Читать книгу Widać było tylko szczęście - Gregoire Delacourt - Страница 8
ОглавлениеCZĘŚĆ PIERWSZA
pięćdziesiąt tysięcy dolarów
Tego dnia tematem „Dziś na ekranie” była sprawa Lindbergha, rozmawialiśmy o tym w szkole. Miałem dziewięć lat. Opowiedziano nam o kidnapingu, o dwudziestomiesięcznym pulchnym bobasku z loczkami, o żądaniu okupu; pięćdziesiąt tysięcy dolarów, w roku 1932 – majątek. A potem przerażenie. Pieniądze zapłacono, ciało Charlesa Augustusa odnaleziono w stanie zaawansowanego rozkładu, z ciężkim uszkodzeniem czaszki. Zbrodniarza schwytano i stracono na krześle elektrycznym, a my opuszczając tego dnia szkołę czuliśmy się nienadzwyczajnie. Wielu z nas wróciło do domu biegiem. Ja też szedłem dość szybko, oglądając się stale za siebie i dotarłem blady, drżący, spocony. Siostry śmiały się ze mnie: wpadł do wody, wpadł do wody, co za dureń. Miały tylko po pięć lat. Matka uznała, że jestem w rozpaczliwym stanie, po czym zgasiła swojego mentolowego, bez pośpiechu, nawet z rozkoszą. Rzuciłem się jej w ramiona, a ona z lekka się cofnęła. Może ze zdziwienia. Nie byliśmy rodziną skłonną do czułości, nie było między nami gestów pieszczotliwych ani czułych, słodkich słów. U nas uczucia tkwiły na swoim miejscu, we wnętrzu. Gdyby mnie porwano, drżąc spytałem matki, czy wy z tatą wpłacilibyście pieniądze? Uratowalibyście mnie? Jej oczy, dwie niedowierzające kulki, nagle rozjaśnione powiększyły się, a potem uśmiechnęła się, a że uśmiechała się rzadko, jej uśmiech był jeszcze piękniejszy. Poprawiła mi palcami spadający kosmyk. Czoło miałem zimne. Usta sine.
Oczywiście, Antoine, powiedziała cicho. Oddalibyśmy za ciebie życie. Całe nasze życie.
Moje serce uspokoiło się.
Nigdy mnie nie porwano. Nigdy więc nie oddali za mnie życia. I nie zostałem uratowany.
osiemdziesiąt euro
Masakra, mówię ci. Trafiłem na nią w Internecie. Z początku miałem pietra, po prostu paranoja. Coś w tym stylu: sfilmują mnie i będą mnie szantażować. Albo dostanę po mordzie, albo zabiorą mi pieniądze, zegarek, wybiją zęby. Ciężki cykor. A przecież mam czterdziestkę na karku tak jak ty, Antoine, umiem przypieprzyć, teraz, rozumiesz, co mam na myśli. Ale tam to było co innego. Kiedy przyszedłem, miałem naprawdę pietra. Domofon, wąskie ponure wejście. O jedenastej rano śmierdzi żarciem, wilgotne schody, jak w kiepskim filmie. To było na czwartym. Serce mi biło. Moich trzydzieści osiem wiosenek: czułem, jak nadbiegają sprintem. Muszę się wziąć za sport, przynajmniej rower. Podobno sport to zdrowie. Serce mało mi nie pękło. Wyobrażasz sobie minę Fabienne nad moim trupem? Skąd się tu wziął? Ale co, do cholery, mój mąż tu robi o jedenastej rano! W domu, gdzie na czwartym mieszka kurwa. Trochę zwolniłem. Na podeście trzeciego wyrównałem oddech. Spokojnie. Jak stary kundel: kiedy mu rzucasz piłeczkę daleko, bardzo daleko, odpoczywa między jedną a drugą, nim zrobi kupę. Nie przepadam za psami, śmierdzą na deszczu. Poza tym pies szybko się starzeje, ma przerzuty, trzeba go usypiać. Krótko mówiąc. Na czwartym jest czworo drzwi, nie wiem, które są właściwe. Ale jedne otwarte, albo raczej uchylone. Wchodzę powolutku, ostrożnie, wciąż ten cykor. Nigdy mi nie stanie, mówię sobie. Ona stoi w drzwiach. Kurwa, jest megadrobna, w ogóle nie przypomina zdjęcia z Internetu. Ma ładny uśmiech, mimo wszystko. To nawet nie jest kawalerka, zwykły pokój, prawie ciemny, wyro i nic więcej. Komp, pudełko chusteczek. Wciskam jej osiemdziesiąt euro, ona je liczy i myk, gdzieś je chowa. Potem podchodzi, rozpina mi gacie. Po prostu. Rozglądam się. Nic. Nie widać czerwonego światełka kamery. Nic. Tylko lepka bieda. Właściwie to szczęście, że Fabienne nie lubi tych rzeczy. (Milczenie). Bo ja nie lubię za bardzo prosić, jest w tym coś wulgarnego, moim zdaniem. Obciągnij mi. To nie są słowa miłości. Fellatio też nie. Nawet jeśli są zabawne, flet na przykład. Tak, Antoine, „flet, kabel” to zabawne, ale to nie są słowa miłości. Nie po to kocham żonę, żeby jej mówić świństwa. A więc ta mała jest po to, dla tych moich słów, które mi więzną w gardle. Żeby utopić moją formę tchórzostwa. Jesteśmy utrupieni, my, mężczyźni, ty to dobrze wiesz. Za osiemdziesiąt euro obciąga mi zajebiście, a przy tym nie ranię Fabienne.
SSS pociągnął ostatni łyk piwa, skwitował westchnieniem swoją maleńką przyjemność, odstawił delikatnie kufel i spojrzał na mnie. Uniósł brwi, uśmiechnął się samymi oczyma, wstał.
Zostaw, ja, powiedziałem, kiedy sięgnął ręką do kieszeni.
Dziękuję, Antoine. Do jutra.
I zostałem sam.
Zapaliłem kolejnego papierosa, zaciągnąłem się mocno. Dym palił mi usta i pierś; rozkoszny zawrót głowy. Podeszła kelnerka, uprzątnęła nasze dwa puste kufle. Zamówiłem jeszcze jeden. Nie chciałem wracać do domu, do mojego pustego życia. Ona miała piękną twarz, piękne usta, ładne ciało. A także połowę moich lat. Ale nie odważyłem się.
pięć franków
Rodzice chcieli mieć dziecko, żeby jak najszybciej zostać rodziną, czyli parą, której nie zadaje się pytań. Dziecko po to, by ustanowić jakiś dystans między światem a nimi. Już wtedy.
Ledwie wróciła ze szpitala, gdzie mnie urodziła, poszła do swego pokoju, by palić mentolowe i czytać Sagankę. Szybko odzyskała lekką sylwetkę pisarki, ten dwudziestoletni wdzięk. A kiedy czasem wychodziła coś kupić, warzywa, mleko w proszku albo paczkę papierosów i pytano ją, jak się czuje dziecko, czyli ja, odpowiadała bardzo dobrze, zdaje się, bardzo dobrze; i jej uśmiech zniewalał.
Trasę szpital – dom pokonałem w citroënie 2CV. Ojciec prowadził ostrożnie, chyba świadom kruchości tego, co wiezie: trzy kilo dwieście ciała i organów, siedemdziesiąt pięć centylitrów krwi, a zwłaszcza ciemiączko, odsłonięte, pulsujące, które nieostrożny ruch rozdarłby bez wysiłku. Wysadził nas pod domem nie wysiadając z naszego gruchota. A więc na trasie prowadzącej od samochodu do białej kołyski w sypialni jego ramiona nie chroniły mnie przed przemocą przypadku. Pozwolił matce, by ułożyła mnie sama, by sama zachwyciła się najpiękniejszym dzidziusiem na świecie, sama postarała się rozpoznać w moim nosie nos jednej z babć, w moich ustach usta jednego z dalszych przodków. Zostawił nas samych, nie objął swej żony, nie zatańczył. Po prostu wrócił do drogerii, gdzie urzędował już od przeszło roku pod rządami właściciela, niejakiego pana Lapchina, wdowca, bez spadkobierców, szczęśliwego, że zatrudnił mojego ojca, który podobno dokonywał cudów. Dla nastolatków cierpiących na trądzik młodzieńczy sporządzał skuteczne maści z czteroprocentowego nadtlenku benzoilu; dla przerażonych pań – trutki na szczury, myszy, pająki, prusaki, karaluchy, a czasem na chandrę: trzy krople na język przed snem, a jutro będzie pani pogodna jak wyspa, jak laguna. To będzie pięć franków, pani Jeanmart. Świetnie się składa, mam nowiutki banknot, proszę. Pięć franków za to, by być szczęśliwą, to niedrogo, dziękuję, dziękuję. Ojciec studiował chemię, lubił poezję, ale jego marzenia o nagrodzie Nobla prysły wraz z pojawieniem się mojej matki. Ona mnie rozmagnetyzowała, mówił później, chłodno, jakby mówił rozpuszczalność. Albo polimeryzacja. Przez nią zgubił kierunek, głowę, spodnie – co tłumaczy, skąd się wziąłem – i trochę włosów. Spotkali się pewnego 14 lipca na placu Aristide’a Brianda w Cambrai. Ona była z siostrami. On z braćmi. Ich spojrzenia się spotkały. Potem się zwarły. Ona była wysoka, szczupła, miała jasne włosy, „blond wenecki”, czarne oczy; on był wysoki, szczupły, czarnowłosy, miał oczy zielone jak morska woda. Zachwycili się sobą, choć może wtedy był to zachwyt kurtuazyjny: uśmiech, obietnica spotkania, uścisk dłoni. Nazajutrz spotkali się w herbaciarni Montois. Matka powie mi później, że w biały dzień, bez muzyki, bez ogni sztucznych, bez szampana i bez łagodnej euforii wydał się jej mniej czarujący. Ale cóż, miał zielone oczy, a ona marzyła o zielonookim mężczyźnie, chociaż nikt nie marzy o laborancie. Poczynili sobie różne obietnice, przedstawili się rodzicom. Student chemii. Studentka niczego. On miał dwadzieścia lat, ona siedemnaście. Pobrali się sześć miesięcy później. 14 stycznia. Zdjęcia ślubne są dzięki bogu czarno-białe. Nie widać więc na nich sinych warg ani wielkiej bladości mojej matki, jej blond weneckiego puszku sterczącego jak kolce. Mróz. Ten mróz, od którego już wtedy odrętwiała ich miłość i pociemniały zielone oczy.
Jak daleko sięgam pamięcią, szukałem daleko, dowiadywałem się i z bardzo daleka płakałem, wydaje mi się, że moi rodzice się nie kochali.
dwadzieścia siedem euro
Nie zdążyłem dopić piwa. Moja komórka odezwała się, wyświetlił się numer, numer żony mojego ojca.
Jej głos, od razu. Głos unoszący się wysoko, głos, który mógł śpiewać Wokalizę Rachmaninowa, Ave Maria Schuberta z chórem kościelnym.
Jej głos, nagle. Pęknięty.
Wychodzimy od lekarza to okropne okropne nie wiem co powiedzieć jak powiedzieć jak tobie powiedzieć ale to twój ojciec chodzi o twojego ojca nie wiemy jeszcze ale nie jest dobrze coś jest jakieś ślady to okrężnica to miałoby być tu to miałoby się zacząć tu i spytałam lekarza czy to pewne czy to jest to czy to choroba której nazwy się nie wymawia i on na mnie spojrzał miał smutną minę przysięgam że miał smutną minę to dobry internista zna dobrze twojego ojca opiekuje się nim od dawna i był taki smutny no więc zrozumiałam nie jestem idiotką wiesz nie jestem twoją mamą ale kocham twojego tatę bardzo dbam wiesz uważam co je rzucił palenie wiesz dla mnie rzucił dawno temu bo już nie mogłam niepokoiłam się i to nie płuca to okrężnica tam to się zaczęło powiedział lekarz ale jest coś gorszego zdajesz sobie sprawę jakby mogło być coś gorszego niż najgorsze to jest wątroba to się przerzuciło na wątrobę stadium 4 powiedział ze swoją smutną miną nie wiem co robić skoro to wątroba to klops wiem to się wie wszyscy wiedzą w dodatku to daje przerzuty chce mi się płakać rwać włosy przebić się nożem czekałam aż będę wreszcie na emeryturze nacieszę się nim no i masz i masz to koniec to tak jakby był koniec życia to denne to niesprawiedliwe obrzydliwe mieliśmy pojechać do Touquet za miesiąc wynajęłam na parterze żeby go nie męczyło odezwij się do mnie jeśli chcesz jeśli możesz to okropne i na koniec on zażądał dwudziestu siedmiu euro dwadzieścia siedem euro żeby usłyszeć że mężczyzna którego kocham ma umrzeć.
Dwadzieścia siedem euro.
Zapłaciłem za piwa. Rozejrzałem się. Taras kawiarni był teraz pełny, ludzie śmiali się, palili, żyli. Żadnego zagrożenia. Wstałem, z trudem. Niosłem nagle na sobie ciężar ojca. Niosłem na sobie tony naszego milczenia, nasze tchórzostwa, wszystkie nasze tchórzostwa; te milimetrowe błędy, które w skali całego życia stały się błędną drogą. Impasem. Purpurowym murem. Kelnerka uśmiechnęła się do mnie, a ja miałem ochotę płakać, wtulić się w jej ramiona, w jej bladą czułość, ośmielić się wyrzec słowa, które wpędzają w żałobę i wyzwalają, mój ojciec umiera będę sierotą boję się nie chcę zostać sam, byle nie upaść i usłyszeć jak ona mówi mi jestem tu, proszę pana, jestem tu, zostaję z panem, już proszę się nie bać, nie bój się, o tak, połóż głowę, wtul się w moje piersi, nie myśl już o niczym.
Ale nie odważyłem się.
Nigdy się nie odważałem.
dwa dwadzieścia
Nie wiem, czy kochałem ojca.
Kochałem jego ręce, które nigdy nie drżały. Kochałem jego przepis na lemoniadę z sodą. Kochałem zapach jego doświadczeń. Jego krzyki, kiedy mu nie wychodziło. Jego krzyki, kiedy wychodziło. Kochałem sposób, w jaki rozkładał z rana gazetę w błękitnej kuchni naszego wielkiego domu. Jego oczy, kiedy czytał nekrologi. Jego głos, kiedy mówił do matki: był w moim wieku, zdajesz sobie sprawę? Był dumny, że wciąż żyje. Ona wtedy obojętnie wznosiła oczy ku niebu. Do twarzy jej było z tą lekką elegancką wzgardą. Lubiłem czekać na niego wieczorem, po szkole przed drogerią. Przez szybę widziałem, jak objaśnia, jak robi zamaszyste ruchy. Widziałem podkochujące się klientki. Pokusy. Ojciec nie był piękny, ale się podobał. W białym kitlu wyglądał na uczonego. Jego młodość czarowała. I jego zielone oczy. Ach, jego zielone oczy. Ukryty w cieniu pan Lapchin cieszył się. Interes szedł dobrze. Przychodziły po wszystko, po byle co. Po etylen, po etanol, po klej. Przybywały z daleka. Z Raismes, z Jenlain, z Saint-Aubert. Przybywały zobaczyć mojego ojca, pana André. Chciały tylko jego, robiły się na bóstwo, stały w kolejce. Oczekiwały od niego czarodziejskich maści, eliksirów piękności, wyszczuplających balsamów. Miło im było wyobrażać sobie siebie pod tymi palcami, pod tymi rękoma, które nie drżały i tworzyły cuda. Każda chciała być przez niego wybrana, ale wybrana została tylko ona: panienka z plamą od wina na jedwabnej bluzce; obraz krwi, złamanego serca. Proszę przyjść jutro, panienko. A nazajutrz – środek z amoniakiem, bluzka jak nowa. Dwie jędrne jeszcze piersi pod bluzką, spojrzenie, uśmiech. I ojciec zaprosił ją do Montois. I już prawie trzydzieści lat są razem.
Przez tych trzydzieści lat czasem się uśmiechał. Kiedy my byliśmy rodziną – nigdy.
Miałem niedługo skończyć sześć lat. Matka właśnie wydała na świat moje dwie siostry, bliźniaczki, prawdziwe, prawie siostry syjamskie. Anne i Anna. Anna pojawiła się siedem minut i osiemnaście sekund później, młodsza i najmłodsza jednocześnie. Ułożenie nóżkowe. Nacięcie krocza. Masakra. Ojciec miał wtedy beżowego citroëna GS, z siedzeniami z byle jakiego ciemnobrązowego skaju, przywiózł nim moją matkę i moje siostry ze szpitala. Zaparkował samochód pod domem, wysiadł, poszedł po schodach do różowego pokoju. Razem z matką ułożył dziewczynki w łóżeczkach, w bladoróżowych koronkach i długo przyglądał im się z zachwytem, wylał nawet parę łez, po czym objął matkę ramionami, by z nią zatańczyć. Szeptał do niej dziękuję, dziękuję, są wspaniałe, są takie piękne, są takie jak ty. A matka szeptała na to, nie znasz mnie André, nie mów byle czego. Kiedy zszedł na dół, zastał mnie siedzącego w salonie. Wzdrygnął się. Ach, tu jesteś. Możesz pójść na górę, zobaczyć siostry, jeśli masz ochotę. Nie ruszyłem się. Chciałem tylko jego ramion. Chciałem tylko wiedzieć, czy mnie jeszcze kocha, czy jeszcze istnieję, czy mam imię, czy mam ojca.
Masz.
Wtedy po raz pierwszy zadrżały mu palce.
Masz.
Tu masz dwa franki dwadzieścia. Idź kup mi paczkę żitanów, teraz cię potrzebuję.
Widzisz, nie wiem, czy kochałem ojca.
W jakiej chwili mężczyzna zdaje sobie sprawę, że nigdy nie będzie bohaterem?
cztery pięćdziesiąt
Opuściłem taras kawiarni, zostawiłem za sobą śmiechy, nowe znajomości, małą masakrę SSS-a za osiemdziesiąt euro i zagłębiłem się w ciemność, między przerażające cienie.
Z których czasem wyłażą bestie.
Jest w sypialni i odpoczywa, powiedziała mi, kiedy do nich przyszedłem. On wszystkiemu zaprzecza na razie mówi że to przejściowe to miło że wpadłeś ale myślę że nie trzeba mu przeszkadzać powiem mu że byłeś to mu sprawi przyjemność będzie potrzebował wsparcia a ty go znasz on taki dumny to nie będzie proste on wciąż myśli że jest silniejszy mocniejszy niż wszyscy tak mi smutno gdybyś wiedział jak mi smutno to miło żeś wpadł cholera nie chciałam płakać ale patrz to samo przychodzi ach jestem zadowolona że on mnie nie widzi w tym stanie płacząca kobieta to nic ładnego to budzi strach spływający makijaż to bardzo brzydkie ach to jest takie straszne co się nam przydarzyło.
Przytuliłem ją, pozwoliłem się wypłakać. Myślałem o łzach mojej matki, czasami, kiedy była sama, kiedy płakała nad życiem, którego nie miała. Zielone oczy to nie wszystko, powiedziała mi raz, nie przyprawiają o zawrót głowy, patrzą na ciebie nocą, nawet trochę budzą lęk.
Odkąd pojawiły się moje siostry bliźniaczki matka spała oddzielnie. Abstynencja jest lepsza od braku uczucia, mówiła. Później będzie miała paru kochanków, zatraci się w kilku złudzeniach. Zacznie popijać jasne piwo, nie rzuci nigdy swoich mentolowych mimo napomnień kilku osób, będzie w dymie marzyła o tych życiach, których nie zaznała, o tych morskich brzegach, gdzie wiatr zdziera kapelusze i zabarwia na czerwono policzki. O tych doskonałych miejscach, gdzie można wykrzykiwać słowa, które ranią, bo wiatr je zagłusza i nikt ich nie słyszy. Smutek, przygnębienie, ból, tchórzostwo.
Moja matka za mało kochała siebie, by być szczęśliwą.
Pewnej nocy przyszła i położyła się koło mnie w moim łóżeczku. Posunąłem się, przycisnąłem do ściany, zbyt szczęśliwy, że ona tu jest. Przez długą chwilę nie mówiła nic. Słuchałem jej kojącego oddechu, odnajdując w ten sposób poczucie tych nazbyt rzadkich chwil spokoju, tej ogromnej radości, kiedy pozwalała mi zostać przy sobie w salonie, podczas kiedy ona czytała, paliła. Lubiłem słodkawy zapach tej mgiełki, próbowałem ją łykać, nasycić się nią. Mentol był jej zapachem. Chciałem, by przylgnął do mnie, bo brakowało mi jej pieszczot, jej słów, jej spojrzeń. Potem, po jej odejściu, prosiłem ojca, by zrobił mi takie perfumy i zrobił je na bazie C10H20O wzbogaconego zgęszczonym olejkiem z mięty pieprzowej. Leżała przy mnie długo i kiedy myślałem, że zasnęła, pojawiły się słowa zarazem łagodne i poważne: nie bądź nigdy taki jak twój ojciec, Antoine, bądź brutalny, bądź silny, rób sobie dobrze, rwij kobiety, niech dostają zawrotu głowy, spraw, by marzyły, obiecuj nawet to, czego nie będziesz mógł dotrzymać, my wszystkie żyjemy nadzieją, nie rzeczywistością. Rzeczywistość jest dla osłów i kretynów. Kolacja o 19:30, wynoszenie śmieci, pocałunki na dobranoc, w niedzielę tartaletki od Montois za cztery pięćdziesiąt, zmarnować życie to tak szybko idzie, Antoine, tak szybko.
Jej łzy spływały mi na szyję, a ja udawałem, że śpię.
Żona mojego ojca otarła łzy, podziękowała mi jeszcze raz za to, że przyszedłem, za moją grzeczność. Ale to nie była grzeczność, to było tchórzostwo. Boję się choroby, bólu, zgrzybiałości. Jeszcze boję się, że zostanę porzucony, boję się zimna, głodu, boję się życia bez wdzięku i bez miłości. Nie stałem się takim mężczyzną, jakiego wymarzyła sobie moja matka, nie miałem tego rodzaju odwagi.
Pocałowałem żonę mojego ojca, po czym wróciłem do domu.
trzydzieści tysięcy euro
Piłka przeleciała nad murem ogrodu. Dziecko wypadło, żeby ją złapać. Przebiegło przez ulicę nie patrząc. I nadjeżdżający motocykl nie mógł go ominąć. Ślady hamowania wykazały, że niewiele przekroczył dozwoloną szybkość. Potrącił dziecko. Uderzyło gwałtownie główką o ziemię. Przez sześć dni było w śpiączce. Motocyklista natomiast sunął ślizgiem przez około trzydzieści metrów z lewą nogą przywaloną stu osiemdziesięcioma kilogramami motocykla. Trzeba było mu amputować stopę.
Wysłano mnie, żebym zbadał uszkodzenia w tej potężnej hondzie hornet.
To jest mój zawód. Muszę widzieć to, czego inni nie widzą, tłumaczyć to, czego nie można wytłumaczyć. Dla dwóch towarzystw ubezpieczeniowych. W tym wypadku trzeba było wziąć pod uwagę wiele rzeczy: odszkodowanie za doznane cierpienia, za nieusuwalny uszczerbek estetyczny (brak stopy), za pogorszenie jakości życia (znowu stopa), za uszczerbek psychologiczny i moralny, wysokość wydatków na leczenie, zwrot wartości pojazdu lub kosztów przywrócenia go do poprzedniego stanu itd. W motocyklu przerobione były dysze, koła zębate skrzyni biegów i głowica cylindra, czyli motocykl był „podrasowany”. Faktycznie było to naruszenie prawa: trzydzieści tysięcy euro grzywny, dwa lata więzienia.
Motocyklista nie dostanie więc żadnego odszkodowania. Rodzice dziecka wystąpią przeciwko niemu. On przegra sprawę. Zapłaci z własnej kieszeni za szkody wyrządzone małemu piłkarzowi. Krótko mówiąc: życie ma spieprzone.
Wiele razy oszałamiała mnie myśl, że mogę zmieniać życie innych. W najlepszym wypadku byłem aniołem, w najgorszym – potworem doskonałym, poza wszelkimi podejrzeniami; mogłem na przykład utaić „podrasowanie” motocykla i pozwolić mojemu klientowi wykręcić się z tego wprawdzie bez jednej stopy, ale ze stu tysiącami odszkodowania.
Za sto tysięcy można sprawić sobie nowe życie, leżeć na słońcu, pić blood and sand w barze hotelu, którego nazwy nie sposób wymówić, w Meksyku czy gdzie indziej. Żyć tak, jak wszyscy marzymy, ale nigdy tego nie robimy. Moja matka też lubiłaby mieć sto tysięcy euro, powiedzieć chemikowi, że nie ma między nimi żadnej chemii i odejść. Dać się porwać, pożreć przez kanibala, spopielić przez niepohamowaną namiętność.
Ale nie odważyłem się. Nigdy się nie odważałem. Płacą mi, żeby płacić jak najmniej. Płacą mi za to, bym nie miał serca, nie znał współczucia, nie mam prawa podać ręki tonącemu, nie ma we mnie miejsca na litość, na rozczulenie, na żadne ludzkie uczucie. To są słowa nieznane. Mój kulawiec będzie miał schrzanione życie, takie jak było moje i to od początku.
Gdzie zaczyna się tchórzostwo, Leonie? W spojrzeniu matki, która pewnego 14 lipca na placu Aristide’a Brianda nie może oderwać wzroku od pary zielonych oczu? W westchnieniach studenta chemii, który dla dziewczyny, która lubi kolor jego oczu, rezygnuje z prób zmiany świata? W mentolowym dymie, który usypia łagodnie i każe dzień po dniu wyrzekać się urody świata? W rękach, które ot tak zostawiają dziecko samemu sobie?
Gdzie się zaczyna? Nie trzeba do tego samobójstwa matki, nieobecnego ojca, dorosłego, który cię bije albo cię okłamuje. Nie potrzeba tragedii, krwi. Wystarczy złośliwe zdanie przy wychodzeniu ze szkoły, wiesz coś o tym. Pocałunek matki, która nie ucieka, uśmiechy, które nie kładą się na twoim ramieniu jak piórko. Wystarczy, że ktoś cię nie kocha.
Bardzo wcześnie wiedziałem, że jestem tchórzem.
pięćdziesiąt centymów