Читать книгу Telefonistka - Gretchen Berg - Страница 7
Rozdział 3
Оглавление1925
Był ciepły wiosenny wieczór, taki wieczór, kiedy chce się otworzyć wszystkie okna i drzwi, by poczuć zapach kwiatów, poczuć przypływ ciepła i usłyszeć cykanie świerszczy. Dziesięcioletnia Vivian McGinty robiła wszystkie te trzy rzeczy naraz, przygotowując stół do posiłku. Podnosiła także po kolei każdą pustą szklankę rżniętą w romby, zaglądała do niej, lekko potrząsała nią w powietrzu tuż obok ucha, po czym odkładała na blat. Wujek Frank i ciocia Emma oraz kuzynowie z rodziny Cutterów jechali sheridanem z Apple Creek na piątkowy wieczór ze smażoną rybą i jak zwykle Vivian była pełna emocji i obaw. Emocjonowała się wizytą krewnych, a obawiała jedzenia ryby. Tradycję jej smażenia zaszczepił w Ohio tatko Vivian po powrocie z odwiedzin u McGintych z Michigan oraz tych z Wisconsin.
Przodkowie McGintych przypłynęli do Stanów Zjednoczonych aż z hrabstwa Tyrone w Irlandii jakoś na początku dziewiętnastego wieku. Zawitali do portu w Filadelfii, po czym rozproszyli się jak zdmuchnięte nasiona dmuchawca po Stanach Środkowoatlantyckich i Środkowym Zachodzie. Wujek Frank i ciocia Emma nie nosili nazwiska McGinty, ale byli spokrewnieni, mieszkali dość niedaleko, mogli wpadać w odwiedziny samochodem i lubili zwyczajowe smażenie ryby.
Ciocia Emma była ciotką Vivian ze strony matki. Ze strony niemieckich mennonitów z hrabstwa Lancaster. Z Kurtzów. „Jesteśmy szczęśliwi jak myszy w korcu, czyż nie?” – tak brzmiała jedna z dziwnych kwestii, które ciocia Emma wygłaszała w dolnoniemieckim do matki Vivian, jednocześnie szturchając ją w bok i próbując skłonić siostrę do uśmiechu. Myrtle Kurtz McGinty nigdy nie wyglądała na szczęśliwą jak w jakimkolwiek korcu. Zawsze sprawiała wrażenie równie szczęśliwej, co zmasakrowane myszy, które Ekler, kot sąsiadów, ułożył w stertę na progu ich domu. Myrtle należało namówić na uśmiech. Tych ze strony McGintych nigdy nie trzeba było namawiać.
– Ajrisz, jak się masz? Jak idzie interes na kolei? – spytał wujek Frank, jednocześnie klepiąc ojca Vivian w ramię.
Po sposobie, w jaki powiedział to wuj Frank, można by pomyśleć, że Patrick McGinty był właścicielem linii kolejowych – ale on tylko dziurkował bilety. Pewnego razu Vivian usłyszała, jak wujek Frank nazywa jej ojca „nikczemnie czarującym irlandzkim buziakiem”, a ona zachodziła w głowę, czym się różnią irlandzkie pocałunki od francuskich. Potem spytała o to Verę, a Vera śmiała się długo i donośnie.
– Łobuziakiem, głuptasko, żadnym buziakiem. Boże, ale jesteś głupia.
Jak zwykle Vera niezbyt pomogła. Nieważne, buziak czy łobuziak, Vivian była dumna, że ludzie mówią o jej tatku. Był znany i lubiany w Wooster. Raz słyszała, jak pewien sąsiad mówił: „Och, ten Ajrisz. Jednym okiem gotów mrugnąć, a w drugim odbija się tyłek mijającej go kobiety”. Vivian przy następnej sposobności, kiedy patrzyła mu prosto w twarz, zerknęła na jego roześmiane niebieskie oczy. Nie zobaczyła w nich niczego specjalnego.
Zobaczyła za to, jak tatko próbuje przekonać matkę do przejścia na katolicyzm, a matka odmawia. Tylko powoli pokręciła głową w obie strony, utyskując pod nosem. Dla Myrtle kościół to kościół, a zmuszanie jej, by długo stała i klęczała podczas nabożeństw, tego nie zmieni. I chodzenie do spowiedzi? Szorstko i lekceważąco machnęła ręką na samą myśl. Przecież i tak nie miała się z czego spowiadać. Kościółek metodystów w zupełności spełniał rodzinne potrzeby. Tatko nie chadzał z nimi na niedzielne nabożeństwo. Twierdził, że uczęszcza na mszę świętą do Najświętszej Maryi Panny, ale dzieci McGintych sądziły, że raczej wznosi modły do Patrona Mojej Żony i Dzieci Wreszcie Nie Ma w Domu z wygodnego fotela w salonie.
Piątkowy wieczór ze smażoną rybą stał się dla Paddy’ego jego wersją mszy świętej, a Vivian bawiło to równie mocno, co przesiadywanie w kościele. Nie miała problemu ze zjedzeniem smażonych ziemniaków z sosem jabłkowym, ale kiedy znikały z talerza, zostawała tylko ryba. Rozglądała się wówczas po talerzach pozostałych osób, żeby sprawdzić, czy oni już swoje zjedli. Tylko ta ryba dzieliła Vivian od jabłkowego deseru z kruszonką, ale nie mogła zdobyć się na to, by ją zjeść. Nie potrafiła jej przełknąć i nie mogła wymyślić, jak się jej pozbyć. Tkwiła na talerzu, aż Vivian przypominała sobie, by od czasu do czasu dziobnąć ją widelcem.
– Vivian, jedz rybę – rozkazała jej matka.
– Och, Myrtie, Vivy nie musi jeść ryby, jeśli nie chce.
Vivian próbowała ukryć uśmiech za serwetką. Uwielbiała, kiedy jej ojciec był zawiany, jak zwykł mówić, ponieważ oznaczało to, że albo nie zwróci uwagi na zachowanie dzieci, albo nie będzie się nim przejmował. W te dni, kiedy tatko wcześnie kończył pracę, przeskakiwał po dwa stopnie schodów na werandę aż do fasady ich piętrowego domu przy ulicy Buckeye, raptownie otwierał drzwi wejściowe i ruszał prosto do barku. Otwierał whiskey, podczas gdy jego żona wciąż mieszała w parującym garnku na piecu, który zawsze cuchnął tak, jakby w środku krył brudne skarpety i gacie, a nie jedzenie.
– Robisz dzisiaj wieczorem pranie na palniku, co, Myrtie?
Istniała duża szansa, że tatko po kilku solidnych łykach z butelki i tak nie poczuje smaku posiłku. Do czasu, aż zasiedli za stołem i pochylili głowy do modlitwy, pan McGinty równie dobrze mógł być przekonany, że już zdążyli zjeść kolację.
Vivian znów rzuciła okiem na rybę z talerza. Próbowała pamiętać, przynajmniej przed posiłkami oraz klęcząc przy łóżku przed spaniem, że powinna być wdzięczna, iż ma co jeść. Próbowała pamiętać, by okazywać wdzięczność za wiele rzeczy, ale bywa trudniej, kiedy jest się środkowym dzieckiem. Henry i Will także twierdzili, że są średniakami, ale Vera lubiła upominać wszystkich: „Vivian jest prawdziwym środkowym dzieckiem – głosem pełnym autorytetu przynależnego dziecku najstarszemu – nagminnie pomijanym i permanentnie łaknącym uwagi”. „Permanentnie” – Vivian powtórzyła po niej to słowo. „Permanentnie”. Zastanawiała się, co to znaczy.
Podczas gdy dorośli i starsze dzieci rozmawiali ze sobą ponad talerzami z okropną rybą przy długim stole, Will i Violet kopali się pod nim. Widelce i noże skrobały o talerze, kiedy Vivian, nie dość duża, by toczyć rozmowę z dorosłymi, i odrobinę za duża, żeby kopać się z Willem i Violet pod stołem, jak to dotychczas miała w zwyczaju, pozwoliła swoim myślom powędrować ku planom na czas po kolacji. Zerknęła na szklanki z wodą i zaczęła się wiercić. Dziś wieczorem nie miało znaczenia, że Ruby, Opal i Vera nie pozwolą jej pobawić się z nimi po posiłku.
– My się nie „bawimy”, Vivy – zakpiłaby Vera, po czym zamknęłaby siostrze drzwi przed nosem, zostawiając Vivian po drugiej stronie. Za każdym razem tak było.
Z talerza zeskrobano ostatnie kawałki kruszonki, goście odsunęli krzesła i wyszli z jadalni. Vivian została i pomogła matce sprzątnąć stoły, następnie teatralnie wytarła szorstki blat kuchennym ręcznikiem, robiąc ze sprzątania wielkie przedstawienie, zyskując rzadki uśmiech matki i pogłaskanie po głowie przez wuja Franka.
– Zuch dziewczyna!
Tatko puścił jej oczko, po czym chwycił jej matkę za rękę i mimo protestów zaciągnął ją do salonu. Nigdy nie pozwalał mamie zmywać naczyń tuż po posiłku podczas wieczorów ze smażoną rybą, a ona zawsze narzekała, że resztki przywrą do talerzy i garnków, jeśli od razu się nimi nie zajmie. Vivian trzymała się oparcia krzesła w jadalni i kołysała w przód i w tył, palce, pięty, palce, pięty, a dorośli sadowili się w salonie. Odczekała, aż usłyszy swingujące rytmy i dudnienie trąbek orkiestry Paula Whitemana dobiegające z radia, po czym zakradła się z powrotem do kuchni. Sięgnęła po pustą szklankę stojącą obok zlewu, otarła jej brzeg rąbkiem sukienki i po cichu, na paluszkach weszła po schodach na górę do pokoju, gdzie spały razem z Violet. Kiedy pogoda była ładna, tak jak dzisiejszego wieczoru, Violet lubiła po kolacji bawić się lalkami na podwórku za domem, więc Vivian miała cały pokój tylko dla siebie.
Tatko z Henrym kilka tygodni temu wstawili siatkę w okna sypialni, więc teraz Vivian mogła poczuć zapach świeżo skoszonej u sąsiada trawy oraz usłyszeć cykanie świerszczy. Słyszała także słaby, dochodzący z oddali głosik Violet, która siedziała pod sznurem do suszenia bielizny i rozmawiała z lalkami.
Vivian ostrożnie odłożyła pustą szklankę na środek poduszki Violet, po czym rozsiadła się na wąskim łóżku. Musiało to być łóżko Violet, ponieważ to ono stało wciśnięte pod ścianę dzielącą pokoje ich i Very. Vivian wstrzymała oddech i przesunęła się na tyle powoli, że sprężyny w materacu nie skrzypnęły. Vera miała słuch jak nietoperz. Kiedy dźwignęła się i przyklękła, zajmując wygodną pozycję, podniosła szklankę z poduszki i przyłożyła jej brzeg do ściany pokrytej tapetą w śliwkowe i sinozielone pasy, a kiedy była całkiem pewna, że szklanka się nie przesunie, przycisnęła ucho do denka.
Nie zastępowało to przebywania z nimi w pokoju, ale szklanka przy ścianie odegrała swoją rolę i pomogła jej podsłuchać starszą siostrę i kuzynki. Długie godziny plotkowały w pokoju Very o dziewczynach i chłopakach ze szkoły. Ruby i Opal chodziły do liceum w Apple Creek, a Vivian nie znała żadnej z dziewcząt ani żadnego chłopca, o których mówiły, ale mimo to wydawała stłumiony okrzyk, gdy opowieści docierały do niej przez szkło odrobinę lepiej.
– …sądzi, że niezły z niego model, jasne – szydziła Vera. – A kiedyś chodził z Mabel Fiske. Mabel Fiske!
„Mabel Fiske” – powtórzyła Vivian w myślach.
– Nie mogę uwierzyć, że obcięłaś włosy na pazia – powiedziała Ruby, niezainteresowana Mabel Fiske i tym, z kim kiedyś chodziła.
Vivian przewróciła oczami, gdy usłyszała, jak Vera mówi: „Cóż, no to uwierz”. Verze nie zamykała się buzia, w kółko gadała o swoich włosach, odkąd miała nową fryzurę. Sądziła, że teraz jest taaaka dojrzała. Vivian potrafiła wyobrazić sobie Verę po drugiej stronie ściany, jak ta uśmiecha się skromnie i dotyka palcami końcówek modnie ułożonych włosów.
– Sylvia Emerich też zrobiła sobie pazia – wtrąciła Opal. – A potem musiała rzucić szkołę i wyjść za mąż.
„Sylvia Emerich” – powtórzyła Vivian w myślach, po czym zaczęła się zastanawiać, czy Vera też będzie musiała odejść ze szkoły z powodu fryzury. Bo przecież nie wychodziła za mąż.
– Cóż – dodała Ruby – to nie był jedyny powód, dla którego Sylvia musiała zniknąć ze szkoły.
– Nie. – Odpowiedź Very była cicha i niedowierzająca.
– No raczej – powiedziała Ruby.
– Nie! – wykrzyknęła znów Vera, tym razem tak głośno, że słowo przebiło się potężnym ciosem przez ścianę.
Zrobiło się tak głośno, że Vivian odkleiła się od ściany, a szklanka cicho upadła na narzutę. Sama Vivian prawie sturlała się ze skraju łóżka. „Rany, Vera zawsze robi tyle hałasu. Z jakiego powodu Sylvia Emerich musiała odejść ze szkoły?” Vivian złapała równowagę, potem ostrożnie z powrotem zajęła posterunek, chwyciła szklankę, przylgnęła do ściany i jeszcze mocniej przycisnęła ucho do denka. Jednak Ruby tym razem ściszyła głos i Vivian nie mogła dosłyszeć, co mówiła. Zmrużyła oczy tak, że aż zmieniły się w szparki.
– Co robisz?
Vivian zaparło dech w piersiach, raptownie się obróciła, przez co sprężyny zaczęły balansować i przeraźliwie skrzypieć, a szklanka znów miękko spadła na narzutę tuż za nią. Jej starszy brat Henry stał w progu sypialni z kciukami zatkniętymi za szelki i przebiegłym uśmieszkiem, który zakwitł mu na ustach. Vivian nawet nie słyszała, że otworzył drzwi.
– A co ty robisz? – odparowała.
– Ja spytałem pierwszy.
– Nie twoja broszka! – Skrzyżowała ręce na piersi i przesunęła się na klęczkach, żeby na pewno nie zobaczył szklanki.
– No cóż, jak już skończysz ze swoimi broszkami, mama musi umyć tę szklankę. – I tu wycelował palec w kierunku jej prawego uda, po czym zrobił w tył zwrot i zszedł po schodach.
Vivian fuknęła i rozważała, czy nie chwycić szklanki i nie rzucić nią w brata, ale czuła, że dostanie jej się za to. Ich matka wiedziała o każdej porze dnia i nocy, ile szklanek, talerzy i misek – co do sztuki – powinno być w kuchni. Nie lubiła, kiedy się gubiły, i nie znosiła, gdy się tłukły. „Wszystko kosztuje!” Vivian zachodziła w głowę, ile kosztowałby ją zakup szklanki. „Będę miała własny telefon przed Verą”.
Nadstawiała ucha i czekała, aż usłyszy buty Henry’ego stąpające po kafelkowej podłodze kuchni piętro niżej, po czym znów przykleiła szkło do ściany. Dziewczyny zakończyły rozmowę o Sylvii Emerich, Vera mówiła teraz o pierścionku. Ale Vivian chciała się dowiedzieć, jaki był TEN DRUGI powód, dla którego Sylvia Emerich musiała wypisać się ze szkoły.
– Jest irlandzki – Vera tłumaczyła kuzynkom, które nie były z Irlandii. – Mówią na to pierścień Claddagh. Jest złoty i…
– Nasza mama też ma złoty pierścionek – przerwała jej Opal.
– Tak – cierpliwie powiedziała Vera tonem, który zawsze przybierała, gdy odzywała się do Opal; dziewczyna nie była najbystrzejszą z sióstr Cutter. – Ale pewnie mówisz o obrączce, prawda? To co innego. Pierścień jest złoty…
– Ma też inne złote pierścionki, wiesz? – dodała Ruby, prędko broniąc siostry oraz zawartości kasetki z biżuterią ich matki. Vivian prawie słyszała, jak Vera zakłada ręce na piersi.
– W porządku, ale ja opowiadam wam o TYM pierścieniu. O waszych porozmawiamy później.
Vivian poznała poirytowany głos Very. Był dwa tony od krzyku.
– W każdym razie pośrodku jest serce z koroną, do tego dwie ręce, które wyglądają, jakby trzymały to serce.
Tu nastąpiła przerwa pozwalająca kuzynkom wyobrazić sobie wygląd pierścienia Claddagh, a może Vera gestykulując, pokazywała, jak wyglądał pierścień, po czym kontynuowała.
– Jeśli nadal jesteś panną, nosisz go czubkiem serca do siebie, a potem, gdy wychodzisz za mąż, zakładasz odwrotnie.
„Nie” – pomyślała Vivian. Właśnie to było najbardziej denerwujące u mądralińskich. Czasem się mylili, ale nie zdawali sobie z tego sprawy. Wcale nie wiedzieli wszystkiego.
– I moja ciocia Catharine ma taki, jest w rodzinie od około dwustu lat, da go pierwszej dziewczynie, która weźmie ślub.
– Ach. – Westchnęły jednocześnie Opal z Ruby.
– Jako że jestem najstarsza, to będę ja.
– No raczej – zgodziła się Ruby.
Vivian sądziła, że skoro Vera miała dostać pierścień ciotki Catharine, powinna przynajmniej wiedzieć, jak go odpowiednio nosić. Zakładasz go sercem skierowanym na zewnątrz dłoni, jeśli jesteś panną, ale przekręcasz czubkiem serca, który wskazuje na nadgarstek, do siebie, jeżeli jesteś mężatką. Vera zawsze zajmowała się tylko tłumaczeniem innym tego, czego nie wiedzieli, a sama nigdy nikogo nie słuchała. Vivian potrafiła słuchać.
Oderwała szklankę od ściany i padła na łóżko, sprężyny znów zaskrzypiały.
– Vivian! – krzyknęła Vera przez ścianę. – Czy to ty? Co ty tam robisz?
„Nie twoja broszka”.
– Odpoczywam! – odwrzasnęła Vivian.
Rozmyślała o tym, jak będzie wyglądał dzień jej ślubu, wyobrażała sobie siebie w pięknej białej sukni z koronkowym welonem sięgającym samej ziemi. Jej mąż będzie taki bogaty, że kupi jej tyle pierścieni Claddagh, ile dusza zapragnie. Może po jednym na każdy palec, chociaż, prawdę mówiąc, powinno się nosić pierścień tylko na serdecznym, ale Vera nie znała zasad. Niech no tylko zobaczy wszystkie te pierścionki. I jak to się jej spodoba?
Wujek Frank, ciocia Emma i kuzynki nigdy nie zostawały w wieczór ze smażoną rybą dłużej niż do dwudziestej pierwszej, i mniej więcej kwadrans przed tą godziną ciotka Emma zawołała w górę schodów:
– Dziewczynki! Czas jechać!
Drzwi do pokoju Very stanęły otworem i ze środka wyłoniły się Vera, Ruby i Opal. Wciąż plotkując, gęsiego minęły pokój Vivian i Violet i drobiły wąskim korytarzem, aż zeszły na parter. Vivian zsunęła się z łóżka, trzymając szklankę za plecami, i po cichu ruszyła za nimi.
Przed wyjściem wszyscy wyściskali się i wycałowali na pożegnanie, dorośli zaplanowali następny wieczór ze smażoną rybą. Matka Vivian otworzyła drzwi z moskitierą i odprowadziła Cutterów, wymachując za nimi rękami, żeby komary i ćmy nie wleciały do środka. Rodzina McGintych stała za siatką na owady i machała Cutterom, aż przednie światła sheridana nie zniknęły w oddali. Później wrócili do kuchni i zasiedli wokół stołu, tatko chciał napić się jeszcze jednej szklaneczki whiskey, podczas gdy mama zdrapywała resztki, które przywarły do naczyń, i narzekała:
– Mówiłam ci, że wszystko zaschnie.
– O czym rozmawiałaś z dziewczynkami na górze, Vero? – spytał tatko, puścił do niej oczko i zakręcił bursztynowym płynem w szklance.
– Och, tato, nie twoja sprawa – odparła Vera, zakładając obcięte na pazia włosy za ucho i przyglądając się paznokciom u dłoni. Vivian pomyślała, że jej siostra wygląda jak sekretarka w szkolnym gabinecie. – Dziewczyńskie sprawy, tatku. Nie musisz o nich wiedzieć.
Vivian nienawidziła, gdy pomijano ją w rozmowie, więc dodała:
– Tak, tatku, nie musisz wiedzieć nic a nic o Mabel Fiske ani o tym, w co wpakowała się Sylvia Emerich. – Po czym skrzyżowała ramiona na piersi i rozparła się na krześle z zadowolonym uśmieszkiem.
– Vivian!
Vera krzykiem ściągnęła na siebie spojrzenia wszystkich zebranych, którzy następnie skupili wzrok na Vivian, ta zmarszczyła brwi i mocniej zacisnęła ramiona założone na klatce piersiowej. Lubiła zwracać na siebie uwagę, ale nie w tak kiepskich okolicznościach.
– Mamo! – wrzasnęła znów Vera. – Vivian nas podsłuchiwała! – Rzuciła się przez stół i chwyciła kołnierzyk najlepszej codziennej sukienki Vivian swoimi paznokciami sekretarki biurowej.
– Vero Eileen! – Nagana tatki z użyciem drugiego imienia była ostra; uderzył pustą szklanką o blat, przez co Vera poluźniła chwyt kołnierzyka. – Nie zaczepiaj siostry.
Vivian zamarła z oczami wielkimi jak spodki. Przeogromnie chciała wygładzić sukienkę.
– Ale… – zaprotestowała Vera.
– Pozwól, że ja z nią pomówię. – Tatko odsunął krzesło, wziął szklankę i skinął na Vivian, by poszła z nim do salonu.
Vivian wyprostowała pognieciony kołnierzyk sukienki, idąc za tatkiem, wygładziła marynarski krawat i obciągnęła podwiniętą z tyłu spódnicę. Tatko usadowił ją na skraju kanapy, jak najdalej od kuchni, po czym podszedł do barku, by dolać sobie drinka. Wrócił do kanapy i przykucnął na podłodze przed córką, pociągając łyk whiskey.
– Vivy, kochanie. – Spojrzał w jej niebieskie oczy tak podobne do swoich. – Nie powinnaś podsłuchiwać siostry i kuzynek, słyszysz?
Vivian zadrżała warga, gdy skinęła głową przed wycelowanym w nią wskazującym palcem.
– Musisz pamiętać, żeby zachowywać tajemnice dla siebie. I następnym razem nie daj się przyłapać.
Zakończył wykład, pocierając z chrzęstem zaczerwieniony nos, wyciągnął rękę i przelotnie ścisnął dłoń córki palcami, po czym stracił równowagę, przewrócił się na bok na pleciony dywan i wylał resztę trunku.
Jego żona usłyszała, że spadło szkło, i tupiąc, wtargnęła do salonu z dłońmi wspartymi na biodrach.
– Chryste, Patricku – na poły szepnęła, na poły syknęła na niego. – Vivy, idź na górę. Wstydź się.
Vivian nie miała pewności, czy owo „wstydź się” było zaadresowane do niej, czy do tatki, ale zrobiła, co jej kazano, ześlizgnęła się z kanapy, znów obciągając sukienkę, przeskoczyła nad rozlaną zawartością szklanki i ruszyła dalej po plecionym dywanie. Następnie weszła po schodach do swojego pokoju.
Później tatko przyszedł utulić ją i Violet do snu. Opierając się o żelazną ramę łóżka, pochylił się i dał jej woniejącego whiskey buziaka w czoło.
– Pamiętaj, co ci mówiłem, kochanie – powiedział cicho, stukając ją w czubek nosa palcem wskazującym. – Tylko nie daj się złapać.
Wraz z tą podchmieloną zachętą oficjalnie rozpoczęła się kariera Vivian w roli gumowego ucha. Uśmiechnęła się, przykryła kocami po samą brodę, wiercąc stopami pod przykryciem i mając nadzieję, że w jej snach zaroi się od sekretnych rozmów o uczennicach liceum wychodzących za mąż i całych kroci irlandzkich pierścieni Claddagh. Zamiast tego przyśniło się jej, że surowa, żywa ryba z wielkimi ruszającymi się brwiami goni ją w ogromnej szklance wody, a Vivian zapomniała, jak się pływa.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.