Читать книгу Telefonistka - Gretchen Berg - Страница 6
Rozdział 2
ОглавлениеCentrala telefoniczna miała obudzić się do życia dopiero za kilka minut, a Vivian już przysunęła mikrofon do ust i wsparła podbródek na rękach, rozmyślając o woosterskich szpiegach. Niezbyt prawdopodobne, gdybyście ją spytali, ale przecież Wooster wzniecało emocje. Nastąpiły pewne zdarzenia. Takie, które zapadają w pamięć mieszkańcom miasta i stają się tematem do rozmyślań w wolnych, samotnych chwilach. Sprawiają, że ludzie rozmawiają ze sobą, wiecie, od czasu do czasu, na długo po tym, jak wydarzenia nastąpiły.
Ożywienie takie jak pięć lat temu w okolicach świąt Bożego Narodzenia po próbie napadu i strzelaninie w domu towarowym Annat Company. Strzelanina! W Wooster! Kto by uwierzył! Ale trzech uzbrojonych mężczyzn z Akron usiłowało obrabować sklep. Akron, czy to nie mówiło samo za siebie? Nigdy nie usłyszelibyście o obywatelu Wooster wymachującym spluwą w domu handlowym podczas przerwy świątecznej, na litość boską. Gdyby nie odwaga kierownika sklepu oraz szybka reakcja ekspedientki, która poprosiła telefonistkę o połączenie z policją, kto wie, co mogło się zdarzyć… Ekspedientką z refleksem była młodsza siostra Vivian, Violet, a Vivian z pewnością straciłaby rozum, gdyby tamtego wieczoru siedziała przy aparatach telefonicznych. Ellen Leonard odebrała tamtą rozmowę.
– Litości! – zawołała Vivian, kiedy Ellen opisała jej wieczorne poruszenie w centrali Bella. – Jezu Chryste wszechmogący! – krzyknęła do Violet. Wiedziała, jak się odzywać w grzecznym towarzystwie, ale nie miała zamiaru pilnować języka w obecności własnej rodziny.
Wkrótce potem Violet zrezygnowała z pracy w przedsiębiorstwie William Annat, ponieważ miała męża, dwoje dzieci, dwa koty i nie potrzebowała takiego bólu głowy, a Ellen Leonard zabrała ten jeden wieczór kryzysowego doświadczenia w centrali telefonicznej i przeprowadziła się do Cleveland, gdzie zaczęła pracować w Bellu. Myślała, że jest gotowa na większe miasto i ważniejsze telefony. Vivian sądziła, że tak będzie lepiej, ponieważ mężczyźni z Akron urządzali strzelaniny w domach towarowych w Gwiazdkę, więc można było sobie tylko wyobrażać, co wyprawiali mężczyźni z Cleveland.
O próbie rabunku rozprawiano w miasteczku przez kilka kolejnych lat. A przynajmniej do minionego czerwca, kiedy podstępny Gilbert Ogden zdefraudował dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów z Kasy Oszczędnościowo-Pożyczkowej Wayne’a przy ulicy North Market, gdzie był kasjerem bankowym. Zabrał pieniądze i zbiegł z sekretarką dyrektora banku, jak donoszono na pierwszej stronie dziennika „The Daily Record”. Chociaż Vivian mogła się domyślić znaczenia tego słowa, postanowiła sprawdzić „zbiec” w słowniku, który musiała kupić Charlotte do szkoły.
zbiec
1. biegnąc znaleźć się niżej, na dole: Zbiec po schodach. Zbiegać ze zbocza.
2. książk.
a) ujść, umknąć skądś; uciec: Kierowca zbiegł z miejsca wypadku. Złodziej zbiegł ze skradzionymi pieniędzmi. Zbiec z więzienia, z niewoli. Zbiec z obozu.
b) o czasie i zjawiskach odbywających się w czasie: przeminąć/przemijać, przejść/przechodzić, upłynąć/upływać: Czas zbiegł im na rozmowie. Dzień zbiegł mu szybko.
Charlotte była uczennicą drugiej klasy liceum w Wooster. Przeskoczyła pierwszą klasę po tym, jak poprawiła nauczycielkę, która używała zamiennie pisowni „może” i „morze”, oraz znała wyrazy takie jak „zbiec”, „wtajemniczony” i „niezliczony”. Lubiła też czytać książki i zwykle przewracała oczami za każdym razem, gdy jej matka szczyciła się, jak to „zna się na ludziach”.
Vivian długie dnie wytężała umysł, próbując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek podsłuchała jakiekolwiek rozmowy telefoniczne pomiędzy Gilbertem Ogdenem a sekretarką, zanim „zbiegli”. Powiedziała, że „miała przeczucie” co do rzeczonego Gilberta Ogdena z tymi jego chytrymi oczkami strzelającymi na wszystkie strony zza okrągłych okularów w drucianych oprawkach i tym, jak nerwowo zwykł przebierać po krawacie palcami o krótkich, grubych paznokciach, które tak gorączkowo obgryzał. „To oznaka Nervous Purvis, jako żywo” – tak zawsze mówiła o obgryzaczach paznokci, a lepiej nie pytać, co sądziła o okularnikach.
Zatem nie, Vivian nie była wcale taka zaskoczona, kiedy przeczytała o malwersacji. Jednak malwersacja, choć stanowiła pewną podnietę w miasteczku pokroju Wooster, nie była dla Vivian prawdziwej rewelacji. Prawdziwą rewelacją okazał się pokątny romans Gilberta z sekretarką Florą Parker. Słowo „pokątny” znała, ponieważ raz po raz natrafiała na nie w magazynach filmowych.
– Flora Parker, wielkie nieba! Kto by pomyślał! – powiedziała do Ruth Craven podczas wczesnopopołudniowej przerwy w centrali. – Chociaż… – I tu zamilkła z palcem na ustach. – Czy ona nie była z Nowego Jorku?
Ruth przytaknęła.
– Z Nowego Jorku. I ciut starsza od niego. Ale ładna.
– Mieli dzieci, ona i jej mąż? – spytała, ponieważ to tylko pogorszyłoby sprawę, a im większy skandal, tym lepiej się o nim rozmawiało.
– Nie wydaje mi się.
Vivian wzruszyła ramionami i pomyślała: „Tańcowała igła z nitką, a potem wyhaftowały niezłą ucieczkę”. Był to niespodziewany obrót spraw. Woosterska wersja Bonnie i Clyde’a, a Vivian na pewno uznała za podejrzane, że Bonnie także nazywała się Parker. Nazwiska miały o wiele większe znaczenie, niż ludzie zwykli im przypisywać.
Vivian sądziła, że Flora i Bill Parkerowie byli jedną z tych irytująco szczęśliwych par prowadzących się za rączkę po mieście i patrzących sobie głęboko w oczy, co mieli w zwyczaju. Gruchali do siebie jak gołąbki. Ale kto wie, co naprawdę działo się u nich za zamkniętymi drzwiami? Vivian traktowała „poznawanie się na ludziach” poważnie; zwłaszcza odkąd wybuchł skandal wokół Gilberta i Flory, łajała się, że nie zauważyła znaków wcześniej (albo wcale).
Pocieszała się myślą, że choć widywała Florę Parker od czasu do czasu, to ściśle rzecz ujmując, rozmawiała z nią tylko raz, kilka lat przed napadem.
To było w kolejce u Buehlera, gdzie ucięły sobie krótką pogawędkę.
– Kasjerki są dziś niezwykle rozmowne, prawda?
– Tak. Przez to kolejka idzie trochę wolniej.
Następnie Florę Parker zainteresowała się czymś w swojej torebce; Vivian domyśliła się, że kobieta nie była w nastroju na rozmowę, chociaż sama potrafiłaby rozgadać się o kasjerkach. Parę wymienionych słów nie wystarczyło, by Vivian prawidłowo rozszyfrowała Florę.
Zauważyła puszkę roślinnego tłuszczu do pieczenia w koszyku zakupowym Flory, i to było coś. Gdyby Flora była porządną gospodynią domową, gotowałaby na smalcu albo maśle, ale Vivian nie zamierzała ferować wyroków na tak wątłej podstawie. Zresztą tamtego popołudnia sama była zaprzątnięta myślami. Wypadała dziesiąta rocznica jej i Edwarda, więc Vivian kupowała jego ulubione serki szwajcarskie z farmy amiszów, próbując ułożyć w głowie plan na resztę obiadu i zastanawiając się jednocześnie, jaką paskudną rzecz z cyny małżonek podaruje jej w prezencie. Dziesiąta rocznica była cynowa. Co by to nie było, zapewne wykonał to w warsztacie w piwnicy. „Oby nie przeklęta konewka”. Dostała taką pewnego razu na urodziny.
Dorothy odchrząknęła, przywracając Vivian do rzeczywistości, w której kilka lampek migało pod jej nosem na konsolecie. Gdy pozwalała sobie bujać w obłokach, potrzebowała mocniejszego szturchnięcia łokciem, by wrócić na ziemię. Prychnęła, wypuszczając głośno powietrze przez nos, i podłączyła kabel.
– Numer, proszę – powiedziała i szybko połączyła rozmowę, po czym odebrała następną. Może to będzie połączenie z komunistycznymi szpiegami. – Numer, proszę.
– Viv, to ty?
– Tak, kochanie.
Edward nie zaskakiwał już niczym Vivian, nie po piętnastu i pół latach małżeństwa, ale była prawie zaskoczona, że mąż rozpoznał jej głos po drugiej stronie słuchawki. Miał pewien ubytek słuchu, a przynajmniej utrzymywał, że go ma. Pojawiał się i znikał. Największe problemy ze słuchem występowały, gdy przypominała mu o przystrzyżeniu włosków w nosie lub wrzuceniu brudnych skarpetek do kosza z praniem. Jednak gdy tylko zaczęły rozmawiać z Charlotte o pójściu na zakupy i upolowaniu nowej sukienki albo czegoś innego, nie do końca praktycznego, o rany, ależ poprawiał mu się słuch. Była pewna, że zdołałby usłyszeć szpilkę spadającą na podłogę, gdyby owa szpilka pisnęła coś o wydawaniu jego pieniędzy.
– Odwołali dzisiejsze spotkanie, więc jestem w domu. – Brzmiał na zmęczonego, jak zwykle.
– W porządku. – Vivian i tak nie miała pojęcia, o czym rozprawiali na tych głupich spotkaniach. Wolnomularstwo. Ha! Dorośli mężczyźni zwołujący tajemne zebrania Bóg wie czemu poświęcone. Brzmiało to tak, jakby chcieli mieć domek na drzewie w wersji dla dorosłych z tabliczką „Dziewczynom wstęp wzbroniony” i nazywać siebie „stowarzyszeniem”. Edward i tak miał dość zajęć, pracując na dwa etaty. Gdyby nie lubiła sporadycznie mieć domu tylko dla siebie, zżymałaby się, że woli spędzać wolny czas z bandą facetów, zamiast przebywać z rodziną.
– Zostawię światła na ganku.
– Dziękuję.
Rozłączyła się i zamierzała przekierować następną rozmowę.
– Numer, proszę.
Osoba dzwoniąca, której głosu nie poznała, podała domowy numer Betty Miller; telefonistka go znała. Vivian zerknęła na zegar ścienny wskazujący za dziesięć jedenastą. Strasznie późno jak na telefonowanie do kobiety z rodziną i małymi dziećmi, nieprawdaż? Założyła, że Betty Miller zdążyła dotrzeć do domu z Freedlandera, zapewne zjadła ze smakiem wytworną kolację w postaci pieczonego pawia albo podobnego ptactwa, ułożonego na unikatowej chińskiej porcelanie, używając prawdziwego i oryginalnego srebra stołowego, a potem położyła swoje idealne, małe, bogate dzieci do łóżek, prawdopodobnie w piżamach z najdelikatniejszej złotej przędzy. To przywiodło jej na myśl starego króla Cole’a. „Zażądał swej fajki, zażądał kielicha i trzech grajków kazał zawezwać…”
Była coraz bardziej zmęczona. Telefon od Edwarda, to, że wspomniał o świetle na ganku, skierowało jej myśli ku temu, jak bardzo pragnęła być już w domu, pogasić światła na werandzie, wczołgać się na górę po schodach i wpełznąć pod kołdrę. Co więcej, nie miała zamiaru słuchać gadania Betty Miller, jakie to eleganckie wiedzie życie, jak jej przyjęcie bożonarodzeniowe będzie wydarzeniem sezonu i jak sam Bóg odwoła plany, by móc zasiąść w salonie Millerów i sączyć szampana ze śmietanką towarzyską Wooster. Coś jednak kazało jej się zatrzymać, gdy telefonująca powiedziała: „Hej, to ja”.
Głos nieznanej kobiety był niski i tajemniczy, niemal na tyle uwodzicielski, by wprawić Vivian w zakłopotanie. Tak jak wtedy, gdy miała trzynaście lat i nakryła brata razem z Edith Cramer na tylnym siedzeniu rodzinnego forda T. Lekko się wzdrygnęła i stłumiła okrzyk, po czym zmrużyła oczy, patrząc na konsoletę przed sobą, tak jakby mrużenie oczu miało jej pomóc domyślić się, kim była owa „ja”.
– W życiu w to nie uwierzysz – powiedział głos.
I chociaż Vivian miała pewność, że owo niedowierzanie będzie dotyczyło zaskakującego nowego przepisu na zapiekankę z homarem albo krabem czy też innymi drogimi owocami morza, została z uchem przy słuchawce, wstrzymała oddech i słuchała. Po zaledwie minucie jej całe ciało zesztywniało, kłykcie ściskające blat zbielały. Serce zadudniło w klatce piersiowej, a w ustach zaschło. Odrętwiała Vivian słuchała, gapiąc się na pulpit i czując, że ziemia osuwa się jej spod nóg.