najbardziej tęsknimy, co straciliśmy najcenniejszego, z czym nie umiemy się pogodzić i uporać.

Opiszę ostatni dzień życia mojej mamy, bo jeżeli teraz tego nie zrobię, to już chyba nigdy.

Mama była w domu na tygodniowym zwolnieniu ze szpitala i mimo potwornego bólu głowy (złośliwe nadciśnienie tętnicze na tle nerek) starała się sprostać codziennym obowiązkom. Ojciec pracował wówczas jako instruktor nauki jazdy na motocyklu w lubelskim LPŻ. Jedną z jego kursantek była siedemnastoletnia siksa, która już pół roku po śmierci mamy zajęła jej miejsce. Wiedziałam, że się spotykają, bo nakryłam ich, jak się całowali; trzymałam to w tajemnicy przed mamą, żeby jej nie denerwować.

Tego ranka mama zrobiła nam nasze ulubione śniadanie: kaszę mannę na gęsto, polaną truskawkami i sokiem z wecka i pozwoliła ojcu zabrać ze sobą do pracy Tonia. Zostałam z mamą, ugotowałyśmy kartoflankę na obiad i czekając na powrót ojca, mama, jakby coś przeczuwając, dawała mi wskazówki na życie.

Wielokrotnie podkreślała: „Ninka, pamiętaj, za wszelką cenę idź na studia, musisz się uczyć”.

Mamuś, przepraszam, ale nie poszłam na studia, bo nie miałam szans.

Ojciec przyjechał z Toniem; jakoś dziwnie szybko zjedli zupę i znowu odjechali. Po chwili mama zaczęła wymiotować i tracić przytomność. Przerażona, zawołałam sąsiadkę i prosiłam, by zadzwoniła na pogotowie; ja wycierałam mamie twarz i usta, pilnując, by się nie zakrztusiła. Płacząc i jednocześnie się modląc, błagałam mamę, by wytrzymała do przyjazdu karetki. Odzyskała na chwilkę świadomość i powiedziała:

– Ninka, tylko do Szarytek, bo z innego szpitala już nie wrócę.

Boże, jak ja błagałam lekarza, by zawiózł mamę do Szarytek. Obiecał, ale nie chciał mnie zabrać razem z mamą do karetki, więc biegłam za samochodem parę kilometrów do szpitala Szarytek. Tam się dowiedziałam, że odesłali mamę do Szpitala Bożego Jana na ostry dyżur, więc znowu pobiegłam, ledwo łapiąc dech.

Mama już leżała na łóżku, a wokół niej nerwowo chodzili lekarze i pielęgniarki. Dość chaotycznie opowiedziałam historię choroby, podałam nazwisko lekarza prowadzącego i za nic nie dałam się wyrzucić z sali. Nie było dobrze – a ja nienawidziłam całego świata, nienawidziłam Boga, nienawidziłam lekarza z karetki, który nie zostawił mamy u Szarytek, nienawidziłam siebie za bezradność. Cały świat był moim wrogiem.

Kucnęłam przy łóżku mamy i trzymałam ją za rękę. Szepcząc coś do niej, czułam przez delikatnie zaciśnięte palce, że ona wie, że jestem przy niej, że czuwam. Znowu kazano mi wyjść z sali, więc weszłam pod łóżko, zsuwając koc tak, by nikt mnie nie zobaczył. Przecież nie mogłam zostawić jej tutaj samej. Nie mogłam.

Czułam, jak jej ręka robi się coraz bardziej bezwładna. Umarła cichutko, jakby szeptem, niezauważalnie. I już nikt mnie nie wyganiał, i pozwolono mi trzymać tę stygnącą rękę, i opowiadać jej, że pamiętam, jak przyniosła do domu w misce z ziemią kreta, by pokazać nam, jak kret robi korytarze, jakie ma błyszczące futerko i głupi pyszczek, ale ona już tego nie słyszała, już była w dalekiej podróży.

W nocy na motocyklu do szpitala przyjechał ojciec z moim bratem i zawiózł nas do domu.

Chlał! Chlał na umór. Przechlał wszystko, łącznie z zasiłkiem pogrzebowym.

Sąsiedzi się złożyli i kupili trumnę oraz materiał, z którego uszyli białą, długą suknię. A ojciec? A ojciec kupił mamie do trumny... białe tenisówki! Pewnie dlatego nienawidzę białych butów.

Ktoś zawiadomił rodzinę mamy z Gliwic. Oni wiedzieli to, czego ja się domyślałam. To straszne oskarżenie, ale wszyscy podejrzewali, że ojciec otruł moją mamę. Czemu? A na co młodemu trzydziestopięcioletniemu mężczyźnie, zainteresowanemu siedemnastoletnią kursantką, chora żona? Podejrzenie potęgował fakt, że ojciec szybko spalił ubrania mamy i wszystko, czym wycierałam wymiociny – więc nie można było poddać tych rzeczy badaniom – oraz to, że nie wyraził zgody na sekcję zwłok, twierdząc, że żona by sobie tego nie życzyła. Pozostały bezradność, wściekłość i żałoba, z którymi do tej pory się nie uporałam i chyba nigdy się nie uporam.

Dzień pogrzebu był wyjątkowo zimny jak na początek października. Szłam za trumną odrętwiała, nic nie czując. Widziałam tylko Tonia, którego ktoś posadził obok trumny, bo sześciolatek nie dałby rady iść taki kawał drogi.

Mama była bardzo lubiana, więc w długim kondukcie szli wszyscy sąsiedzi, cała moja szkoła i studenci z pobliskich akademików, zwłaszcza dziewczyny, którym mama szyła sukienki.

Postawiono odkrytą trumnę obok wykopanego dołu, a ja wpatrywałam się w twarz mamy, licząc, że się uśmiechnie, otworzy oczy i wstanie. Klęczałam obok trumny i trzymałam dłoń na jej ręce, starając się ją ogrzać, i szeptem prosiłam:

– Mamusiu, obudź się, proszę, nie zostawiaj mnie tu samej. Boże, zabierz część mojego życia i daj mojej mamie!

Czego ja się spodziewałam? Cudu? Nie nastąpił.

Ktoś oderwał mnie od trumny, ktoś zamykał wieko, a ja widziałam te cholerne białe tenisówki, z których zsunęła się biała suknia, i do dzisiaj słyszę głuchy stukot młotka, którym ktoś przybijał gwoździami wieko.

Palą się świece, snuje się dym,

Kwaśno pachną chryzantemy.

Ja do ciebie przyszłam z niczym,

Na policzku strumyk niemy.

W krtani piecze.

Czy to świece?

Pudełko pełne wspomnień

Подняться наверх