Читать книгу Królowie życia - Grzegorz Skawiński - Страница 3
DOM, RODZINA, SZKOŁA, MŁAWA
ОглавлениеWasza historia muzyczna zaczyna się w Mławie, mieście w województwie mazowieckim, dziś liczącym niewiele ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców. Tam się urodziliście, tam chodziliście do szkół, tam też założyliście pierwszy zespół. Nim przejdziemy do muzyki, pomówmy o waszych rodzinach, domach, z których wyszliście.
WALDEMAR TKACZYK (W.): Mój ojciec pracował jako elektryk na kolei. Mama nie pracowała, więc ta jedna pensyjka musiała nam wystarczyć.
Dlaczego mama nie pracowała?
W.: Wystarczająco wiele do zrobienia było wokół domu, no i wychowywanie trójki dzieci. Mam jeszcze dwie starsze siostry. Gdy byłem mały, hodowaliśmy świnie, krowy, kury… Do tego drobne uprawy na własny użytek. Pracy było sporo.
Czyli wieś?
W.: Przedmieścia Mławy. Administracyjnie w granicach miasta.
Jak sobie radziliście?
W.: Jak większość rodzin w tych czasach, czyli… jakoś. Na pewno nie mogę stwierdzić, że pochodzę z dobrze sytuowanej rodziny, ale i nie głodowaliśmy. Nasza nieciekawa sytuacja wynikała zresztą z innej przyczyny, o której dowiedziałem się znacznie później od ojca. Otóż, jako młody człowiek brał on udział w Kampanii Wrześniowej, broniąc Polski przed najazdem Niemców w 1939 roku.
Walczył w bitwie pod Mławą?
W.: Nie, ale bronił Modlina, gdzie odłamkiem granatu został ranny w nogę. Później, podczas okupacji niemieckiej, działał w strukturach Armii Krajowej. Ojciec niechętnie o tym mówił, podobnie jak o innych sprawach z tamtych lat, ponieważ w czasach stalinowskich groziło to co najmniej więzieniem. Nie poszedł jednak na współpracę z komunistami, chociaż miał takie propozycje. Gdyby zapisał się do partii, na pewno dostałby mieszkanie i dobrą pensję. On jednak wolał zostać zwykłym robotnikiem. Wybrał skromne życie, za to pozostał wierny swoim ideałom. Dla mnie to cenna lekcja.
Czy muzyka była zawsze obecna w twoim życiu?
W.: Tak, od dziecka. Zacznijmy od tego, że dziadek od strony matki był skrzypkiem. Dziadkowie mieszkali w Uniszkach, wsi położonej parę kilometrów od Mławy. Jeździłem do nich i nieraz zdarzało mi się podsłuchiwać, jak gra.
Grał dla przyjemności?
W.: Nie tylko. Przede wszystkim był członkiem kapeli grywającej na wiejskich weselach i zabawach. W domu mojej matki było niekiedy lepiej niż w innych, bo z każdego wesela dziadek wracał z kieszeniami płaszcza wypełnionymi gotówką. W każdym razie dzięki niemu do dzisiaj uwielbiam muzykę graną na żywo – bez względu na gatunek. Może to być folk, może punk czy reggae… Kiedy latem w Mławie odbywały się imprezy plenerowe, potrafiłem przez cały wieczór stać pod sceną i gapić się na muzyków. Inne dzieci ganiały za piłką, a ja stałem wpatrzony w scenę.
Czy któregoś z muzyków ceniłeś sobie szczególnie?
W.: Wszystkich. (śmiech)
Czy kiedykolwiek słyszałeś kapelę dziadka?
W.: Ani razu.
Wyobrażałeś sobie, że kiedyś sam staniesz na takiej scenie?
W.: Oczywiście! Myślę, że to ukierunkowało mnie na wiele lat. Podobnie jak starsi koledzy, którymi się otaczałem na podwórkach jako brzdąc. Każdy z nich muzykował, do czego i mnie strasznie ciągnęło.
Nie bawiliście się normalnie, jak inni chłopcy?
W.: Oczywiście, że się bawiliśmy. Budowaliśmy szałasy, włóczyliśmy się… Jedno nie wykluczało jednak drugiego. Pod ich wpływem kupiłem w kiosku RUCH-u swój pierwszy instrument, czyli harmonijkę ustną.
Marki „Druh”.
W.: Możliwe. Od nich nauczyłem się na niej grać, praktykując tę umiejętność również w wieku dorosłym. Po erze harmonijek nastała era gitar. Oczywiście marzyłem, żeby mieć własną, na co mama nie chciała się zgodzić. Bo wiadomo – co to za instrument, po co to wszystko? Jak chcesz grać, kupimy ci akordeon. A mnie zaczynał już wtedy kręcić big-beat: Czerwone Gitary, Karin Stanek… Akordeon, który był symbolem obciachu i kojarzył się z graniem na weselach, ani trochę mnie nie kręcił. Uciułałem więc i z kieszonkowego kupiłem pierwszą gitarę.
Akustyczną?
W.: Tak, zwykłe pudło.
Ile miałeś wtedy lat?
W.: To była siódma, a może ósma klasa. Zacząłem pogrywać na tym akustyku, słuchając piosenek w radiu. W niektórych czasopismach, tytuł jednego z nich pamiętam – „Radar”, w każdym numerze był drukowany zagraniczny przebój rozpisany na akordy.
Grześka Skawińskiego poznałeś niewiele później, bo w pierwszej klasie liceum…
W.: Tak.
Czy znaliście się wcześniej, chociażby z widzenia?
W.: Z widzenia tak. Moja starsza siostra i jego starszy brat chodzili razem do liceum. I w wakacje, tuż przed pójściem do liceum, pojechaliśmy z siostrą do Krajewa, miejscowości pod Mławą, gdzie ludzie lubią wypoczywać nad jeziorkiem. Tam przez przypadek spotkaliśmy brata Grześka. Zgadaliśmy się, że obaj idziemy do liceum, mamy również podobne zainteresowania muzyczne… W to samo lato natknąłem się na niego podczas ogniska, przy którym Grzesiek grał na gitarze i śpiewał. Kojarzyłem go zatem bardzo dobrze. Ale tak naprawdę, oficjalnie faktycznie poznaliśmy się w szkole, w liceum. À propos Mławy, niedawno graliśmy tam koncert. Nie po raz pierwszy zresztą. Takie wydarzenia to okazja do swoistej podróży sentymentalnej. Przychodzą wtedy znajomi ze starych czasów. Gadamy, wspominamy… Chociaż duża ich część rozjechała się po świecie, inni odeszli na zawsze… Ale atmosfera zawsze jest niesamowita. Lubimy tam wracać.
Minęło wiele czasu, odkąd wyjechaliście z Mławy… Jesteście już po sześćdziesiątce, w co trudno uwierzyć, kiedy się na was patrzy.
W.: To miłe, co mówisz. Przyznam jednak – może trochę nieskromnie – że coś w tym jest. Chociaż nigdy nie uprawiałem żadnego sportu, myślę, że konserwuje mnie to, że nie wykonuję pracy fizycznej, nie muszę wstawać o świcie, co – moim zdaniem – wyniszcza organizm. Ja zresztą nigdy nie chciałem pracować.
W ogóle?
W.: Właściwie tak. Nie chciałem mieć tak zwanej normalnej pracy, związanej z codzienną rutyną – wstawaniem, dojazdami, zależnością od przełożonego. Byłem przerażony myślą, że kiedykolwiek mógłbym tak żyć! (śmiech) I – jak widać – ten cel udało mi się zrealizować.
Ale rockowy styl życia też się raczej nie przyczynia do długowieczności…
W.: Tylko jeżeli jedziesz po bandzie. Ja nigdy nie wpadłem ani w alkoholizm, ani w narkotyki… Kiedyś może więcej się balowało, teraz nieco mniej. Ale zawsze w rozsądnych granicach.
Jak się odżywiasz?
W.: Jajka codziennie, mięso też, więc niby niezdrowo. (śmiech) Ale zero słodyczy, a od niedawna odrzuciłem wszystko, co zawiera pszenicę. No ale też szklaneczka whisky się zdarza. Jak do tej pory wyniki badań w normie. Nie jestem na jakiejś specjalnej diecie.
Do pokoju wchodzi Grzegorz.
GRZEGORZ SKAWIŃSKI (G.): O czym gadacie?
W.: Wspominamy trochę…
Pomówmy teraz o twoim domu rodzinnym. Masz dwójkę rodzeństwa – brat jest starszy o siedem, a siostra o czternaście lat.
G.: Zgadza się. Przy czym siostra Basia jest przyrodnia, córka mamy z pierwszego małżeństwa. Do dzisiaj mamy bardzo dobry kontakt. Oczywiście, kiedy byliśmy młodsi, trudno było o taką relację. (śmiech) Różnica wieku powodowała, że kiedy ona wychodziła za mąż, ja byłem jeszcze dzieckiem. Siostra do dzisiaj mieszka w Mławie. Starszy brat, Zbigniew, miał spory wpływ na mój rozwój duchowy i artystyczny – dzięki niemu poznałem twórczość Tadeusza Chyły, Bułata Okudżawy, Ewy Demarczyk. Zbyszek jest absolwentem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, był zresztą nauczycielem polskiego i historii w mławskim liceum, ale na szczęście nie uczył mnie. (śmiech) Od dawna mieszka w Ciechanowie, mam z nim bliski kontakt.
Jak wspominasz swój dom?
G.: Mieszkaliśmy w poniemieckim bloku. Po wojnie zgrupowano nas w jednym mieszkaniu z inną rodziną, państwa Siedleckich. Mieliśmy między innymi wspólną łazienkę. Dzisiaj to, rzecz jasna, trudne do wyobrażenia, natomiast w tamtych latach całkowicie normalne – tak po prostu było i już. W bloku „koszarowano” ludzi z różnych środowisk: i urzędników, i robotników, zdarzył się nawet jakiś element… Z Siedleckimi żyliśmy jednak bardzo dobrze, jak rodzina.
Sama Mława kojarzy mi się oczywiście z dzieciństwem, ale też z miejscem, z którego już wówczas miałem postanowienie kiedyś się wyrwać. Jakkolwiek wspominam je niezwykle ciepło i sentymentalnie.
Bawiliśmy się głównie na podwórku, którego centralnym punktem był trzepak. Obecnie instytucja już nieznana, bo dywany się odkurza, a nie trzepie. Przy bloku każda rodzina miała skrawek ziemi, gdzie jedni robili sobie ogródki, inni warzywniki… Nieopodal rosły sady, dokąd chodziliśmy wykradać jabłka i śliwki.
Na końcu ulicy Słowackiego, przy której mieszkaliśmy, rosło drzewo – niskie, ale bardzo rozłożyste. Na tym drzewie też spędzaliśmy mnóstwo czasu. A jak byliśmy nieco starsi, przesiadywaliśmy pod nim. (śmiech) Bywało, że ktoś spadał z niego i się potłukł albo podrapał, ale to było naturalne i nikt się tym nie przejmował.
Zajmowałeś wtedy jakieś miejsce w podwórkowej hierarchii? Dzisiaj masz naturę lidera…
G.: Nie przypominam sobie, bym był przywódcą podwórkowej bandy. (śmiech) Ja zawsze miałem swój świat, swoje zainteresowania i pasje… Niekiedy nietypowe jak na dziecko z blokowiska w małej miejscowości.
Na przykład?
G.: Lubiłem malować, rysować, ciągnęło mnie do instrumentów muzycznych… To nie było wówczas powszechne wśród rówieśników. Co nie zmienia faktu, że po szkole lataliśmy po dworze wszyscy razem. Dzisiaj tego dzieciaki nie znają. Siedzą przed komputerem, telewizorem albo są na zajęciach, z których wracają ledwo żywe na kolację.
Odwiedzasz czasem Mławę?
G.: Oczywiście, wielokrotnie graliśmy w Mławie z Kombi, O.N.A., Kombii. Przyjeżdżam też do siostry i na cmentarze. Nie jest o to trudno, bo przecież miasto leży przy „siódemce” łączącej Warszawę z Trójmiastem, gdzie mieszkamy obecnie. Od czasu do czasu odbywam podróże sentymentalne po moim mieście. Wiele miejsc już się bezpowrotnie zmieniło, niemniej niektóre istnieją i przywołują różne wspomnienia, czasem miłe, czasem smutne.
Jak wspominasz rodziców?
G.: Byli cudowni, podobnie jak ukochana babcia Józia od strony ojca. Właściwie to ona w znacznym stopniu mnie wychowała. Dużą część dzieciństwa spędziłem u niej w Przemyślu, gdzie mieszkała z dwiema siostrami. Babcia urodziła się na dzisiejszej Ukrainie, w Mościskach, a ojciec w Grodnie. Mama pochodziła z Zielunia, wioski nieopodal Mławy.
Całe życie przepracowała w urzędzie miejskim. Ojciec natomiast był nieco niebieskim ptakiem, często zmieniał miejsce zatrudnienia. A to skład opałowy, a to stacja benzynowa… Zawsze był nienagannie ubrany i elegancki. Miał słabość do dobrych ciuchów i butów.
Tego nigdy wcześniej nie mówiłem: miałem dosyć trudne i nerwowe dzieciństwo. Ojciec pił, co niestety doprowadzało do kłótni między rodzicami. Gdy nie pił, byli zgodnym małżeństwem, żyli razem do końca.
Pomimo tego, o czym powiedziałem, jestem przekonany, że ojciec bardzo nas kochał. Mama zresztą też była przekochaną osobą. Bardzo za nimi tęsknię, niestety nie zdążyli poznać za dużo z tego, jak mi się życie poukładało. Zawsze chciałem, żeby byli ze mnie dumni.
Wiele się zmieniło w Mławie od czasów waszego dzieciństwa?
G.: No jasne. Chociaż szkoły, do których uczęszczałem, stoją do dzisiaj.
A jakim byłeś uczniem?
G.: W podstawówce nie sprawiałem problemów, trochę gorzej było w liceum.
Gdzie powtarzałeś trzecią klasę.
G.: Tak… To była dla mnie trauma, ale wyszedłem z tego obronną ręką.
Siedzieliście w jednej ławce?
W.: Tak. Przy czym sadzano nas najczęściej tuż przed nauczycielem, żeby uniemożliwić gadanie podczas lekcji.
G.: Co na niewiele się zdało, bo pisaliśmy do siebie na kartkach, wymieniając różne, czasem niecenzuralne, uwagi. Kiedyś nauczycielka polskiego przyłapała nas i wyszła afera.
W liceum dobrze się uczyłeś?
W.: Nieźle. Chociaż gorzej niż w podstawówce, gdzie byłem prymusem. Ósmą klasę kończyłem na samych piątkach i ogólnie byłem – mówiąc kolokwialnie – zajarany na zdobywanie wiedzy. W liceum zapał ten zdecydowanie mi minął. Może dlatego, że byłem już pewien, że uczony ze mnie żaden nie będzie. Inna sprawa, że samo licem mnie rozczarowało. Można powiedzieć, że skończyły się w nim czasy idyllicznej edukacji. Okazało się, że nauczyciel zawsze ma rację. W miejsce piątek zaczęły pojawiać się trójki. Byle zdać…
Rodzice nie byli rozczarowani takim obrotem sprawy?
W.: Nie, bo nie sprawiałem problemów. Po prostu nie byłem już prymusem.
Jak wspominacie swoje pierwsze spotkanie?
G.: To było zabawne. Już drugiego dnia szkoły podsunął mi śpiewnik, na którego końcu widniały tabulatury z akordami na gitarę. Zaczął mnie o nie wypytywać, wywiązała się rozmowa, a po szkole poszedł do mnie do domu, bo obiecałem, że coś mu zagram. Zaczęliśmy spędzać ze sobą bardzo dużo czasu – na słuchaniu muzyki, dyskusjach, graniu, gadaniu… Okazało się, że mieliśmy wielką wspólną fascynację, czyli fascynację muzyką, która trwa i doprowadziła nas aż do tego momentu w życiu i karierze.