Читать книгу World of Warcraft - Greg Weisman - Страница 8

Оглавление

Aram dotarł niemal do końca trapu i zeskoczył na stromy brzeg. Zawinęli do naturalnego portu w niewielkiej zatoczce na wybrzeżu Mrocznego Pustkowia, ukształtowanej tak, że Falośmigły mógł podpłynąć do samego brzegu. Beczka i skrzynie stały już na piasku, pilnowane przez Makasę Flintwill i ojca Aramara, kapitana Greydona Thorne’a.

Greydonowi naprawdę niewiele brakowało do sześciu stóp wzrostu. Był szczupły, ale dobrze umięśniony, miał przy tym ciemne włosy i ciemną gęstą brodę, które właśnie zaczynały siwieć i coraz bardziej pasować kolorem do jego jasnoszarych oczu. Grzbiet nosa tyle razy był już złamany, że przypominał zygzak, ale w szarych oczach błyskała radość. Na widok syna kąciki ust Greydona uniosły się lekko.

– Jesteś gotowy? – spytał Arama, a w jego głosie wyraźnie zadźwięczał śmiech.

– Na co? – Aramar gniewnie zmarszczył brwi.

Jak zawsze: im szerzej ojciec się uśmiechał, tym mniejszą ochotę miał chłopiec, by ten uśmiech odwzajemnić.

Jednak tym razem wydawało się, że kapitan nie zwraca na to uwagi. Uśmiechnął się, odwrócił i kiwnął głową Durganowi, który obserwował ich z pokładu. Pierwszy mat trzykrotnie uderzył w żelazny dzwon. Na ten sygnał spojrzenia wszystkich poza Aramem zwróciły się w stronę lasu ciągnącego się niemal do samego brzegu.

Aramar zaś wodził wzrokiem od lasu do ojca, Makasy i z powrotem. Od razu zauważył, że Flintwill była dobrze uzbrojona. Do pleców przypiętą miała żelazną tarczę, pokrytą warstwami niewyprawionej skóry, które miały absorbować siłę ciosów. Na jej piersi krzyżował się solidnej długości żelazny łańcuch, u pasa wisiał kordelas, a do tego w dłoni trzymała od niechcenia długi żelazny harpun, opierając drzewce na ziemi. Tymczasem Greydonowi brakowało u pasa szabli, z którą kapitan nigdy się nie rozstawał, co w Aramie obudziło rozmaite podejrzenia. Kapitan opierał się na imponującej maczudze z gwiaździstego drewna okutego żelazem, która sięgała mu do pasa. I nagle Arama ogarnęło uczucie całkowitego nieprzygotowania, miał wrażenie, że jest niemal nagi. Owszem, miał swój szkicownik, ale tym razem wolałby mieć choćby nóż.

Liście zaczęły się ruszać. Aram poczuł to raczej, niż usłyszał. Jakaś istota wyłaniała się z lasu, by zatrzymać się na skałach oddzielających drzewa od piasku. Nie, nie jedna, lecz wiele. Wyglądały jak masywne psy, porośnięte brązowym futrem z żółtymi znaczeniami i czarnymi łatami, psy, które chodziły na tylnych nogach, choć nie do końca wyprostowane. Nosiły łachmany z surowej wełny, przetykanej kawałkami żelaznej zbroi. I miały broń. Dużo, dużo broni. Maczugi, włócznie, topory, bolasy i jeszcze więcej maczug i pałek, wszystko z ostrymi żelaznymi kolcami i zadziorami.

– Co widzisz? – spytał Greydon.

– Gnole – odparł Aram bez tchu.

W normalnych okolicznościach nienawidził, gdy ojciec go przepytywał, ale tym razem był zbyt zafascynowany, by chować urazę. Słyszał plotki o tych potworach od czasów, gdy jeszcze był dzieckiem w Jeziernych Włościach, ale nigdy dotąd nie widział gnola. Wyglądały dokładnie tak, jak je Greydon opisywał, choć dobry kapitan nie wspomniał o strachu, jaki budziły.

Greydon zdjął znoszony skórzany płaszcz i upuścił go na piasek. Wsunął za koszulę kompas, który nosił na szyi na złotym łańcuszku, po czym zrobił krok do przodu i zamachnąwszy się szeroko, zarzucił sobie maczugę na ramię. W odpowiedzi gnole… parsknęły śmiechem. A przynajmniej dla Arama zabrzmiało to jak śmiech. Dźwięk wzniósł się do przerażającego chichotu, osiągnął kulminację i rozpadł się na pojedyncze zdławione śmiechy, by przejść w ciężkie sapanie. Tak samo dyszał ich pies Smoluch po biegu brzegiem Jeziora Sennych Wód.

Największy z gnoli, samica, wysunął się naprzód. Przewyższała Arama jedynie o kilka cali, ale zbudowana była niczym dąb: miała masywne ramiona, krótki pysk i szeroki uśmiech pełen ostrych zębów. Jedno z jej spiczastych uszu przebite było piórem, drugie zaś – niewielkim złotym kółkiem. W łapach trzymała własną maczugę z księżycowego drewna, wzmocnionego żelazem, ale pozbawioną wszelakich kolców i zadziorów, w przeciwieństwie do broni pozostałych gnoli.

– Chichot jest matroną klanu Posępnego Ogona – szepnął Greydon. – Miałem już okazję stawać przeciwko niej.

– I przeżyć, żeby o tym opowiedzieć? – spytał Aram sceptycznie, ale Greydon uśmiechnął się tylko przebiegle, a Makasa gniewnie zmarszczyła brwi.

Chichot zaczęła zataczać krąg w lewo. Greydon zrobił krok naprzód i ruszył w prawo. Aram zauważył, że Makasa uniosła harpun o cal nad ziemię, jednak kapitan, który także to dostrzegł, lekko potrząsnął głową, na co Flintwill posłusznie opuściła kolczasty oszczep.

Aramar próbował przełknąć ślinę, ale usta miał wyschnięte na wiór. Usiłował odetchnąć, jednak miał wrażenie, że zapomniał, jak to się robi. Nie zależało mu na ojcu, ale nie chciał, by Greydon Thorne zginął, walcząc z tym potworem. Serce Arama przyspieszyło gwałtownie w oczekiwaniu na pierwszy cios, gdy przeciwnicy ruszyli na siebie, wywijając bronią.

Maczugi zderzyły się z siłą zdolną miażdżyć kości, żelazne okucia zadzwoniły głośniej niż dzwon Falośmigłego. Greydon obrócił się i zamachnął ponownie, ale Chichot podskoczyła – potężne mięśnie zadnich łap pozwoliły jej wybić się ponad prowadzoną poziomym łukiem maczugą Greydona. Chichot zamachnęła się, spadając, jednak Thorne uchylił się w porę i przetoczył w przód, a pałka gnolicy uderzyła w ziemię tak mocno, że wzbiła fontanny piasku. Pył wpadł też w otwarte usta i wytrzeszczone oczy Arama. Chłopak zakrztusił się, zakaszlał i splunął. Oczy mu załzawiły i gdy zacisnął powieki, by przetrzeć twarz dłonią, na moment przestał śledzić starcie.

Mrugał gwałtownie, nasłuchując głuchego uderzenia maczugi w ciało czy ostrego, bolesnego krzyku, ale na plaży niosło się jedynie podzwanianie żelaznych okuć i trzask, gdy pałki zderzały się ze sobą. Kiedy wreszcie Aram odzyskał wzrok, ojciec właśnie zawinął maczugą i zaledwie o włos minął szczękę Chichot. Matrona klanu zachwiała się, cofnęła, ale szybko odzyskała równowagę i zamachnęła się, aby zmiażdżyć pierś Greydonowi, zanim ten zdoła opuścić maczugę i zablokować uderzenie. Ale kapitan był szybki i opadająca pałka Greydona nie tyle zablokowała cios, co strzaskała broń Chichot na drzazgi, pękając przy tym na pół.

Dwoje wojowników stało naprzeciw siebie, wciąż ściskając w dłoniach połamane i bezużyteczne resztki broni, dysząc ciężko i łypiąc wściekle. Aram chciał szeptem spytać Makasy: „Co teraz?”, ale z wyschniętych ust dobył się tylko niezrozumiały skrzek.

Niemniej Makasa i tak uciszyła go gniewnym syknięciem.

Wtedy kapitan Greydon Thorne odchylił głowę i ryknął śmiechem. Wydawało się, że dźwięk odbija się za plecami Arama i ten odwrócił się zaskoczony. Ze zdumieniem zobaczył Durgana, który rechotał na pokładzie statku. Chłopak obrócił się ponownie, by spojrzeć na przywódczynię gnoli. Rozchyliła pysk, a niski warkot dobywający się z jej gardła szybko przeszedł w wysoki dźwięk, któremu niewątpliwie zawdzięczała swoje imię. Chwilę później każdy z gnoli na plaży śmiał się i pohukiwał wraz z Greydonem, matroną klanu i całą załogą Falośmigłego. Prawdę powiedziawszy, wyglądało to tak, jakby jedynie zdumiony Aram i ponura Makasa nie zrozumieli żartu.

Chichot klepnęła Greydona w plecy, mocno, ale w przyjacielski sposób – podobne klepnięcia wymierzał Aramowi Jeden-Bóg – i resztką swojej pałki wskazała chłopca. Kapitan Thorne szepnął coś do spiczastego ucha, Chichot kiwnęła głową i jeszcze mocniej zaniosła się śmiechem. Aramowi żar oblał policzki. Na widok rumieniącego się syna Greydon zdusił resztki rozbawienia i posmutniał, ale szybko ukrył ból, niezrozumiały dla Arama, i przybrał znowu zwyczajną radosną minę.

– Pohandlujemy? – zapytał gromko.

– Tak, człowiek! – odpowiedziały rykiem gnole.

Wśród niecichnących chichotów raz po raz rzucały rozbawione spojrzenia na Arama. Wreszcie Chichot skinęła na swych pobratymców, a ci przynieśli grube paczki owinięte gigantycznymi liśćmi parzeplinu. Groźnie wyglądający samiec z licznymi kolczykami w uszach, powiekach, nozdrzach i wargach położył jedną z paczek na beczce i rozwinął ostrożnie gruby, ale giętki liść, odsłaniając długie paski ciemnego, wędzonego mięsa.

– Suszony dzik – oświadczyła Chichot. – Najlepszy od Posępny Ogon. Szesnaście paczek. I dwanaście skałołuski dorsz.

Kapitan Thorne pogładził brodę, a Chichot zabębniła łapą w beczkę i wsłuchała się w chlupotanie solanki. Aram patrzył, jak ślina cieknie z pyska przywódczyni i ciężkimi kroplami kapie na piasek.

– To jest, co ja myśli? – spytała łakomie.

Greydon skinął głową potakująco.

– Owszem. – Otworzył skrzynię na szczycie sterty i wyjął z niej zniszczone żeleźce topora. – A tu są cztery skrzynie pełne ostrych rzeczy.

Chichot w uśmiechu wyszczerzyła wszystkie zęby.

– Ostre od ostry człowiek – powiedziała i znów wybuchła śmiechem. Ale w jej oczach nie było wesołości, tylko niespodziewana nerwowość, którą Aram zauważył, lecz wyjaśnić nie potrafił.

Jego ojciec dużo lepiej orientował się w sytuacji.

– Sama zatem widzisz, że przywiozłem sporo skarbów na handel. Ale szesnaście i dwanaście? Wiesz dobrze, że to za mało.

Chichot warknęła głucho i Aram zauważył, że Makasa mocniej ujmuje harpun. Warkot jednak zakończył się tylko pomrukiem i machnięciem łapy, zaraz też zza drzew przyniesione zostały kolejne paczki.

– Dwadzieścia i dwadzieścia – szczeknęła matrona klanu. – Więcej nie. Koniec.

– Zgoda! – odparł kapitan i wszyscy, którzy wzięli udział w tej wymianie, przyjęli jego decyzję okrzykami radości.

Nawet Makasa się cieszyła, a Aram dał się ponieść chwili, choć nieco zbyt późno. Jego okrzyk rozległ się sekundę czy dwie po pozostałych, a jakby Aramowi mało było zażenowania, Chichot wskazała na niego i spytała ze śmiechem:

– Twój chłopiec trochę wolny?

Greydon zerknął na syna.

– Nie wolny. Po prostu nowy.

Aram założył ramiona na piersi i rzucił ojcu gniewne spojrzenie.

– No co? Nowy to nic złego.

Chłopiec oparł się pokusie wymownego wywrócenia oczami i tylko pokręcił głową.

Tymczasem gnole otworzyły beczkę i smród marynowanych jaj niemal wywołał u Arama torsje – nawet niewzruszona Makasa jakby pozieleniała. Ale Chichot i klan Posępnego Ogona aż zawyli z radości. Matrona odepchnęła łapę samca z kolczykami i zanurzyła swoją w solance, by wyjąć pierwsze jajko. Przez chwilę trzymała je w pazurach, jakby to był diament budzący największy zachwyt, po czym wrzuciła w całości do paszczy. Aż pokręciła głową z zachwytu. Aram zapomniał o mdłościach i przyglądał się jej zdumiony.

– Dla gnoli te jajka są wyjątkowym smakołykiem – wyjaśnił Greydon.

Aram wzdrygnął się zaskoczony. Nie zauważył, że ojciec znalazł się za jego plecami; jak na wielkiego mężczyznę poruszał się zaskakująco cicho.

– Właśnie widzę. – Chłopak starał się, by jego ton był chłodny, wyprany z emocji.

Jednak niechęć do ojca przegrała z wrodzoną ciekawością. Gnole otworzyły skrzynie. Aram słyszał ich ochy i achy nad połamanymi ostrzami i starymi gwoździami do podków i zanim zdołał się opanować, popatrzył na Greydona pytająco.

– Posępny Ogon nie potrafi obrabiać żelaza. – Greydon wsunął ramiona w rękawy skórzanego płaszcza i poruszył się kilkakrotnie, by okrycie ułożyło się jak należy. – Nie ma tu kowali takich jak twój przyjaciel Glade.

Ton, z jakim nazwał Robba Glade’a „przyjacielem”, nie spodobał się chłopcu, lecz tym razem postanowił puścić to mimo uszu.

– Ale mogą wbić gwóźdź, ostrze topora czy czubek noża w swoje bojowe pałki albo maczugi i potroić obrażenia zadawane wrogom – dokończył wyjaśnienia Greydon Thorne. – Dla gnoli te kawałki żelaza są warte w złocie tyle, ile ważą.

Aram uniósł brew.

– Czyli ich oszukujesz. Dajesz im same bezwartościowe śmieci w zamian za… – Tu zamilkł zmieszany. W zamian za co? Za suszoną dziczyznę? Za suszone mięso dorsza? Aram doszedł do wniosku, że tych czterdzieści paczek nie było warte wiele więcej niż beczka ohydnych jaj.

– Nikt nikogo nie oszukuje – odpowiedział Greydon z cierpliwością, na jaką Aram chyba nie zasługiwał. Kapitan Falośmigłego odruchowo wyciągnął zza koszuli swój kompas i pozwolił mu opaść na pierś. – Tego właśnie próbuję cię nauczyć. Chodzi o to, co sprzedajesz i komu. Śmieci jednego człowieka są skarbem dla gnola.

– A wędzone mięso od gnoli?

– Jest skarbem innego rodzaju dla centaurów, taurenów lub kolcozwierzy z Przylądka Obdzieraczy.

– Świnioludzie jedzą mięso z dzika?

– Niektórzy jedzą, w istocie. Ale większość wybiera dorsza.

Aram potrząsnął głową niemal z podziwem.

– Zbijasz na tym handlu fortunę, prawda?

Podziw nie był typową reakcją Arama w kontaktach z ojcem, więc kapitan uśmiechnął się, szczęśliwy, chłonąc każdą odrobinę, jaką syn mu ze skąpstwem wydzielał.

– Niewielką fortunę – poprawił chłopca, wzruszając ramionami.

– Ale skoro to wszystko jest takie uczciwe i odbywa się w tak przyjacielskiej atmosferze, dlaczego musiałeś walczyć z Chichot?

– Gnole nie lubią ludzi. Pewnie dlatego, że większość ludzi nie lubi gnoli. Chichot nie mogła handlować ze mną w obecności swego klanu, póki nie udowodniłem, że jestem godzien jej szacunku.

– Czyli… to wszystko było tylko na pokaz?

– I tak, i nie. Musisz nauczyć się widzieć świat takim, jaki jest naprawdę, a nie takim, jakim wyobrażają go sobie starcy w Jeziernych Włościach, którzy mówili ci, co masz myśleć. Gnole to rasa wojowników. Na dodatek wojowników bardzo skorych do walki. Nawet szczenięta dostrzegłyby różnicę między pantomimą a prawdziwym starciem. No więc walczyliśmy naprawdę. Ale, jak zauważyłeś, nasze pałki nie miały żadnych kolców, żadnych cierni, żadnych zadziorów, żadnych „ostrych rzeczy”.

– Ale to nadal były bojowe pałki! Nadal mogłeś zginąć w tej walce!

– Nie mów, że cię to obchodzi. – Greydon wciąż się uśmiechał.

Aram jednak sprawiał wrażenie zwyczajnie zirytowanego.

– Nie chcę, żebyś zginął, Greydonie. – Doskonale wiedział, że ojciec nienawidził, gdy syn zwracał się do niego po imieniu. – Po prostu chcę wrócić do domu.

Kapitan Thorne westchnął.

– Wiem, synu. Ale teraz musisz być właśnie tutaj. – Pieszczotliwie poklepał syna po ramieniu i ruszył w stronę chichoczącej Chichot.

Dopiero wtedy Aram zauważył stojącą nieopodal Makasę, która nie tylko widziała, ale pewnie i słyszała całą rozmowę. Gdy chłopak pochwycił jej kose spojrzenie, Makasa szybko odwróciła się do niego tyłem, ale Aramarowi wydało się, że na jej twarzy malował się smutek.

Greydon Thorne wraz z synem pozostał na plaży, świętując z gnolami całą noc. Jeden-Bóg i reszta załogi przynieśli z pokładu baryłkę Gromowego Ciemnego i dołączyli do zabawy. Kapitan pozwolił otworzyć jedną paczkę wędzonej dziczyzny i rozdzielić ją między marynarzy i gnole, aczkolwiek upewnił się, że kwatermistrz Mose Canton zadba, aby pozostałe trzydzieści dziewięć pakietów trafiło bezpiecznie do ładowni Falośmigłego.

Aram bardzo chciał zaspokoić swoją ciekawość i spróbować tego „skarbu”, nie odrywał więc spojrzenia od Jonasa Cobba, okrętowego kucharza, który chodził między biesiadnikami i rozdawał kawałki smakołyku. Stary Cobb się nie spieszył i obierał wyjątkowo krętą trasę, częstując paskami mięsa również gnole chowające się wśród drzew. Aram widział, jak Cobb znika w lesie. Minęła minuta, może nawet trzy. Reszta uczestników zabawy skupiła uwagę na Durganie, który radośnie i hałaśliwie rozlewał trunek, jednak Aram zaczął niepokoić się o kucharza. Na szczęście stary kucharz pojawił się kilkanaście kroków dalej, po czym podjął wędrówkę i częstowanie, aż wreszcie dotarł do chłopaka.

Aram wziął pasek mięsa i wsunął go do ust. Było tak twarde, że niewiele brakowało, a zwichnąłby sobie szczękę, próbując je pogryźć. Mięso okazało się jednak pikantne i niezwykle bogate w smaku, do tego nawet najmniejszy kęs pozostawał w ustach blisko pół godziny. Dopiero teraz chłopiec pojął, na czym polegała wartość tego „skarbu”.

Żując, wyciągnął swój szkicownik – niewielki, oprawiony w skórę plik białych pergaminowych kartek, który nosił w tylnej kieszeni, starannie owinięty w kawałek olejaka, materiału impregnowanego parafiną. Szkicownik był prezentem od ojczyma, Robba Glade’a, i kosztował kowala niemało: co najmniej dwa dni pracy, o ile nie tydzień. Była to najcenniejsza rzecz, jaką posiadał Aram, ale nie tylko dlatego, że nade wszystko kochał rysować. Szkicownik był też namacalnym dowodem na to, że Robb wierzył w talent swego pasierba. Oczywiście oboje, matka i ojczym, nalegali, by Aram uczył się kowalskiego rzemiosła, przecież mężczyzna musi jakoś zarabiać na życie. Ale Robb rozumiał też i doceniał potrzebę Arama, by wyrażać siebie, i nikt nie był bardziej zachwycony od kowala, gdy na pierwszej stronie szkicownika pojawił się portret zwalistego, uśmiechniętego mistrza kuźni.

Aram przerzucił kilka kartek. Wcześniejsze rysunki związane były z Jeziernymi Włościami, z domem, kilka przedstawiało miasteczko i krajobraz brzegów Jeziora Sennych Wód, a jeden kuźnię Robba, jeszcze inne pokazywały rozmaite zwierzęta, mimo że te miały zazwyczaj mniejsze skłonności, żeby pozować nieruchomo. Tak czy inaczej, w szkicowniku znalazła się para koni, muł oraz jednooki kocur, którego portret z konieczności został dokończony z pamięci, i oczywiście dwa lub trzy rysunki Smolucha. Jednak karty wypełnione były głównie portretami ludzi. Na wielu stronach pojawiała się rodzina Arama. Oprócz szkicu ojczyma były też trzy portrety matki i młodszego przyrodniego rodzeństwa, Robertsona i Selyi, a nawet obrazek przedstawiający ich wszystkich razem. W szkicowniku znalazł się nadto autoportret Arama, wykonany przy pomocy ręcznego lusterka po godzinach obsesyjnego szkicowania i wymazywania, a potem szkicowania od nowa, aż pergamin stał się cieniutki jak gaza. Mimo tylu wysiłków Aramarowi ten szkic podobał się najmniej, choć każdy, kto go zobaczył, uważał, że rysunek wspaniale oddaje podobieństwo. Chłopak jednak upierał się, że nie udało mu się uchwycić prawdziwego siebie.



Mniej więcej w jednej trzeciej szkicownika tematem obrazków przestały być Jezierne Włości, a zaczął Falośmigły. Na odwróconej poziomo kartce widniał wizerunek trójmasztowca. Falośmigły był solidnym statkiem handlowym, przerobionym do nowych celów ze starej fregaty – wciąż sprawnym i bardzo zadbanym. Owszem, łatano go w niejednym miejscu, ale naprawy wykonano pieczołowicie i na najwyższym poziomie. Statek mierzył sto stóp, mieścił trzydziestu członków załogi i nie miał ani jednego działa, ponieważ – zgodnie z tym, co mówił kapitan – jego partnerzy handlowi musieli być pewni, że statek Greydona Thorne’a przybywa w pokoju.

Najbardziej charakterystycznym elementem statku, który doczekał się osobnego szkicu, była dziwna mahoniowa figura na dziobie przedstawiająca nieznaną skrzydlatą istotę – ani żeńską, ani męską, złożoną głównie z ostrych kątów i niemal pozbawioną łagodnych krzywizn. Prawdę mówiąc, Aram uważał, że figura ta jest niezgrabna i surowa, szczególnie w porównaniu z pięknie wyrzeźbionymi postaciami elfek albo ludzkich kobiet, które widział na dziobach innych statków w porcie Wichrogrodu. Figura dziobowa Falośmigłego nie była częścią statku od zawsze, powstała dopiero przed czterema laty. Wykonał ją Anzelm Cis, okrętowy cieśla, który powiedział Aramarowi, że pracował według bardzo szczegółowych wskazówek kapitana Thorne’a. Jeśli którykolwiek z członków załogi rozumiał znaczenie tej figury, to nigdy o tym nie wspomniał. Aram zaś nie chciał pytać ojca, bo uważał, że w ten sposób dałby mu zbyt wiele satysfakcji, zwłaszcza gdyby Greydon odmówił wyjaśnień.


Szkicownik zawierał też wiele portretów Durgana, całkiem sporo Duan Fen i co najmniej po jednym pozostałych członków załogi. Wśród nich znalazł się nawet niedokończony portret samego kapitana, który całkiem podobał się Aramowi, póki ojciec nie zauważył, że jest rysowany, i nie zaproponował, że będzie pozować. Na te słowa Aramar Thorne zatrzasnął szkicownik i wsunął go do kieszeni.

Jedyną osobą, która nie doczekała się portretu, była – co oczywiste – drugi mat Makasa Flintwill. Gdy tylko widziała, że Aram wyciąga węglowy ołówek z kieszeni koszuli, warczała gniewnie:

– Lepiej, żebyś nie próbował mnie umieścić w tym swoim przeklętym kajecie.

Chłopak odpowiadał jej tak samo jak zawsze, gdy rzucała tę nie do końca wypowiedzianą groźbę:

– Obiecuję, że cię nie narysuję, o ile sama o to nie poprosisz.

Ten układ satysfakcjonował ich oboje, bo wiedzieli, że ona nigdy nie poprosi, a on nie ma wcale ochoty, by zachować dla potomności zmorę swojego życia na statku.

Poza tym Aramar był o wiele bardziej zainteresowany szkicowaniem matrony klanu. I tego samca z kolczykami, którego pozostałe gnole nazywały osiłkiem. I małego szczeniaka. Dla młodego artysty szkicowanie oznaczało próbę zrozumienia tych istot. W wyobraźni zaglądał im pod skórę, sprawdzał ruch mięśni, wyczuwał struktury kości, by wiedzę tę przelać w dłoń trzymającą ołówek, a potem przenieść na czystą kartkę. Początkowo Aram uznał Chichot za monstrum. Zaraz jednak zrozumiał, że była po prostu kolejnym stworzeniem – jak Smoluch albo jednooki kocur, jak Durgan Jeden-Bóg, jak Aramar Thorne.


Chichot zauważyła, że Aram szkicuje szczenię. Podeszła bliżej i pochyliła się nad szkicownikiem. Piżmowy mocny zapach jej futra wytrącił młodego artystę ze skupienia, a wtedy Chichot roześmiała się i szczeknęła do Greydona:

– Twój chłopiec bardzo do niczego!

Aram zarumienił się, choć nie wiedział właściwie, czy to z zażenowania, czy ze złości.

A Chichot, choć nie przestała się uśmiechać pogardliwie, nie mogła jednak oderwać oczu od tego, co robił Aram. Przyjrzała się portretowi szczenięcia do góry nogami. Przyjrzała się szczeniakowi, który kucał u ich stóp. Znów popatrzyła na szkic.

Mruknęła i obeszła Arama, po czym stanęła mu za plecami i pochyliła się nad ramieniem tak nisko, że czuł jej gorący oddech na policzku i smród każdego z dwudziestu ośmiu jaj, które wyłowiła z beczki i zjadła. Ostre kły mogły w każdej chwili oderwać Aramowi ucho albo gorzej, ale on ani drgnął. Poznał już ją trochę. Znieruchomiał, a Chichot ponownie przyjrzała się rysunkowi szczeniaka. Jej oddech stał się wyraźnie wolniejszy.

– Odwróci liścia – poprosiła ochrypłym szeptem.

Aram obrócił stronę, odsłaniając nową, niezarysowaną kartkę, ale Chichot warknęła gniewnie:

– Nie, nie nowy liść. Stary liść.

Kiwnął głową i zaczął przewracać strony w tył.

Makasa obserwowała to wszystko z dłonią na rękojeści kordelasa. Jeden-Bóg chciał już rzucić jakimś żartem, ale Greydon zorientował się, że dzieje się coś wyjątkowego, i złapał pierwszego mata za ramię. Krasnolud zamilkł, choć nie przestał się uśmiechać. Greydon skinął głową w ten sam sposób jak wcześniej Aram. Nawet chichoczące gnole ucichły i tylko wpatrywały się w matronę klanu i chłopca.

Aram przewrócił kartkę, pokazując rysunek osiłka. Chichot spojrzała na oryginał i parsknęła śmiechem, jakby chciała powiedzieć, że żywy gnol jest marną kopią rysunku.


– Odwróci liścia – poprosiła znowu. – Stary liść.

Aram posłusznie odwrócił kartkę i Chichot zobaczyła siebie skreśloną węglem. Gwałtownie wciągnęła powietrze i zamilkła na całą minutę.

Wreszcie odetchnęła i wyprostowała się z powagą. Spojrzała na ojca Arama.

– Dobra magia – powiedziała tylko, a Greydon raz jeszcze kiwnął głową.

Znów pochyliła się nad ramieniem chłopca.

– Odwróci liścia.

Na kolejnej stronie był niedokończony portret Greydona. Chichot zmarszczyła brwi.

– Ty nie kończy.

– Nie – potwierdził Aram.

– Ty kończy. Ty kończy ojca.

– Ja…

– Nie. Ty kończy, chłopiec. – Odsunęła się i potrząsnęła głową. – Chłopiec musi kończyć. Chłopiec musi kończyć. Inaczej zła magia.

World of Warcraft

Подняться наверх