Читать книгу Morze. Odpływ - Grzegorz Gortat - Страница 6

Оглавление

2 Od trzech dni padało z krótkimi przerwami od rana do wieczora. Kiedy w obszernej kurtce szedł wyludnionymi ulicami centrum, miał wrażenie, że jest niewidzialny. Wybierał najkrótszą trasę. Do pokonania miał cztery przecznice. Po dziesięciu minutach marszu zza zasłony deszczu wyłaniał się przed nim masywny, szary gmach. Fronton dwustuletniego budynku zdobiły imitacje klasycznych płaskorzeźb. O każdej potrafił powiedzieć, do jakiego stylu nawiązywała; tyle mu zostało z czasów, gdy książki o sztuce pochłaniał z podobną pasją, z jaką jego rówieśnicy kopią piłkę. Do zdobionego kolumnami wejścia prowadziły szerokie schody. Wbiegał na górę i przez obrotowe drzwi wychodził na wyłożony posadzką przestronny hol. Od razu kierował się w lewo, zostawiając po prawej stronie tłum kłębiący się przed salami ze stałą ekspozycją dzieł mistrzów renesansu. Po drodze uprzejmie pozdrawiał szatniarki, a te pośpiesznie odpowiadały. Czuł na plecach ich współczujące spojrzenia. W każdej bez względu na wiek widok chłopca skrzywdzonego przez los wyzwalał matczyne uczucia. Darowały mu, że nie zostawia w szatni mokrej kurtki. Może nawet, choć nie chciałyby się do tego przyznać, były zadowolone, bo omijając szatnię, nie wystawiał ich wrażliwości na poważniejszą próbę.

Po dwóch tygodniach zachodnie skrzydło gmachu znał na pamięć. U wylotu szerokiego, rzęsiście oświetlonego korytarza znajdowało się wyjście awaryjne, na prawo od niego były pokoje służbowe; ich drzwi zawsze pozostawały zamknięte. Naprzeciwko pokoi służbowych mieściły się sale wystawowe opatrzone odpowiednio literami „G”, „H”, „I”. Kierował się nieodmiennie do tej z literą „I”. U wejścia stała na podwyższeniu tablica informacyjna: „Morze w malarstwie. Od mistrzów holenderskich po czasy współczesne”.

Wystawa marynistyczna cieszyła się znikomym zainteresowaniem. Zagraniczni turyści woleli robić sobie selfie na tle arcydzieł Rafaela i Leonarda. Przemierzał niemal pustą salę, przed niektórymi obrazami zatrzymując się dłużej. Płócien było czterdzieści pięć i wszystkie zdążył dobrze poznać. Z nazwiskami kilku malarzy spotkał się tu pierwszy raz. Sprawdził je w Internecie, skupiając uwagę na informacjach, na których mu najbardziej zależało. W tym celu wybrał się nawet do czytelni bibliotecznej, choć przez ostatni rok podobnych miejsc unikał. Dwunastolatek ślęczący nad grubymi tomami przyciągał wzrok gapiów.

Pośrodku sali wystawowej ustawiono w dwóch rzędach niskie wyściełane ławy. Kiedy się zmęczył, przysiadał na którejś i patrząc na najbliższy obraz z odległości dziesięciu, jedenastu metrów, odtwarzał z pamięci detale malowidła. Mógłby robić to samo z zamkniętymi oczami.

Obraz, przed którym wystawał najdłużej, przedstawiał morze i skrawek piaszczystej plaży. Na brzegu żywej duszy. Morskie fale przetaczały się niemrawo po piasku. Cofając się, niespodziewanie rosły i nabierały impetu. Zaledwie dziesięć metrów od brzegu spienione bałwany osiągały wysokość pierwszego piętra. Przesłaniały linię horyzontu. Niebo było pogodne. Zbliżał się zachód słońca. Lada moment zacznie się odpływ. Może już się zaczął.

Obraz był jednym z najmniejszych na wystawie; czterdzieści na sześćdziesiąt centymetrów, informował dołączony opis. Musiał stawać na palce, żeby obejrzeć to, co go w morskim krajobrazie interesowało najbardziej. Na prawo od środka płótna, tam gdzie morze zaczynało się burzyć, od podstawy granatowych fal odbijała się owalna, jasna plama. Próbował sobie wmawiać, że malarzowi osunął się pędzel; albo biała farba, której Emmanuel Stockton używał mało oszczędnie do odtworzenia spienionych grzbietów fal, skapnęła z pędzla na płótno. Ale wystarczyło, że przymknął oczy, a plama ożywała. Jak piłka unosiła się na wodzie. Nim zatopiły ją rosnące błyskawicznie fale, oczami wyobraźni widział otwarte do krzyku usta topielca i wyciągnię tą błagalnie rękę.


Dłonie trzęsły mu się jeszcze ze zdenerwowania. Rysunku nie dało się już uratować, więc wyrwał zapiaszczoną kartkę ze szkicownika, zgniótł i wrzucił do plażowego pojemnika na śmieci. Obejrzał się. Pod naporem wiatru uszkodzona piaskowa budowla kruszała w oczach. Żółte dziecięce wiaderko z łopatką stało obok, ale pięciolatek, który budował ten zamek z piasku, gdzieś przepadł. Rozglądał się, próbując malca odszukać – i wtedy go zobaczył: wyłonił się zza porzuconego kutra, w ręku trzymał długi kij i kierował się ku morzu.

Wrócił na swój leżak. Przysunął się do wiklinowych koszy rodziców, żeby znaleźć się w zasięgu rozłożystego parasola, który zapewniał wszystkim trojgu osłonę przed lipcowym słońcem.

– Pokażesz? – poprosiła mama.

Podał jej szkicownik. Zapadła się w głąb kosza i nie widział wyrazu jej twarzy. Słyszał szelest przewracanych kartek. Pod każdym rysunkiem widniała dokładna data i czytelny podpis. Jego przyszli biografowie kiedyś to docenią.

– Interesujące.

W jej ustach był to komplement. Pokraśniał z zadowolenia.

Podała szkicownik tacie.

– Masz zadatki na dobrego architekta. Może przyjmę cię kiedyś do mojego zespołu – zażartował tata.

Szkicownik zdążył do niego powrócić, kiedy nad wyludnioną plażą poniósł się przeraźliwy krzyk. Usiadł prosto i się rozejrzał. Od strony odległych wydm biegł ku morzu wysoki, chudy brodacz. Młoda kobieta w słomkowym kapeluszu przynaglała go krzykiem; osłaniając oczy przed słońcem, wypatrywała czegoś w morzu. Zrzuciła długie, cienkie pareo, którym się osłoniła przed promieniami słonecznymi; miała skórę białą jak mąka, obsypaną licznymi piegami; puściła się biegiem za brodaczem. Wiatr zerwał jej z głowy słomkowy kapelusz.

– Co tam się dzieje? – zagderał tata.

Mama wstała z kosza i zrobiła dwa kroki do przodu.

– To chyba dzieciak tej pary.

– Co z nim?

– Pakuje się prosto do morza.

Tata dźwignął się z siedzenia i popatrzył. Machnął ręką.

– Nic mu nie będzie. Przecież to pięć metrów od brzegu. Zresztą rodzice już po niego idą.

Dziecku woda sięgała do kolan. Wyciągał przed siebie kij, próbując coś dosięgnąć. Nadciągnęła długa, niska fala i miękko, jakby w zabawie, uderzyła. Zdołał się utrzymać. Kolejna fala wywindowała się wyżej i parła ku brzegowi z impetem. Przewróciła chłopca i przykryła. Kiedy się cofnęła i dźwignął się na nogi, wodę miał już po pas. Próbował zawrócić ku plaży.

Mama obejrzała się na tatę.

– Będziesz tak stał i się przyglądał? Rusz się!

Niechętnie do niej dołączył.

– Nie panikuj. – Dostał chrypki i mówił teraz nienaturalnie głośno. – Ojciec zaraz go wyciągnie!

Brodacz biegł nieporadnie, jak na szczudłach. Przypominał ptaka, który z trudem utrzymuje się na długich, cienkich nogach. Był już w wodzie, kiedy niespodziewanie nadeszła kolejna wysoka fala, zaraz potem jeszcze jedna. Gdy morze na krótko się uspokoiło, pokazała się głowa chłopca. Woda wyniosła go trzydzieści metrów od brzegu. Ojciec malca rzucił się w kipiel i ciężko pracując rękami, jakby rąbał morze siekierą, popłynął w tamtym kierunku. Nadciągnęła kolejna fala. Dzieciak więcej się nie wynurzył. Ojciec raz po raz dawał nura; kiedy się pokazywał nad powierzchnią, rozglądał się desperacko, po czym znowu na oślep rzucał się między fale. Młoda kobieta tkwiła nieporuszenie na brzegu, jakby nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Krzyczała, ale morze skutecznie zagłuszało słowa.

Zerwał się z leżaka. Szkicownik zsunął mu się z kolan na ziemię. Powinien biec, ale ciało miał jak z kamienia. Powoli, noga za nogą, ruszył przed siebie.

Z tyłu dobiegło go ciężkie stąpanie. Mama wysforowała się przed niego; biegła nienaturalnie, jakby gorący piasek parzył jej stopy. Fale uderzały teraz częściej, z większą zaciekłością. Ojciec dogonił ją i przytrzymał. Szarpała się z nim, ale nie dała rady się uwolnić. Kiedy ich mijał, okładała ojca pięściami i wyzywała od tchórzy, płacząc i złorzecząc na przemian.

Uszedł jeszcze kilka metrów i zatrzymał się. Nogi nie chciały go dalej nieść. Kobieta była zwrócona twarzą ku morzu. Osunęła się na kolana i tkwiła nieruchomo jak posąg. Patrzyła uparcie przed siebie, jakby się spodziewała, że morze się uciszy i wycofa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Morze. Odpływ

Подняться наверх