Читать книгу Królowie życia - Grzegorz Skawiński - Страница 4
GRANIE W MŁAWIE,
CZYLI PIERWSZE INSTRUMENTY I PIERWSZY ZESPÓŁ…
ОглавлениеPamiętasz moment, w którym poczułeś, że życie zwiążesz z muzyką?
G.: Kiedy miałem pięć lat, już wiedziałem, że będę śpiewał albo grał. Odkąd pamiętam, byłem bardzo wrażliwy na muzykę, wzruszały mnie niektóre utwory, już jako dziecko mocno to przeżywałem. Przy czym – i chciałbym to podkreślić – ani wtedy, ani nigdy potem nie chodziło mi o sławę czy popularność. Chciałem grać, a wszystko, co mogło temu towarzyszyć, traktowałem jako dodatek. Oczywiście, miałem kolegów, którzy chwytali za instrumenty, licząc na łatwy podryw. Mnie takie myślenie było obce. Dzisiaj ważne są lajki i sława. Myślę, że w tym całym medialnym zamieszaniu często zapomina się o najważniejszym, czyli o muzyce i dobrych piosenkach.
Liczy się fejm.
G.: O właśnie, nie sława, tylko fejm, jak mówi dzisiaj młodzież.
Od początku wiedziałeś, że to będzie gitara?
G.: Skąd. Moda na gitary przyszła znacznie później niż moje pierwsze kontakty z muzyką – z The Shadows i Beatlesami, a niewiele później zaczęły się czasy Cream i Hendrixa. Wcześniej mogła być mowa najwyżej o akordeonie, na który w końcu złożyli się wspomniana już babcia Józia z rodzicami. „Echo”, miał trzydzieści dwa basy… Malutki instrument, w sam raz dla pięciolatka.
Grę na nim próbował wpajać mi nauczyciel, starszy pan, dość spolegliwy. Pan Kolwicz, bo tak się nazywał, przychodził do naszego domu. Niestety zupełnie nie miał podejścia do dzieci i cały proces zaczynał od teorii – co to jest nuta, półnuta, ćwierćnuta. Mnie to straszliwie nudziło. Miał także tę przypadłość, że przysypiał w trakcie zajęć. Zdarzało się zatem, że podczas jego drzemki wybiegałem na podwórko polatać z dzieciakami, by po powrocie zbudzić go i dokończyć lekcję. (śmiech)
Oczywiście o nauce nie mogło być mowy. Pan Kolwicz sam w końcu stwierdził, że nie robię postępów i raczej nie będzie ze mnie muzyka. Tak się zakończyła moja przygoda z akordeonem. Co ciekawe, instrument ten przejął mój starszy brat Zbyszek i z tym samym nauczycielem doszedł do całkiem niezłego poziomu gry. Wysiłek finansowy babci i rodziców nie poszedł na marne.
Kolejnym instrumentem była już gitara.
G.: Ale znacznie później. Wcześniej, jeszcze jako dzieciaka, rodzice zabierali mnie na tak zwane choinki, do magistratu, nieco później przemianowanego na urząd miejski. Brałem tam udział w różnych świętach i uroczystościach, zwykle śpiewając. Stawiali mnie przy Świętym Mikołaju na stołeczku i kazali śpiewać, czym byłem straszliwie zestresowany. (śmiech)
Skoro cię brali, musiałeś być dobry.
G.: Powiedzmy, że byłem mniej przeciętny niż inni.
A czułeś frajdę?
G.: No pewnie.
Trema?
G.: Ani trochę. Byłem dość otwartym i odważnym dzieckiem. W szkole było to samo. Występowałem w przedstawieniach szkolnych i na apelach…
Solo?
G.: Jak najbardziej. Potem nauczyłem się akompaniować sobie na gitarze.
Jak wspominasz pierwszy kontakt z tym instrumentem?
G.: Akordów nauczył mnie sąsiad z góry, Andrzej Olszewski. Miał ksywkę Cziki z racji małego zadartego nosa jak u pekińczyka. (śmiech) To w ogóle był utalentowany chłopak, bo grał także na saksofonie i pianinie… To on pokazał mi pierwsze akordy i praktycznie nauczył je łączyć w akompaniament.
Czy był od ciebie starszy?
G.: O jakieś dwa lata. Kilka patentów pokazał mi też jeden z druhów na obozie harcerskim, gdzie byłem z drużyną szkolną. Do innej z naszych sąsiadek, niejakiej pani Pogorzelskiej, na lato przyjeżdżał z Łodzi chłopak w naszym wieku, wnuk, a może siostrzeniec. Ten Igor, bo tak miał na imię, kumał na gitarze jeszcze więcej. Na tyle, że nauczył mnie kilku patentów z Hendrixa. Ta wiedza napływała do mnie zatem z różnych stron. Pamiętam, jak bardzo zmieniał się wtedy mój muzyczny świat – od No To Co i Trubadurów do Cream i Jimiego Hendrixa, Breakoutu, Czesława Niemena. To był istny szok. Wszystko się stało w kilka miesięcy.
W jakim wtedy byłeś wieku?
G.: Miałem piętnaście, może szesnaście lat. Pamiętaj, że to były czasy, kiedy w naszym pięknym kraju prawie niczego nie było – prasy muzycznej, audycji z muzyką rockową w radiu czy telewizji. Dostępu do tego, co działo się na Zachodzie, nikt z nas nie miał. Dopiero potem pojawiły się audycje takich dziennikarzy muzycznych jak Roman Waschko czy Jan Ptaszyn Wróblewski, a w Trójce słynny program Piotra Kaczkowskiego pod tytułem „Minimax”.
W.: I era magnetofonów, nagrywaliśmy jego audycje. Dzięki temu możliwe było nie tylko posiadanie, ale przede wszystkim odsłuchiwanie muzyki – kawałek po kawałku. Żeby nauczyć się coś zagrać, trzeba było tysiące razy przewinąć taśmę.
G.: Brzmienie tych kawałków było jednak tak spłaszczone, że dopiero po latach, mając dostęp do płyt i porządnego sprzętu, dowiedziałem się, jak pełna rozmaitych niuansów brzmieniowych jest ta muzyka. Na temat soundu uzyskiwanego przez moich idoli jak Jimi Hendrix, Eric Clapton, Jimmy Page czy Ritchie Blackmore przez wiele lat miałem totalnie wypaczone wyobrażenie.
Twoja pierwsza gitara?
G.: Pierwszą zrobiłem sam – z deski od łóżka lekko nadgryzionej przez korniki. Kształt wyciąłem piłką do metalu, a wykończyłem pilnikiem. Progi wykonałem z drutu miedzianego nabitego następnie na gryf. Wynalazkiem o nazwie Wilbra, farbą do malowania butów, nadałem jej ostateczny, buraczkowowiśniowy wygląd. (śmiech) Oczywiście, gitara ta nigdy nie zagrała, bo nie miała prawa. Za przystawkę robił magnes z drucikiem, a klucze wykręciłem ze starej mandoliny. Jako rzecz całkowicie nie do użytku gitara spłonęła potem w ognisku. (śmiech) Rodzice, widząc jednak moje wysiłki, obiecali, że jeżeli zdołam uzbierać część środków, na przykład ze sprzedaży surowców wtórnych, dołożą kwotę, której będzie brakować do zakupu prawdziwego instrumentu. I tak się stało. Niedługo potem dokonaliśmy zakupu gitary za zawrotne 615 zł.
Pamiętasz jej markę?
G.: Niestety nie.
Ale byłeś szczęśliwy, stając się jej posiadaczem?
G.: Oczywiście! Byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!
To była kwota znacząca w budżecie domowym?
G.: Na pewno zauważalna. Radziliśmy sobie finansowo, choć szału nie było. Na pierwszą profesjonalną gitarę, czyli Fendera Stratocastera, składała się cała rodzina. A tę za 615 zł kupiliśmy w Mławie, w sklepie… elektrycznym, gdzie obok mojego pudła sprzedawano lodówki, pralki i telewizory.
Elektrycznej nie było?
G.: Gitara elektryczna była całkowicie poza naszym zasięgiem! Kolejną – już elektryczną – marki Defil kupiliśmy w Warszawie w sklepie muzycznym przy placu Konstytucji. Pamiętam, że przyjechaliśmy po nią wartburgiem z ojcem. Na jej główce przykleiłem, niczym medalion, fotografię Jimiego Hendrixa. Na tej gitarze mordowałem się, próbując grać bluesowo i rockowo, podciągając struny w sposób typowy dla muzyków, których podziwiałem. Ale nie dało rady. Bo to nie był tego rodzaju instrument i nie tego typu struny. Były zdecydowanie za twarde. Wymyśliłem więc taki patent, że zakładałem trzy struny E, czyli te najcieńsze, z których każdą stroiłem E, H i G, żeby dało się je podciągać.
I dało się?
G.: Dało, dało. (śmiech) Grałem tak, dopóki nie zacząłem kupować specjalnych strun. Robiła je u nas jedna firma – nazywała się Presto i była z Trójmiasta. Produkowano modele: „Jazz”, „Rock” i „Blues”. Grałem na tych ostatnich.
Jak dzisiaj oceniasz swoje ówczesne umiejętności muzyczne?
G.: Słabo wtedy grałem, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale ćwiczyłem z ogromnym zapałem i determinacją – jak już mówiłem – zbierałem cenne doświadczenie muzyczne i sceniczne! (śmiech)
Solówki już grałeś?
G.: Raczej w domu niż publicznie.
Czy w Mławie działały wówczas jakieś zespoły muzyczne?
G.: Tak, ale grały głównie big-beat. W jednym z nich pogrywał niejaki Andrzej Prażmowski, właściciel szwedzkiej gitary marki Hagström. Niebieska, brokatowa… Obiekt powszechnej zazdrości i pożądania. Nawet nie śmiałem do niego podchodzić i prosić o udzielanie rad. Innym z mławskich muzyków, także uważanym przeze mnie za herosa, był niejaki Wiesiek, którego nazwiska już nie pomnę, mieszkający zresztą po sąsiedzku na mojej ulicy. Pamiętam natomiast nazwę jego kapeli – My 69. (śmiech) Od niego również żadnej wiedzy nie udało mi się przyswoić.
W mieście działały dwa kluby, w których można było grać. Jeden mieścił się w Domu Kultury, vis-á-vis magistratu i kościoła, drugi w fabryce obuwia. I w tym debiutowaliśmy z Waldkiem jako zespół o nazwie Kameleon. Byliśmy dla nich chłopakami z innej muzycznej bajki.
Dlaczego?
G.: Bo zamiast big-beatu chcieliśmy grać covery Led Zeppelin czy Deep Purple, a z polskich kapel Klanu, Breakoutu…
Kameleon to był twój pierwszy zespół?
G.: Pierwszy, nie licząc duetu założonego z kolegą, również mieszkającym przy Słowackiego, Markiem Olszewskim. Marek grał na akordeonie, ja na gitarze. I taki to był zespół. (śmiech)
Z tym samym Markiem oraz Waldkiem i chodzącym do mławskiej budowlanki Markiem Kowalewskim założyliśmy w liceum właśnie Kameleona. Skład kapeli uzupełnił Waldek Karpiński, też kolega z budowlanki, który zasiadł za bębnami. Co ciekawe, Kowalewski grał na basie, a Tkaczyk na gitarze solowej, flecie i harmonijce ustnej.
Próby graliśmy w klubie we wspomnianej fabryce, do którego nas przyjęli, nie przesłuchawszy nawet. Zaczęliśmy jeździć na przeglądy, trochę występować na wieczorkach tanecznych… Pamiętam nasze białe kubraczki ze sztucznego futerka, które wkładaliśmy na występy. Wtedy wszyscy muzycy w zespołach często ubierali się w jednakowe stroje... (śmiech) Uczyliśmy się wszystkiego naraz, szybko pokonując kolejne etapy wiedzy muzycznej.
Mieliście własny repertuar?
W.: Tylko covery.
G.: Z przyczyn rodzinnych Kowalewski musiał w pewnym momencie opuścić zespół i na bas przesiadł się Waldek. Marek Olszewski na organy, które mieliśmy do dyspozycji w klubie. I tak już zostało. Wtedy też coraz odważniej poczynałem sobie na gitarze, zacząłem na serio grać solówki i nawet dostrzeżono mnie jako młodego gitarzystę na kilku lokalnych przeglądach. Z tych czasów pamiętam też, że Waldek przyjeżdżał na próby na skuterku o nazwie Komar.
Pytanie, jak z nich wracał…
W.: No też na Komarze. Jeśli sugerujesz, że na próbach był alkohol, to się mylisz. Wtedy byliśmy bardzo grzeczni. W głowach mieliśmy tylko muzykę. Co prawda wokół nas zdarzały się różne rzeczy, jak chociażby wąchanie tri, czyli środka chemicznego do czyszczenia plam, z czego jeden przypadek zakończył się śmiercią kolegi, ale my zajęci byliśmy tylko graniem i omijaliśmy takie „okazje”.
Mieliście kompleksy jako chłopaki z małego miasteczka?
G.: Gdzieś głęboko na pewno to odczuwaliśmy. Ale z drugiej strony, kiedy kilka lat później wylądowaliśmy w Trójmieście i zaczęliśmy chodzić po tamtejszych klubach jak Żak, Wodnik czy Medyk, gdzie grały tak zwane prawdziwe kapele, nie zauważyliśmy, by nasz warsztat odbiegał od prezentowanego przez nie. A zatem zero kompleksów.
Długo graliście jako Kameleon?
W.: Praktycznie przez całe liceum.
I do końca tylko covery?
G.: No nie, z czasem zaczęły się pojawiać własne kompozycje. Mniej lub bardziej udane, ale nawiązujące do twórczości naszych idoli.
A jak na wasze hobby zapatrywało się ciało pedagogiczne?
G.: Mówiąc delikatnie, bez entuzjazmu. Zaczęło się od tego, że wygraliśmy w szkole eliminacje do Festiwalu Piosenki Harcerskiej w Siedlcach.
Jako Kameleon?
G.: Nie, jako Grzegorz i Waldek. (śmiech) On na harmonijce, ja z gitarą akustyczną. Chociaż Kameleon już wtedy istniał. Wykonywaliśmy „Blowin’ in the Wind” Boba Dylana w wersji polskojęzycznej. Pojechaliśmy na ten festiwal i pech chciał, że go wygraliśmy. Mówiąc dokładnie, zajęliśmy drugie miejsce, a miejsca pierwszego nie przyznano. Pojechał tam z nami pan od ZPT, Leszek Łabędzki. Niestety tego samego dnia, kiedy odbywał się koncert finałowy, na którym, rzecz jasna, mieliśmy wystąpić, w Mławie miał również koncert Kameleon. Jak zapewne się domyślasz, wybraliśmy drugie z tych wydarzeń, co doprowadziło niemal do wyrzucenia nas ze szkoły. Obaj dostaliśmy dwójki ze sprawowania i ogólnie nauczyciele i dyrekcja skreślili nas całkowicie.
Skompromitowaliście szkołę.
W.: Dokładnie. A mówiliśmy dyrektorowi szkoły, a następnie naszemu opiekunowi w Siedlcach, jaka jest sytuacja, prosząc, by coś ściemnił o chorobie jednego z nas. Nie posłuchał, wyczytano nas w amfiteatrze do odebrania dyplomów i… klops. Główną nagrodą na tym festiwalu była gitara elektryczna. (śmiech)
G.: Jako że zawsze miałem problemy z matematyką, po tej historii miałem jeszcze większe. Na koniec roku wylądowałem z dwóją, której nawet nie pozwolono mi poprawić, choć przepisy dopuszczały taką możliwość. Podarłem świadectwo, nie przeszedłem do czwartej klasy. A kiedy po wakacjach wróciłem, trafiłem na świetną wychowawczynię, panią Jolantę Monkiewicz, która potrafiła wykorzystać moje zdolności i predyspozycje artystyczne. Mieliśmy znakomitą relację. Poniekąd dzięki niej ukończyłem ogólniak z dobrym wynikiem. A dyrektor, z którego strony spotkało mnie tyle przykrości, żyje. Zabawne, że już jako Kombi graliśmy w naszej szkole kilka razy na specjalnych koncertach i wszyscy z ciała pedagogicznego odnosili się do nas z pełnym szacunkiem. Taka nauczycielska hipokryzja. A gitara, którą wygraliśmy, wisi w szkolnej izbie pamięci… (śmiech)
Ile koncertów zagraliście z Kameleonem? Dziesięć?
G.: Dziesięć? Raczej sto albo i więcej!
W.: Graliśmy głównie w domach kultury. Oprócz mławskiego, co oczywiste, także w okolicznych miejscowościach jak Przasnysz, Ciechanów, Nidzica czy Płońsk…
I pewnie z czasem proporcje między coverami a własnymi utworami się zmieniały.
W.: Oczywiście.
G.: Ale też nie przesadzajmy – graliśmy najwyżej kilka własnych piosenek.
Jak byście je zakwalifikowali stylistycznie?
G.: Rock. Po prostu. Mocno, oparty na brzmieniu gitary. Zaczynaliśmy jako kwintet, a kończyliśmy jako trio.
Rozumiem, że jedynym źródłem dostępu do tej muzyki były przywożone z Zachodu płyty.
W.: Głównym źródłem było jednak radio. W Trójce nadawali całe płyty.
Informując słuchaczy, ile trwa każda ze stron, żeby było wiadomo, czy do kaseciaka wsadzić sześćdziesiątkę, czy dziewięćdziesiątkę.
W.: Ale to później. Początkowo nagrywało się na szpulach.