Читать книгу World of Warcraft - Greg Weisman - Страница 7
ОглавлениеAramar Thorne odwrócił się od Światłości.
Wołała go, a on posłuchał wezwania, popłynął ku niej przez morze, pozbawiony pomocy okrętu, łódki czy tratwy, aż wreszcie skończyły się fale i znalazł się na brzegu. A Światłość wołała go nadal. Źródłem tej dziwnej Światłości nie było ani słońce, ani księżyc, ani nie były też nim gwiazdy, których konstelacje pokazywała mu matka, gdy miał zaledwie sześć lat. Wtedy ojciec Arama zniknął nagle, a matka przysięgała pod gwiazdami, że odnalezienie Greydona Thorne’a jest możliwe. Nie, ta Światłość była czymś zupełnie nowym, ruchomym celem wędrującym po niebie bez stałego rytmu czy trasy, niemal niemożliwym do wyśledzenia, co dopiero mówić o dokładnym określeniu jej źródła. A jednak Aram uświadomił sobie, że nadal zmierza w jego kierunku bezwolnie właściwie i bez zastanowienia. Szedł i szedł przez piaski pustyni, powalony las, grząskie bagno, gęstą dżunglę i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy potężne górskie zbocze wyrosło przed nim i zablokowało mu drogę. Lecz głos Światłości wciąż powtarzał jego imię: „Aramie, Aramie”, nie wydając przy tym tak naprawdę żadnego dźwięku, który docierałby do uszu Arama. Głos pochwycił go, jakby dłoń zamknęła się wokół jego serca i poderwała boleśnie, a już po chwili Aram Thorne szybował, szybował przez blask słońca i kłębowiska chmur, przez deszcz i grzmoty, aż błyskawica uderzyła tak blisko, że czuł, jak jeżą mu się włosy na przedramionach. Ale nawet błyskawica bladła w porównaniu z jasną, oślepiającą Światłością.
Tak daleko zawędrował, by ją odnaleźć, by mogła go ocalić, zwrócić mu ojca i zaprowadzić Arama do domu, do matki, połączyć ponownie z Robbem i Robertsonem, i Selyą, i nawet ze Smoluchem. A jednak, kiedy wreszcie do niej dotarł, Światłość go oślepiła i Aramar Thorne się odwrócił. Zawołała do niego: „Aramie, Aramie, to ty musisz ocalić mnie…”. Ale on się odwrócił. Raz jeszcze zawołała go po imieniu…
– Aramarze Thorne, zwlecz z posłania swój żałosny zadek!
Aramar obudził się nagle, usiadł gwałtownie i boleśnie uderzył czołem o dno koi znajdującej się zaledwie osiem czy dziewięć cali ponad miejscem, w którym kładł głowę.
Spędził na statku już sześć miesięcy i był pewien, że ma na czole trwałego siniaka, biorąc pod uwagę, ile razy zrobił dokładnie to samo – w ogóle nie wyciągał wniosków z wcześniejszych doświadczeń. Dziwny sen o ruchu i Światłości zaczął się już rozwiewać i Aram starał się zatrzymać choćby jego fragmenty, jednak ona miała całkowicie odmienną koncepcję.
Drugiego mata na okręcie Makasę Flintwill już dawno przestał bawić widok Arama rozbijającego sobie głowę. Fakt, że dzieciak nigdy nie budził się samodzielnie, a najczęściej dopiero wtedy, gdy krzyczała na niego przez całe dwie minuty, był dla niej kolejnym dowodem, że nie powinien znajdować się na pokładzie Falośmigłego. Niedobrze jej się robiło już na sam widok tego smarkacza, ale kapitan, choć nie wydał bezpośredniego rozkazu, to i tak uczynił ją odpowiedzialną za Arama. Nigdy jednak nie padła żadna sugestia, że Makasa ma traktować małego głupka łagodnie. Zmęczona krzykami, złapała go za bosą stopę i wyciągnęła z koi.
Aram wylądował twardo, skrzywił się z bólu i spojrzał na żywe wcielenie karzącej ręki losu. Makasa miała siedemnaście lat, zaledwie pięć więcej niż on, ale nawet gdy stawał na baczność, przewyższała go o dobre pół stopy. Teraz natomiast wisiała nad nim złowieszczo. Mrugnął dwukrotnie, próbując odzyskać ostrość wzroku. Blask z otwartego włazu oświetlał Makasę od tyłu, jej ciemna skóra niemal zlewała się z panującymi pod pokładem cieniami i mrokiem, a ponieważ Aram nie do końca oprzytomniał, widział ledwie niewyraźny zarys jej sylwetki. W żaden sposób jednak jej obecność nie była przez to mniej namacalna. Makasa miała pięć stóp i dziesięć cali, smukłe i muskularne ciało, kręcone włosy przycięte wyjątkowo krótko, niemal zupełnie przy głowie. Flintwill była siłą, której nic nie mogło zatrzymać, a Aram na swoje nieszczęście nie był obiektem, którego nic nie mogło poruszyć. Złapała go za tunikę na piersi i szarpnięciem postawiła na nogi.
– Zaraz dobijamy do brzegu – warknęła. – Wciągaj buty i za dwie minuty widzę cię w ładowni.
Aram podciągnął pończochy, włożył buty, ochlapał twarz wodą i wyszedł na pokład. Spojrzał w stronę brzegu, na pierwszy ląd, który widział od tygodnia, i podreptał ku ładowni, mijając po drodze marynarzy zajętych przygotowaniami do przybicia. Zdawał sobie sprawę, że bez względu na to, jak szybko będzie szedł, nigdy nie będzie to wystarczająco szybko dla drugiego mata na Falośmigłym.
Przerzucił nogi przez krawędź luku ładowni, złapał drabinę po obu stronach i gładko zjechał na dół. Przynajmniej tej sztuczki się nauczył. Podeszwy jego butów stuknęły o deski. Ładownia była słabo oświetlona, śmierdziało w niej stęchlizną i rybą.
Oczywiście Makasa już czekała. Stała odwrócona do niego plecami, ale zaczęła wyszczekiwać rozkazy, gdy tylko znalazł się na dole.
– Ta beczka i te cztery skrzynie mają trafić na brzeg. Pomóż mi z beczką, potem wrócisz po skrzynie. I upewnij się, że weźmiesz te właściwe.
Aram nie odpowiedział, nauczył się, że tak jest lepiej. Przez pierwsze dni na statku wypróbował już: „Tak jest, panienko!” i „Tak, proszę pani!”, ale za każdym razem Makasa krzywiła się z niesmakiem. Później jeszcze: „Tak jest, drugi macie!”, a nawet: „Tak jest, Flintwill!” i „Tak, Makaso!”, ale nic nie pasowało. Przestał więc zwracać się do niej po imieniu i używać tytułów. Bardzo się starał w ogóle do niej nie odzywać.
Przechylili ciężką beczkę i potoczyli ją przez ładownię. Zachlupotało. Pytanie wymknęło mu się z ust, zanim zdołał się powstrzymać:
– Co jest w środku?
– Gotowane na twardo jaja marynowane w solance – odpowiedziała Makasa ponuro, jakby rzucała mu wyzwanie, by zaprzeczył.
Aram skrzywił się z odrazą.
– Kto chciałby zjeść gotowane jajo zamarynowane w solance?!
– Poczekaj, to zobaczysz – uśmiechnęła się po raz pierwszy od rana. A może nawet od miesiąca.
Pokręcił głową, czego się ostatnio nauczył, bo wywracanie oczami najwyraźniej szczególnie złościło drugiego mata Makasę Flintwill, a Aram nie chciał dawać jej kolejnych powodów do niechęci. Wtoczyli beczkę na sieć załadunkową, a załoga pokładu zaczęła wyciągać ładunek przy pomocy lin i bloków. Makasa bez słowa wspięła się po drabinie, zostawiając Arama samego.
Wrócił do skrzynek, które pokazała mu wcześniej. Nie były zapieczętowane, więc podważył wieko jednej z nich, by zaspokoić ciekawość.
W skrzyniach znajdowały się stare, porysowane ostrza, osadzone na zniszczonych drewnianych rękojeściach, połamane noże i kawałki mieczy, a nawet zardzewiałe gwoździe.
Aram rozejrzał się po ładowni ojcowskiego statku. Pełno było tu przypadkowych przedmiotów i bezużytecznych śmieci, żaden normalny człowiek nie chciałby mieć czegoś takiego. A jednak te bezużyteczne śmieci stanowiły towar, którym handlował Greydon Thorne. Falośmigły przemierzał Azeroth, zawijając do portów zarówno Przymierza, jak i Hordy oraz wszystkich innych pomiędzy nimi. Kapitan Thorne handlował towarem nieoczywistym. Tu drobna wymiana, tam ubity interesik. Jeśli był z tego jakiś zysk, Aram o nim nie wiedział. Ponownie pokręcił głową.
Cztery razy przemierzył ładownię, umieścił kolejno cztery skrzynie w sieci i obserwował, jak każda zostaje uniesiona ku światłu. To mu się z czymś kojarzyło. Ale w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie z czym. Porzucił próby przywołania tego wspomnienia i ruszył śladem skrzyń.
Gdy wyszedł na pokład, otrzymał w nagrodę potężne klepnięcie w plecy, które pozbawiło go tchu, i usłyszał twarde:
– Dobry, synu Greydona!
– Proszę, nie nazywaj mnie tak – wykrztusił, odzyskawszy dech.
Odwrócił się, by spojrzeć w uśmiechniętą rubasznie twarz pierwszego mata na Falośmigłym, krzepkiego rudobrodego krasnoluda Durgana Jednego-Boga, mierzącego niewiele ponad pięć stóp wzrostu, za to ważącego jak nic trzynaście kamieni. I o ile Aram rzadko miał okazję oglądać uśmiech Makasy, o tyle jeszcze rzadziej widywał Durgana bez uśmiechu.
– Tajest, Aramarze – odparł Jeden-Bóg z udawaną skruchą. – Jesteś panem samego siebie, troszkę jakby maluśkim, ale zawszeć…
Aramar, wyższy od krasnoluda o całe cztery cale, uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że jest wysoki jak na swój wiek, i miał wszelkie podstawy zakładać, że jeszcze urośnie. Ale pierwszego mata bawiło nazywanie młodego przyjaciela małym i Aram nie zamierzał psuć mu tej zabawy. Głównie dlatego, że na statku najbardziej lubił Durgana, nawet bardziej niż własnego ojca, kapitana Greydona Thorne’a.
– Masz tam ten swój kajecik? – zapytał Durgan wesoło.
Aram poklepał tylną kieszeń bryczesów.
– Zawsze.
– Dobrze. Może być, że się trafi coś, co warto będzie tam umieścić. Rzucilim kotwicę. Twój staruszek rzekł, cobyś zszedł na brzeg.
Przez chwilę Aram poczuł to pragnienie. Pragnienie, by cisnąć rozkazy prosto w jaśniepańską twarz kapitana Greydona Thorne’a. Relacje Arama z ojcem były… no cóż, skomplikowane. Ale tak naprawdę Aramar umierał z tęsknoty za stałym lądem, więc buntowanie się w tej sytuacji nie miało większego sensu. Poza tym w pamięci słyszał wyraźnie głos matki, Ceyi: „Nie próbuj na złość babci odmrozić sobie uszu, chłopcze”.
Zniósł kolejne przyjacielskie, aczkolwiek bolesne klepnięcie Durgana i ruszył do trapu.