Читать книгу Obcym alfabetem - Grzegorz Rzeczkowski - Страница 6

ROZDZIAŁ II
Kto chciał zabić Marka F

Оглавление

Wszystko zaczęło się 14 czerwca 2014 r. Tego dnia tygodnik „Wprost” wypuścił zapis pierwszych rozmów: szefa MSW i koordynatora do spraw służb specjalnych Bartłomieja Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką oraz byłego ministra transportu Sławomira Nowaka z wiceministrem finansów Andrzejem Parafianowiczem. Do akcji ruszyły służby, czyli najpierw Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, potem Centralne Biuro Śledcze Policji oraz prokuratura. Już w dniu publikacji pierwszych rozmów ABW weszła do restauracji Sowa & Przyjaciele, choć efekt tej wizyty był żaden. Stało się to zresztą w trakcie imprezy, na której 50. urodziny świętował Robert Oliwa, znany warszawski prawnik, mąż byłej prezes PGNiG Grażyny Piotrowskiej-Oliwy. Sprawa do dziś jest przedmiotem anegdot, bo tuż przed tym, gdy około godz. 23 funkcjonariusze weszli do restauracji – zresztą podobno tylnym, vipowskim wejściem – by „porozmawiać” z Robertem Sową, na salę, gdzie odbywała się impreza, wjechał podarunek od przyjaciół – włoski skuter marki Vespa. – Atmosfera trochę „siadła”, nikt już nie myślał o prezencie. Jubilat zabrał go następnego dnia – wspomina uczestnik tamtej imprezy, którą zresztą obsługiwał Łukasz N., główny menedżer odpowiedzialny za najważniejszych gości i vip-roomy.

Również już wtedy zaczęły się dziać rzeczy, które odstawiały sprawę na boczny tor. Funkcjonariusze zaprosili Łukasza N. do samochodu na tzw. rozpytanie. Ale długo nie porozmawiali. Jak twierdzi jeden z moich rozmówców z ABW, ktoś miał się z nim skontaktować i poinstruować, by nie rozmawiał z funkcjonariuszami.

Już w poniedziałek, 16 czerwca, czyli w dniu publikacji papierowego wydania „Wprost”, warszawska delegatura ABW w poufnej notatce wytypowała N. jako potencjalnie zamieszanego w nagrywanie. Jeszcze tego samego dnia funkcjonariusze przeszukali jego dwa warszawskie mieszkania – jedno wynajmowane, drugie własne, w trakcie wykańczania – i zabezpieczyli m.in. komputery i pendrive’y. Jednak dowodów, które świadczyłyby przeciwko N., nie znaleźli, a on konsekwentnie zaprzeczał, nawet w rozmowach ze znajomymi, że miał cokolwiek wspólnego ze „studiem nagrań”.

Dziś wiadomo, że „abwera” nabrała podejrzeń wobec menedżera po rozmowie z Bartłomiejem Sienkiewiczem. – To on nam powiedział, że salę w Sowie, w której miał się spotkać z prezesem NBP, sprawdził BOR. A jedyną osobą, która później miała do niej dostęp, był N. Sprawa wydawała się więc ewidentna – mówi funkcjonariusz ABW, który znał szczegóły dochodzenia.

Choć ABW od początku określała Łukasza N. jako „menedżera sal VIP”, w mediach został nazwany kelnerem, co jest kolejnym przykładem zafałszowywania rzeczywistości w tej sprawie i językowych manipulacji. Sprowadzały one podsłuchowy skandal do obyczajowej aferki z udziałem zblazowanych elit zajadających ośmiorniczki podlewane wódką i okraszane soczystymi przekleństwami. Trochę dramatycznej, ale mającej wiele z taniej komedii.

Wbrew temu, co się mówi, Łukasz N. nie był kelnerem, który zbierał zamówienia i roznosił dania. Był kimś znacznie ważniejszym – menedżerem, który odpowiadał za obsługę najważniejszych gości w Sowie & Przyjaciołach. To właśnie on kierował vipowską częścią Sowy, a nie szef całej restauracji, czyli Robert Sowa. Co ciekawe, N. tego nie ukrywał, mówił o tym podczas śledztwa. Mimo to przyklejono mu etykietę „kelnera”.

Rocznik 1981, wielbiciel siłowni i drogich zegarków. Pochodzący z Ryk, niespełna 10-tysięcznego miasta w zachodniej Lubelszczyźnie, gdzie do czasu przeprowadzki do Warszawy mieszkał z rodzicami i trójką braci w czteropiętrowym bloku w centrum miejscowości. Jeden z nich, Marcin, jest policjantem – pilotem śmigłowców. To on według niektórych relacji miał później odegrać ważną rolę w namówieniu Łukasza do tego, by przyznał się do winy i opowiedział o podsłuchach.

Gdy ABW weszła do Sowy, Oliwa (współwłaściciel warszawskiej kancelarii specjalizującej się w sprawach podatkowych) zarekomendował Łukaszowi N. prawnika, krakowskiego adwokata Pawła Knapa, który na początku rzeczywiście bronił N.10 Ale N. już po dwóch tygodniach z niego zrezygnował. Sam Oliwa, z którym spotkałem się w jednej z warszawskich kawiarni, zdecydowanie zaprzecza, by udzielał szerszych porad „kelnerowi”, przyznaje jedynie, że rzeczywiście rekomendował mu usługi mecenasa Knapa.

Już kilka dni później u śledczych – ale i u dziennikarzy – pojawiły się kolejne teorie, które zatruły jednych, sparaliżowały drugich, a innych zachęciły, by zamknąć sprawę jak najszybciej, bez zawracania sobie głowy badaniem wielu wątków. Tak zrodził się zamęt, który przysłonił istotę sprawy niczym burza piaskowa.

Jedną z rozpatrywanych początkowo teorii była teza o spisku służb. W mediach niedługo po publikacji pierwszych taśm rzeczywiście pojawiły się informacje, że jednym z organizatorów procederu miał być któryś z byłych oficerów BOR. Teza zupełnie się nie potwierdziła, ale – jak mówią moi rozmówcy ze służb, pracujący przy śledztwie podsłuchowym – już na samym początku zasiała nieufność, która później tylko rosła. Jej kulminacja nastąpiła na przełomie czerwca i lipca, gdy do prokuratury trafiła poufna notatka szefa ABW gen. Dariusza Łuczaka, który opisywał relacje funkcjonariuszy agencji z głównym nagrywającym, czyli Markiem Falentą. – W centrali już w pierwszych dniach po publikacji nagrań wiedzieliśmy, że Falenta był źródłem jednego z naszych funkcjonariuszy na Dolnym Śląsku i że prawdopodobnie współpracował z CBA. Gdy przekazaliśmy tę informację do ministra Sienkiewicza i do prokuratury, oni kompletnie stracili do nas zaufanie. Kompletnie – podkreśla jeden z oficerów „abwery”. I dodaje: – Z drugiej strony czemu się dziwić, skoro nas od początku traktowano jak potencjalnych podejrzanych? Do dziś nie wiem na przykład tego, kto rozsiewał te pogłoski, że podsłuchy to była robota służb.

W takich warunkach funkcjonariuszom ABW przyszło szukać sprawców i mocodawców nagraniowego spisku. I bynajmniej nie była to jedyna przeszkoda, którą musieli pokonać. W śledztwie szybko pojawiła się też teza o „biznesowo-finansowych” motywacjach działania Falenty, współpracującego z nim szwagra Krzysztofa R., menedżera Łukasza N. i kelnera z Amber Room – czyli z drugiej „okablowanej” restauracji – Konrada Lasoty. Teza, chętnie przyjęta głównie przez policję i prokuraturę, uwzględniana również w ABW, zdominowała wyjaśnianie afery podsłuchowej. – Mogę tylko zapewnić, że zrobiłem wszystko, co w swojej i moich funkcjonariuszy mocy, by obiektywnie wyjaśnić sprawę podsłuchów – przekonywał mnie gen. Łuczak.

Po menedżera N. czterech funkcjonariuszy ABW przyszło 18 czerwca do – jakżeby inaczej – restauracji. Jednak nie do Sowy & Przyjaciół, tylko do Asia Tasty, zlokalizowanej w pamiętającej jeszcze czasy rosyjskich zaborów Hali Gwardii. Było tuż po godz. 16. Agenci przeszukali go, jego volkswagena golfa, którym przyjechał, po czym zabrali do siedziby Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, gdzie z ust prokurator Anny Hopfer usłyszał zarzuty nieuprawnionej rejestracji udostępnionych przez „Wprost” rozmów i ich ujawnienia „nieustalonym osobom”. Podczas przesłuchania nie przyznał się do winy. Prokuratura nie miała wtedy twardych dowodów przeciwko niemu, raczej poszlaki, które wskazywały na to, że to on jako menedżer odpowiedzialny za obsługę vip-roomów nagrywał gości. Uniknął aresztu, jednak już wtedy pojawiło się coś, co trochę umknęło uwadze śledczych i do dziś pozostaje zagadką.

Wróćmy jeszcze do restauracji, w której pracował Łukasz N. Dwa dni przed jego zatrzymaniem w Hali Gwardii do vip-roomu Sowy weszła kilkunastoosobowa ekipa funkcjonariuszy ABW z zadaniem dokładnego przeszukania pomieszczeń. Znaleźli dwa intrygujące ślady. Pierwszy znajdował się z tyłu ramy lustra, w jego prawym dolnym rogu, tuż przy dużym stole jadalnym. To fragment taśmy samoprzylepnej szerokiej na dwa i długiej na sześć centymetrów. Gdy przyjrzeć jej się bliżej, widać, że pośrodku taśmy znajduje się wybrzuszenie, pod którym mogły się znaleźć np. mikrofon lub miniaturowe urządzenie nadawcze. Kolejny ślad znajdował się pod blatem stołu – to z kolei wąskie wycięcie w drewnie o wymiarach 3 mm na 1,7 cm. Idealne do tego, by ukryć w nim np. bezprzewodowy mikrofon lub przenośną pamięć zapisującą zebrany zza lustra dźwięk. Na taśmie i w pobliżu niej znaleziono ślady linii papilarnych oraz ludzkiego DNA, ale wykluczono, by należały do Łukasza N.

Funkcjonariusze ABW nie znaleźli żadnych urządzeń podsłuchowych, w tym tych, w których według zeznań kelnerów miały się znajdować pluskwy. Umieszczenie stacjonarnych urządzeń mogło być śladem po pierwszych podsłuchach, których ofiarami padli ludzie biznesu. Gdy do Sowy zaczęli się schodzić politycy, podsłuchy te zdjęto z obawy przed wykryciem przez BOR. Ale jest też inna teoria pochodzenia tego śladu. Stacjonarny podsłuch mógł dawać większą pewność, że sygnał zostanie utrwalony, a urządzenie nagrywające nie zostanie na przykład przez przypadek zrzucone na podłogę lub znajdzie się w miejscu, do którego nie będzie docierał dźwięk odpowiedniej jakości.

Pewne jest jedno – w Sowie znajdowały się zamontowane na stałe urządzenia nagrywające, a to znaczy, że musieli instalować je fachowcy, którzy wiedzieli, co i gdzie trzeba umieścić, żeby utrwalić odpowiedniej jakości dźwięk. Kilka osób, które bywały w Sowie, zwróciło uwagę na to, że do wieży będącej na wyposażeniu największego z vip-roomów zawsze dopięty był pendrive. Jedna z nich mówiła mi: – Zaskoczyło mnie to, więc kiedyś zapytałem Łukasza, o co chodzi. Odpowiedział, że ma tam muzykę, którą puszcza gościom. Ponieważ miałem własną, niezbyt mi to odpowiadało, co zresztą mu przekazałem. Nie posłuchał. Wielokrotnie później, gdy tam wchodziłem, pendrive był podpięty.

Wiele więc wskazuje na to, że sprzęt podsłuchowy zainstalowany w saloniku vipowskim mógł być zdublowany. Przy czym urządzenie zainstalowane na stałe wspomagane było pendrive’ami dopinanymi do sprzętu grającego. Wersja o pluskwie zamontowanej w pilocie, która pojawiła się niedługo po opublikowaniu pierwszych nagrań w czerwcu 2014 r., nie została później nigdzie potwierdzona. O wersji z „podwójnym” podsłuchem mówi jedna z ważnych osób związanych ze służbami: – Tak działają profesjonaliści. Zawodowy technik nie założy jednego urządzenia. Będzie się starał mieć co najmniej dwa, na wypadek gdyby jedno zawiodło. Zapewne pendrive’y miały jedynie dublować urządzenie za lustrem, gdyby ono z jakichś powodów zawiodło. Ale oczywiście mogło być i tak, że stacjonarny podsłuch nagrywał dla innych odbiorców niż Łukasz N. i Falenta. Są też inne teorie, mówiące nawet o udziale służb rosyjskich, ale też i bardziej prozaiczne. Funkcjonariusze ABW twierdzą na przykład, że pluskwy podkładane były w różnych miejscach – np. w cukiernicy czy w naczyniach przynoszonych do sali.

Pewne jest jedno – urządzeń służących do nagrywania gości Sowy nigdy nie odnaleziono. To mówi wiele o służbach, które wyjaśniały tę sprawę, ale również o tym, jak przygotowana była operacja podsłuchowa.

Łukasz N. w końcu pękł – pięć dni po zatrzymaniu przez ABW. Stało się to po spotkaniu z funkcjonariuszami Centralnego Biura Śledczego Policji. Spotkaniu, które również wywołuje wiele pytań i wątpliwości. Przede wszystkim ze względu na okoliczności, w jakich do niego doszło, oraz na wydział, który zajął się „kelnerem”. Znajdujące się w aktach sprawy informacje rzucają na te okoliczność nowe światło.

Do dziś zagadką jest, dlaczego CBŚP, w sytuacji gdy sprawę prowadziła ABW, postanowiło samo wejść do akcji? Z ustaleń sądu wynika, że inicjatywa wyszła od Rafała Derlatki, zastępcy dyrektora CBŚP. Do policjantów miały dotrzeć informacje, że zagrożone może być życie zarówno Marka Falenty, jak i obu współpracujących z nim „kelnerów”. Przy czym tylko w przypadku Falenty funkcjonariusze identyfikowali to zagrożenie jako pochodzące od kogoś, kto mógłby chcieć pozbawić go życia. W przypadku kelnerów jest tylko mowa o zagrożeniu, bez wskazania źródła.

Derlatka polecił swoim podwładnym, w tym naczelnikowi wydziału do spraw zwalczania aktów terroru Mariuszowi P., dotrzeć do całej trójki. Policjanci zaproponowali im „opiekę” w ramach programu ochrony świadków. Falenta po konsultacji z prawnikami się nie zgodził, drugi z „kelnerów”, Konrad Lasota, wyraził zgodę, ale po kilku tygodniach się wycofał, na ochronę przystał Łukasz N. Czy rzeczywiście ktoś planował zabić Falentę, a jeśli tak, kto i w jaki sposób, do dziś nie wiadomo. Tak samo nie wiadomo do końca, czy innym kelnerom ktoś groził. Nawet przed sądem policja zasłoniła się tajemnicą. Nie da się więc ocenić, na ile realne było to zagrożenie. O ile istniało. Faktem jest, że choć Falenta nie skorzystał z ochrony, a Lasota w końcu z niej zrezygnował, żadnemu nic się nie stało. Nie wiadomo nawet, czy kierowano wobec nich jakieś pogróżki.

Podczas procesu organizatorów afery podsłuchowej zeznający oficer CBŚP Mariusz P. opowiedział11, w jakich okolicznościach doszło między innymi do objęcia „opieką” Łukasza N. Po otrzymaniu polecenia od Derlatki pojechali z drugim funkcjonariuszem do mieszkania „kelnera”, który mieszkał wówczas dosłownie kilka kroków od Sowy, na cichym osiedlu nowych bloków na warszawskich Siekierkach.

Policjanci nie powiedzieli N., że jego życie może być zagrożone, ale zapytali go, czy nie czuje się zagrożony w związku z tym, co piszą o nim media w kontekście afery. Menedżer nie wpuścił ich do mieszkania, rzekomo z obawy, że ktoś podszywa się pod policjantów. Powiedział, że czuje się zagrożony, bo „wiele osób za nim jeździ”, a ktoś nawet dzień wcześniej zajechał mu drogę, gdy prowadził samochód. N. miał nawet twierdzić, że gdyby policja przyszła do niego godzinę później, to powiesiłby się, bo „był mocno zestresowany” i „został z tym wszystkim sam”.

Jak zeznał Mariusz P., 40 minut po jego wizycie u N. ten przyszedł „roztrzęsiony” do KGP, mówiąc, że „chce się przyznać do wszystkiego”, czyli do nagrywania polityków razem z drugim kelnerem, Konradem Lasotą, na zlecenie Falenty. Miał za to otrzymać na początek, czyli w wakacje 2013 r. 20 tys. zł, a potem co miesiąc 10 tys., z czego 2,5 tys. przekazywał Lasocie (przy okazji go oszukując, bo miał mu dawać połowę).

Łukasz N. powiedział policjantom, że jest obserwowany i zastraszany. Mówił ogólnie o jakichś ochroniarzach, ale nie wspomniał, kto dokładnie miałby mu grozić i go obserwować. Twierdził, że bał się biznesmenów, których nagrywał, oraz Marka Falenty, który mógłby chcieć wziąć na nim odwet. Czy tak rzeczywiście było, raczej się nie dowiemy. Jeśli ktokolwiek ma tę wiedzę, to tylko policja. Nie wiemy nawet, jak CBŚP oceniło wiarygodność słów Łukasza N.

Jednak osoby dobrze znające Falentę kategorycznie zaprzeczają, by był do czegoś podobnego zdolny. Określają go jako osobę przebiegłą, zdolną do nadużyć, nawet oszustw, ale nie do fizycznego atakowania przeciwników. Poza tym wszyscy przyznają, że Falenta nie grzeszy odwagą. – To typ „pana Bu”. Jak przed takim kimś staniesz i krzykniesz „bu!”, to on bierze nogi za pas. Trochę jak wystraszone dziecko – mówi jedna z osób, która go poznała. – To nie jest człowiek, który jak będzie trzeba, to wstanie i będzie się bił.

Łukasz N. był bardzo zainteresowany tym, co policja może mu zaoferować. „Odpowiedziałem: »dużą koronę«, »małą koronę« oraz czynności ochronne” – mówił naczelnik P. przed sądem [„duża korona” w policyjnym slangu oznacza świadka koronnego, „mała korona” zaś – małego świadka koronnego – przyp. red.]. N. na to przystał i zaczął zeznawać, bo – jak stwierdził – chciał „przyznać się do wszystkiego, ponieważ nagrywał nie tylko to, co było publikowane w mediach, i jest to tzw. bomba”. Dodał też zastanawiające słowa, że „trzeba ratować ten kraj”.

Wróćmy jednak do zeznań, które złożył w sądzie Mariusz P. Było to jesienią 2016 r., a więc już po wygranych przez PiS wyborach i głębokich zmianach, które nowa władza dokonała w służbach. Ten kontekst w jakiś sposób tłumaczy jego „szczerość”, a przede wszystkim jego punkt widzenia na to, dlaczego policja „weszła w szkodę” ABW. „Poprawialiśmy po nich czynności”. I dalej: „podeszliśmy do N. po ludzku; jesteśmy w tym dobrzy”. Zastanawiać może szczególnie pierwsze zdanie. Świadczy ono nie tylko o rywalizacji między służbami, co jest zrozumiałe – wszystkie ważniejsze służby na świecie rywalizują przede wszystkim ze swoimi krajowymi konkurentami, wystarczy wymienić brytyjskie MI5 i MI6 czy rosyjskie FSB i GRU. Rzadko jednak zdarza się taka, która nie tyle otwarcie się do tego przyzna, ile oficjalnie podważy umiejętności drugiej. To kolejny dowód na to, że w tej sprawie służby bardziej rywalizowały ze sobą, nie dzieląc się ustaleniami, niż współpracowały.

Ta wypowiedź w połączeniu ze słowami o „podejściu po ludzku do N.” i objęciem ochroną może jeszcze świadczyć o jednym – że CBŚP niejako „przejęło” go na własność, co więcej – rozpięło nad N. szczelny parasol, który nie tylko ochronił go przed zagrożeniami, lecz także zapewnił swoistą nietykalność. Policja, „prowadząc” go, narzuciła jego punkt widzenia na sprawę, który wyraźnie pobrzmiewa w jego zeznaniach. On zaś, jako główny świadek oskarżenia, mówił wyłącznie o motywacji „biznesowo-finansowej”, co prokuratura „kupiła”, i trzyma się jej konsekwentnie do dziś, pomijając inne wątki – prowadzące do ludzi PiS i rosyjskich służb. Moi rozmówcy z ABW pamiętają tyle, że Centralne Biuro Śledcze bardzo szybko odcięło „abwerę” od Łukasza N. Tak menedżer z restauracji o rosyjskich powiązaniach – o których będzie jeszcze mowa – został głównym informatorem CBŚP w sprawie podsłuchowej i głównym świadkiem oskarżenia, który pogrążył Falentę. Dzięki temu uniknął zresztą odpowiedzialności, a precyzyjniej – sąd zastosował wobec niego, jako tzw. małego świadka koronnego, nadzwyczajne złagodzenie kary.

Jest jeszcze jedna kwestia dotycząca kontaktów N. z CBŚP, która do dziś nie została wyjaśniona – tajemnicza rozmowa poprzedzająca złożenie zeznań przez „kelnera”. Od kilku źródeł słyszałem, że do takiej rozmowy doszło, ale kim był ów tajemniczy ktoś, kto instruował Łukasza N. siedzącego w samochodzie ABW? Odpowiedzi na to pytanie nie udało mi się znaleźć.

W aktach sprawy zachowała się notatka sporządzona przez oficerów ABW przeszukujących Łukasza N. po zatrzymaniu w Asia Tasty 18 czerwca. Wynika z niej, że przy „kelnerze” znaleźli kartkę, na której zapisane było imię i nazwisko Roberta Oliwy. Prawnik, który oprócz tego, że jest mężem byłej członkini rady nadzorczej HAWE i prezes PGNiG, prowadzi kancelarię zajmującą się m.in. doradztwem podatkowym. Z jej usług korzystać miała firma Falenty SkładyWęgla.pl, któremu zresztą sam Oliwa za pośrednictwem żony zaproponował swe usługi. Oferta została przyjęta i prawnicy z kancelarii przez jakiś czas obsługiwali Składy. Nie ma w tym nic dziwnego – Grażyna Piotrowska-Oliwa znała Falentę, bo w latach 2013–2014 zasiadała w radach nadzorczych jego spółek: HAWE oraz zależnej od niej Mediatel. Trafiła tam na prośbę Tomasza Misiaka, byłego senatora PO i współwłaściciela firmy Work Service, który był w radach tych samych spółek Falenty, choć trafił tam wcześniej. Do rady HAWE wszedł na początku 2012 r., Piotrowska-Oliwa zaś prawie dwa lata później, czyli pod koniec 2013 r. Tuż po wybuchu afery oboje mniej więcej w tym samym czasie zrezygnowali z tych funkcji.

I jeszcze coś: czy szum wokół sprawy mógł aż tak mocno wpłynąć na Łukasza N., że ten planował samobójstwo? Faktem jest, że kilka lat wcześniej leczył się psychiatrycznie, pod wpływem całej sytuacji dawne przypadłości mogły się odezwać z nową siłą. Dlaczego jednak nie pękł w ABW? Nie powiedział tam, że „bardzo boi się o swoje życie”, że „od kilku dni jeżdżą za nim jacyś ludzie”, przez których „jest śledzony”? Przecież już w momencie, gdy był zatrzymywany przez ABW, afera taśmowa od czterech dni rozgrzewała kraj do czerwoności. N. mówił zaś o ludziach, którzy mogliby go „nawet zabić”, i wymieniał „ludzi wielkiego biznesu”, którzy spotykali się w Sowie. Tyle tylko, że akurat Jana Kulczyka, Leszka Czarneckiego, Zbigniewa Jakubasa, Mateusza Morawieckiego (wówczas prezesa banku BZ WBK) czy nawet Józefa Wojciechowskiego, szefa JW Construction, trudno byłoby podejrzewać o takie zamiary. Nagrani zostali – jak stwierdził N. jako jedni z pierwszych – podobnie jak Tomasz Misiak, a także Grażyna Piotrowska-Oliwa i jej mąż, ale nagrania tych ostatnich nie wypłynęły.

Jednak na tym nie koniec zagadek. Jeszcze pod koniec 2018 r. N. był chroniony przez CBŚP, mając przyznany status osoby zagrożonej. Ale przez kogo? Kim są osoby, które tak długo, nawet po prawomocnym skazaniu zagrażają „kelnerowi”, który przecież wyniósł się z Warszawy i rozpoczął pracę w Krakowie? Co intrygujące, wcale się z nią nie ukrywał – „Super Express” rok po ujawnieniu pierwszych nagrań ustalił, że Łukasz N. pracuje w „znanej restauracji” na Rynku Głównym, czyli w jednym z najbardziej uczęszczanych miejsc w kraju12. Na dowód opublikował zdjęcia, które zrobił mu fotograf gazety. Do dziś można obejrzeć je w internecie. „Od wybuchu afery Łukasz N. miał przebywać w mieszkaniu operacyjnym policji, chroniony 24 godziny na dobę przez oficerów służb”13 – pisał „Super Express”. Czy tak chroni się kogoś, kto obawia się o własne bezpieczeństwo, czy raczej kogoś, kto może niechcący za dużo powiedzieć?

To na pewno nie pierwsza zadziwiająca postawa policji w sprawach, w których pojawiał się Łukasz N. Kilka lat wcześniej, w czasie rozpracowywania grupy szantażującej ówczesnego senatora PO Krzysztofa Piesiewicza, policja chciała wejść do restauracji Lemongrass, w której pracował N., by przejąć płytę z kompromitującym polityka filmem (Łukasz N. miał znać jej zawartość). Tyle że policjanci, którzy w jednym czasie zatrzymywali osoby zamieszane w szantażowanie ówczesnego senatora PO i przeszukiwali ich mieszkania, Lemongrass pominęli. Jak to się stało? Przedstawiona przez nich wersja głosiła, że po prostu funkcjonariusze pomylili lokal i pojechali w inne miejsce. A gdy już do niego wrócili, po „kompropłycie” nie było śladu. Dziś Piesiewicz przekonuje, że gdyby jego sprawę potraktowano poważnie i wyjaśniono do końca, prawdopodobnie do afery podsłuchowej nigdy by nie doszło.

Gdy poprosiłem rzeczniczkę CBŚP, komisarz Iwonę Jurkiewicz, o informację na temat powodów objęcia Łukasza N. ochroną, policjantka zasłoniła się tajemnicą: „W przypadku realizacji programu ochrony wobec osoby zagrożonej odbywa się ona w ramach prowadzonych przez Policję czynności operacyjno-rozpoznawczych o charakterze niejawnym, na podstawie niejawnych przepisów i nie jest możliwe udzielenie jakichkolwiek informacji na ten temat, w szczególności dotyczy to ewentualnych przesłanek objęcia lub nie ochroną”.

Zapytałem o to Pawła Wojtunika, byłego szefa CBA, który zresztą przyszedł na to stanowisko wprost z fotela szefa CBŚP. Nie mógł uwierzyć, że ekskelner tak długo korzysta z ochrony elitarnej jednostki policji. Nazwał sytuację „skandaliczną i wyjątkową w historii wymiaru sprawiedliwości”. – Ofiary kelnerów i Falenty, w tym ja, są piętnowane, a sprawcy de facto nie ponieśli odpowiedzialności: nie zapłacili zasądzonych grzywien i jeszcze tak długo korzystali z ochrony policyjnej – irytował się Wojtunik, który w sprawie jako jeden z podsłuchanych miał status pokrzywdzonego. – Moim zdaniem ochrona kelnera to nie wymysł CBŚP, które jest powołane do innych celów. To działanie na polecenie prokuratury bądź MSW. Niezależnie zresztą na czyje, ma podtekst polityczny i jest demoralizujące, bo może zachęcać inne grupy przestępcze oraz wywiady obcych państw do stosowania podobnych praktyk w przyszłości.

Zaskoczony był również poseł Marek Biernacki, były minister sprawiedliwości i były koordynator do spraw służb specjalnych. – Niezrozumiałe jest ustanowienie ochrony osobie, która nie była świadkiem koronnym, już po prawomocnym rozstrzygnięciu sprawy przez sąd. Ciągle mamy potwierdzenie, że afera podsłuchowa ma swoje drugie dno. Bo kogo może się dziś obawiać Łukasz N.? Przecież nie polityków. Ludzi, których podsłuchiwał, a o których nie wiemy? Rosjan? – pytał retorycznie.

Kiedy napisałem o tym w „Polityce”, cytując Wojtunika i Biernackiego14, CBŚP nabrało wody w usta. Gdy w marcu 2019 r. ponownie zapytałem o ochronę Łukasza N., biuro odmówiło jakichkolwiek informacji. Nie chciało ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, że N. nadal jest objęty ochroną.

Nieoficjalnie można się dowiedzieć więcej. Na przykład tego, że „kelner” – jako osoba towarzyska – miał już podobno dość policyjnej „opieki” i chciał się uwolnić od przeszłości, tak jak jego kolega Konrad Lasota, który przeprowadził się do Londynu, gdzie pracuje jako sommelier w jednej z drogich restauracji. Tyle że policja nie chciała się na to zgodzić, twierdząc rzekomo, że zagrożenie dla bezpieczeństwa Łukasza N. jeszcze nie minęło. Jakby ktoś się bał, że „spuszczony ze smyczy” powie coś, czego powiedzieć nie powinien. Osoba, która miała wgląd w to, co działo się w śledztwie, potwierdza: – N. chciałby już zrezygnować z ochrony, którą jest objęty piąty rok, ale policja wciąż znajduje powody, by ją przedłużać.

Łukasz N. został potraktowany przez sądy obu instancji najłagodniej spośród czwórki skazanych w aferze podsłuchowej. Za to, że współpracował z policją i opowiedział o całym procederze oraz jego uczestnikach, na wniosek prokuratury sądy zastosowały wobec niego jako tzw. małego świadka koronnego nadzwyczajne złagodzenie kary. Jako jedyny nie został skazany na więzienie nawet w zawieszeniu, miał zwrócić prawie 100 tys. zł, które dostał za nagrywanie polityków od Marka Falenty, oraz dodatkowo zapłacić 50 tys. zł (według „Rzeczpospolitej” z tej kwoty do jesieni 2018 r. uregulował jedynie niewielką część – 9 tys. zł)15.

Do wątku kontaktów Łukasza N. z CBŚP życie dopisało zaskakującą puentę. Wicedyrektor biura Rafał Derlatka, który w czerwcu 2014 r. wysyłał do „kelnera” swoich policjantów, w 2016 r. odszedł z policji i zaczął pracować dla rosyjskiej firmy KTK Polska – jako osoba odpowiedzialna za jej bezpieczeństwo. Tak się składa, że to ta sama firma, z którą współpracował Falenta tuż przed wybuchem afery podsłuchowej. Derlatka twierdzi, że praca w KTK nie ma nic wspólnego z jego zaangażowaniem w rozwiązywanie sprawy podsłuchowej i że po prostu znalazł ją przez znajomego policjanta.

O tym, jak policjanci „dotarli” do „kelnera”, można usłyszeć różne wersje – również taką, że udało się to przez jego brata, oficera policji, który miał go skłonić do szczerości. Inna mówi o tym, że Łukasz N. współpracował z CBŚ już wcześniej, gdy jeszcze pracował w restauracji Lemongrass. O tym wątku pisał Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej”: „Według tajnych akt śledztwa podsłuchowego [do których dziennikarze nie mają dostępu – przyp. red.] Łukasz N. zaczął współpracę z CBŚ w 2010 r. jako kelner w restauracji Lemongrass. Wiedziało o nim CBA. Początkowo nagrywał osoby ze świata przestępczego. Polityków zaczął rejestrować jesienią 2011 r. po kolejnych wyborach wygranych przez PO, gdy w Lemongrass odbyła się impreza zwycięzców”16.

Więcej zaskakujących informacji, które tłumaczyłyby zachowanie menedżera z Sowy i po części jego rolę w podsłuchowym procederze, podał „Puls Biznesu” kilka dni po publikacji pierwszych nagrań. Informacji, które nie przebiły się wówczas przez medialny zgiełk. Dziennik ustalił, że Łukasz N. był w przeszłości dilerem narkotyków. Autorzy tekstu, czyli ówczesny naczelny dziennika i jego zastępca, na tej podstawie wyciągnęli wniosek, że „ta czarna karta mogła być łatwym źródłem szantażu i namówienia do współpracy”17. Dlatego ich zdaniem rejestrowanie rozmów biznesmenów i polityków w Sowie „z dużym prawdopodobieństwem było to rutynowe działanie rosyjskich służb, które gromadziły materiał w celu potencjalnego wykorzystania w przyszłości”18. Jak powiedział mi pewien były oficer CIA, nie ma lepszego „ucha” w restauracji niż kelner-menedżer mający nieskrępowany wstęp do wszystkich pomieszczeń i duże zdolności maskowania swojej „drugiej” działalności, a z drugiej strony wyławiający każdy podejrzany ruch.

Narkotykowa przeszłość menedżera Sowy rzuca nowe światło na informacje mówiące o tym, że „kelner”, pracując w Lemograss, współpracował z CBŚP. To by wyjaśniało, dlaczego „otworzył się” właśnie przed policjantami, a nie przed funkcjonariuszami ABW i dlaczego CBŚP objęło go tak szczelną ochroną, że trwa ona do dziś. Poza tym, jeśli pracował również dla rosyjskich służb, kontrwywiad stanowił dla niego ogromne zagrożenie. Natomiast policji z zasady nie interesują wątki kontrwywiadowcze, tylko kryminalne. Ale to by również znaczyło, że Falenta wcale nie musiał być głównym rozprowadzającym i zlecającym podsłuchy.

Łukasz N. najpierw zeznał, że Falenta miał nie tylko namówić go na nagrywanie, lecz także przekazać sprzęt do tej roboty – dwa pendrive’y o pojemności 4 GB każdy. Ale już dwa zdania później Łukasz N. przyznał (później powtórzył to w prokuraturze): „pierwsze 2 albo 3 pendrive’y kupiłem sam”. Co ciekawe, nabył je w sklepie, który znalazł w internecie, wpisując hasło „sprzęt detektywistyczny”. Pamiętał, że sklep mieścił się w Ursusie, ale nazwy ulicy już nie.

Dlaczego zdecydował się kupić pluskwy, a przede wszystkim dlaczego zdecydował się zrobić z nich użytek, tłumaczył mętnie – tym, że u Sowy spotykają się biznesmeni, którzy mogą się wymieniać informacjami, więc Falenta mógłby zrobić z nich użytek. N. słowem nie wspominał, by biznesmen udzielał mu jakichkolwiek wskazówek na temat tego, jaki sprzęt ma kupić, jak go używać, w tym przede wszystkim – jak i gdzie go instalować, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń, a przy tym uzyskać jak najlepszą jakość dźwięku.

Jak mówił, urządzenia podkładał na chybił trafił, czyli „za butelki, za stolik lub za szafkę”, co brzmi jednak dość śmiesznie. Łukasz N. o tajemniczym otworze w stole i taśmie za lustrem w vip-roomie Sowy nie powiedział nic. Nikt zresztą go o to nie zapytał. N. zeznał jedynie w prokuraturze, że Falenta miał go prosić przed spotkaniem Sienkiewicz–Belka o przekazanie sprzętu grającego z vip-roomu, by można było w nim zamontować podsłuch na stałe. Nic z tego nie wyszło, co N. przyjął z ulgą, bo – jak stwierdził – taki podsłuch zostałby wykryty przez BOR. Oczywiście mogłoby się tak stać, ale byłoby to możliwe dopiero wskutek dokładnego przeszukania całego pomieszczenia. Pytanie, czy borowcy mieli na to czas. Pozostają więc trzy najbardziej prawdopodobne możliwości – N. wiedział o podsłuchu za lustrem i kłamał podczas przesłuchania albo nic nie wiedział, a pluskwa należała do kogoś innego. Choć nawet jeśli tak było, to trudno uwierzyć, by mógł ją uruchamiać ktoś inny niż Łukasz N., który zarządzał vip-roomami. Trzecia możliwość jest dość banalna – podsłuch za lustrem i pod stołem służył do nagrywania tych, którzy nie mieli tak szerokich możliwości sprawdzenia vip-roomów pod kątem urządzeń tego typu jak politycy. A więc biznesmenów.

Bardzo podobnie z urządzeniami podsłuchowymi miał postępować Konrad Lasota, który zajmował się działalnością nagraniową w ekskluzywnej restauracji Amber Room, należącej do Polskiej Rady Biznesu. Ten wówczas 27-letni, pochodzący z Rzeszowa sommelier, z N. poznał się w 2012 r., gdy razem pracowali w Ole!. To działająca do niedawna na placu Trzech Krzyży w Warszawie restauracja należąca do Krzysztofa Janiszewskiego, biznesmena związanego z firmami deweloperskimi z grupy Radius, za którymi stoi Robert Szustkowski. Janiszewski nie tylko był prezesem Radiusowych spółek, lecz także przedstawiał się jako współwłaściciel restauracji Sowa & Przyjaciele19.

Lasota przyznał, że w swojej podsłuchowej działalności również posługiwał się pendrive’ami, podkładając je w różnych miejscach – nawet w donicach kwiatów czy między książkami (w sumie nagrał tak 30–40 rozmów). Nagrywanie zlecał mu Łukasz N. Trudno jednak stwierdzić, czy były to jedyne urządzenia działające w Amber Room. Od jednego z dobrze poinformowanych rozmówców usłyszałem, że raczej nie. Dowodów na to jednak nie znalazłem.

W aktach sprawy podsłuchowej natknąłem się za to na zapis zeznań, które w sierpniu 2015 r. złożył w prokuraturze Lasota. Wiele czasu poświęcił w nich Łukaszowi N. Warto je zacytować, bo potwierdzają związki N. ze służbami i jego udział w sprawie senatora PO Krzysztofa Piesiewicza, który padł ofiarą szantażystów i nagranych przez nich kompromitujących taśm. Mimo to niektóre słowa brzmią wręcz szokująco: „Łukasz wielokrotnie chwalił się przede mną swoimi dobrymi kontaktami ze służbami [z nazwy wymieniał BOR – przyp. aut.]. Wspominał o tym w kontekście zatrudnienia w restauracji Lemongrass. Informacje te dotyczyły m.in. oglądanej przez niego i ukrywanej w tej restauracji płyty z nagraniem przedstawiającym senatora Piesiewicza, czy też informacji posiadanych przez niego w związku z tzw. aferą hazardową. Ponadto Łukasz przekazywał informacje, że politycy i BOR mieli do niego pełne zaufanie”. Według Lasoty tak duże, że funkcjonariusze biura nawet nie sprawdzili Lemongrassu przed imprezą Platformy Obywatelskiej po wygranych wyborach w 2011 r.

Lasota zeznał również, że Łukasz N. naciskał na niego, by kontynuował nagrywanie „do wyborów parlamentarnych 2014 r.” (zapewne chodziło o eurowybory, które odbyły się w maju), a gdy ten chciał się zwolnić z pracy w Amber Room, by wycofać się ze spisku, straszył – że zleceniodawcy nagrań wiedzą o jego zaangażowaniu w podsłuchy i że obaj mogą to przypłacić życiem. Kelner z Amber Room przekonywał również, że zleceniodawców nagrań było więcej niż sam Falenta i że Łukasz N. doskonale o tym wiedział. „Łukasz czasem mówił, że będzie się widział z »ludźmi od wujka« [czyli od Falenty] czy jakoś tak – dla mnie to wskazywało, że krąg osób zamieszanych w ten proceder jest szerszy, że to nie jest tylko jeden zleceniodawca”. Jeszcze jedno wskazywało na większy krąg osób zaangażowanych w sprawę: menedżer z Sowy miał mówić Lasocie, przekazując mu pendrive’y, że są one „sprawdzone przez służby”, a przez to „nie do wykrycia”. Ale które służby miał na myśli Łukasz N.? Rosyjskie czy polskie? Czyżby wrocławskie CBA zakorzenione w środowisku Mariusza Kamińskiego? Tego Lasota nie wiedział.

O sprawę podsłuchów w Lemongrass Łukasza N. pytała ABW w sierpniu 2014 r. Dwa tygodnie później stało się coś zaskakującego – ekskelner poszedł do prokuratury, by o tym przesłuchaniu opowiedzieć w towarzystwie swego adwokata. Zeznał: „Nie miałem wiedzy o podsłuchach w Lemongrass i sam też tam nie nagrywałem”. Prokurator Anny Hopfer ten wątek nie interesował. W protokole z tych zeznań nie ma śladu, by pytała o podsłuchy w Lemongrass ani o relacje ze stojącymi za tą restauracją Rosjanami.

10

Wojciech Cieśla, Kelnerski zamach stanu, „Newsweek”, 30 czerwca 2014 r. https://www.newsweek.pl/polska/kelnerski-zamach-stanu-afera-tasmowa-newsweekpl/fr7pp1q.

11

Świadek z CBŚ: w 2014 r. Łukasz N. był bliski samobójstwa, Onet.pl, 21 listopada 2016 r., https://wiadomosci.onet.pl/kraj/afera-podsluchowa-lukasz-n-byl-bliski-samobojstwa/s59hb5.

12

Anita Leszaj, Sylwester Ruszkiewicz, Kelner od podsłuchów Łukasz N. podaje w Krakowie, „Super Express”, 12 czerwca 2015 r., https://www.se.pl/wiadomosci/polska/kelner-od-podsuchow-podaje-w-krakowie-aa-oxhP-Qx2r-8wic.html.

13

Tamże.

14

Grzegorz Rzeczkowski, Czego obawia się świadek afery taśmowej, „Polityka”, 16 października 2018 r., https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1767768,1,czego-obawia-sie-swiadek-afery-tasmowej.read.

15

Grażyna Zawadka, Izabela Kacprzak, Kelner z „Sowy” prosi o rozłożenie kary na raty, „Rzeczpospolita”, 10 października 2018 r., https://www.rp.pl/Afera-tasmowa/181019904-Kelner-z-Sowy-prosi-o-rozlozenie-kary-na-raty.html.

16

Wojciech Czuchnowski, Siatka Mariusza Kamińskiego. Kto stoi za aferą podsłuchową?, „Gazeta Wyborcza”, 14 czerwca 2017 r., http://wyborcza.pl/7,75398,21958198,siatka-mariusza-kaminskiego-kto-stoi-za-afera-podsluchowa.html.

17

Tomasz Siemieniec, Grzegorz Nawacki, Nasza historia ze źródłem „taśm” w tle, „Puls Biznesu”, 24 czerwca 2014 r.

18

Tamże.

19

Sylwester Latkowski, Michał Majewski, Przyjaciel Sowy, „Wprost”, 30 czerwca 2014 r., https://www.wprost.pl/454187/Przyjaciel-Sowy.

Obcym alfabetem

Подняться наверх