Читать книгу Guy Martin. Motobiografia - Guy Martin - Страница 5

ROZDZIAŁ 2
BAŃKA Z KIRMINGTON

Оглавление

Wszyscy byliśmy trochę zagubieni, ale potrafiliśmy szybko się odnaleźć.

Kirmington. Kirmo. Wioska z jednym pubem przy prowadzącej do lotniska Humberside autostradzie A18. Trzy kilometry od Immingham i jednego z największych portów w Europie oraz nieco dalej od Grimsby. Kirmington, były obóz jeniecki z czasów drugiej wojny światowej. I oczywiście centrum wszechświata.

Przeprowadziliśmy się tam, kiedy miałem roczek, w 1983 roku; w 2010 roku przeniosłem się dziesięć kilometrów dalej, do Caistor. Przez kilka ostatnich z tych 26 lat mieszkałem z moją dziewczyną, Kate, na farmie jej rodziców.

Dom na Gravel Pit Lane, gdzie w większości dorastała czwórka dzieci Martinów, to trzypokojowy bungalow. Rodzice zawsze chcieli przerobić go na loft, ale nigdy tego nie zrobili. Wydaje mi się, że nigdy nie mieli pieniędzy, a kiedy wreszcie je odłożyli, nie było takiej potrzeby, bo wszyscy się już wyprowadziliśmy.

Pomiędzy mną a Sally jest 13 miesięcy różnicy. Mój brat Stuart jest ode mnie o cztery lata młodszy i o dwa lata starszy od Kate. Sally miała więc sześć lat, kiedy urodziła się Kate.

Aż do narodzin Stu miałem swój własny pokój. Później mieszkaliśmy w nim razem, ale rzadko wchodziliśmy sobie w drogę. Gdyby mógł wybierać, pewnie nie zdecydowałby się po raz drugi na spanie pode mną na piętrowym łóżku, ale w porównaniu z tym, jak inni traktują swoich młodszych braci, nie miał źle. Pewnego razu zwymiotowałem na niego po sylwestrze, gdy upiłem się w pobliskim pubie. Moja mama, Duża Rita, zajęła się mną tamtej nocy, a później poszła do właściciela i zrobiła mu awanturę, że sprzedał piwo jej nieletniemu synowi.

Pewnego razu, kiedy dzieliliśmy to piętrowe łóżko, przyprowadziłem do domu dziewczynę. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się, czy chciała mnie tylko z uwagi na moje GSX-R 600. Bzykaliśmy się na górnym piętrze, a Stu leżał pod nami. Co ja wyprawiałem? Nigdy o tym nie wspomniał. To była chyba kwestia hartowania charakteru. I na tym zakończmy temat.

Gdy byliśmy młodzi, pomiędzy mną i Stu rzadko dochodziło do jakichś napięć. Większość czasu spędzałem w szopie, gdzie składałem lub rozkładałem coś na części, podczas gdy on wolał piłkę nożną, która nigdy mnie nie wciągnęła. Nie mieliśmy tych samych znajomych, a z uwagi na inne zainteresowania nigdy nie robiliśmy tego, co robią zazwyczaj bracia – nie sprzeczaliśmy się, bo nigdy nie chcieliśmy robić tych samych rzeczy jednocześnie. Dopiero lata później, gdy razem pracowaliśmy dla ojca – wszyscy mężczyźni z rodziny Martinów w tym samym warsztacie dla ciężarówek – przez pewien czas nie mogliśmy spojrzeć sobie w oczy. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy razem, a to już po prostu było za wiele. W dzieciństwie do pełni szczęścia wystarczyła nam jednak fototapeta z Transformersami, którą tak bardzo chcieliśmy.

Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy chwili, gdy dostaliśmy na święta stary, ale zadbany motocykl terenowy dla dzieci, yamahę TY80.

Gdy szliśmy spać po Wigilii, ojciec zawsze wyjmował klamkę z drzwi do salonu, żebyśmy nie mogli wejść tam wcześniej i obejrzeć prezentów. Kiedy dostaliśmy małą TY80, czuliśmy się, jakby wszystkie święta nadeszły jednocześnie. Gdy w świąteczny poranek wsiadłem na nią po raz pierwszy, wjechałem prosto w krzaki z różami w naszym ogrodzie i strasznie się pokiereszowałem. Moja mama mówiła wszystkim, że nigdy więcej nie wsiądę już na ten motocykl.

Było jasne, że nie miałem naturalnego talentu do jednośladów. Słyszałem historie o zawodnikach, którzy wsiadali na swoje pierwsze motocykle, zanim jeszcze zaczęli chodzić, i od razu instynktownie wiedzieli, co robić. Wygrali swój pierwszy wyścig i nigdy nie przegrali żadnych zawodów, aż zaczynali startować w mistrzostwach świata. Cóż, nie byłem jednym z nich. Nie mam wrodzonego daru do jazdy motocyklami, ale pokochałem je, od kiedy tylko po raz pierwszy wsiadłem na tę małą yamahę, i nigdy się nie poddawałem.

Mieliśmy dzielić się TY80 z Sally, ale nie podobało mi się to. Dzisiaj świetnie dogaduję się z moją siostrą, ale wtedy było inaczej i to właśnie z powodu motocykla. Miał siedzenie dla jednej osoby, a my oboje chcieliśmy na nim jeździć.

Choć byliśmy dzieciakami, rządziliśmy Kirmington. Pędziliśmy do domu ze szkoły, aby wskoczyć prosto na motocykl. Jeździliśmy wtedy bez końca po polach na farmie pana Lancastera (gdzie lata później zamieszkałem z jego córką), a on gonił nas swoim land roverem. Nie był zadowolony. Musieliśmy doprowadzać go do szału.

Mała yamaha rozpędzała się do ponad 60 km/h, a my nigdy nie zakładaliśmy kasków. Spadaliśmy z niej, ale ani razu nic poważnego się nam nie stało. W tym samym czasie inne dzieciaki z Kirmington traciły palce w łańcuchach od gokartów albo rozcinały stopy o zębatki BMX-ów. My tymczasem wyszliśmy bez szwanku z niezliczonej ilości wypadków motocyklowych.

Przez jakiś czas ojciec miał starą, trialową yamahę, na której lubił poszaleć. To był prawdziwy, pełnowymiarowy motocykl. Trzy razy większy od naszej TY. Ojciec zabierał na nim Sally i mnie na przejażdżki po okolicy. Jedno z nas siadało przed nim na zbiorniku, a drugie za nim na siedzeniu. Oczywiście żadne z nas nie miało kasku. Był dobrym zawodnikiem, dlatego zaskakujące, jak często coś mu się przytrafiało, gdy po prostu jeździł ze swoimi małymi dziećmi. Pewnego razu, w niedzielę rano, przewróciliśmy się, a Sally poparzyła sobie nogę od rozgrzanej do czerwoności rury wydechowej. Mama nie była oczywiście zachwycona i trudno się jej dziwić. Jak widać, Martinowie nie przykładali zbyt dużej uwagi do zdrowia i bezpieczeństwa.

Cała rodzina urodziła się i wychowała w Lincolnshire. Mój ojciec jest dumny ze swojego pochodzenia i ja również. Choć podróżowałem do Azji, Australii, Nowej Zelandii, na Bliski Wschód i do Ameryki, nadam uważam, że Kirmington jest centrum wszechświata.

Od kiedy przeprowadziłem się tam w 1984, wioska niewiele się zmieniła. Z pewnością nie ma w Anglii wielu miejsc, które rozwinęły się w mniejszym stopniu. Z tego, co pamiętam, przez ten czas wybudowano w Kirmo chyba tylko sześć domów. Wpuściliśmy tu zaledwie kilka osób. Nie chcemy jednak osłabić naszej społeczności, włączając do niej zbyt wielu ludzi z zewnątrz.

Kirmington to wioska, gdzie mieszka 400 osób. Czuję, że znów tam wyląduję. Chyba wszyscy mamy takie wrażenie. Ja, moja siostra Sally i nasi przyjaciele: Sally Harris, Mark Nichols, Simon Thorpe, Andrew Thorpe, Aaron Ash, Kate Lancaster, Craig Nichols. Urodziliśmy się w odstępie kilku lat, ale zapytajcie każdego z nas, a wszyscy powiedzą, że Kirmington było centrum wszechświata. Moim zdaniem to zasługa jednego faceta – pana Acuma.

Bert Acum był dyrektorem Kirmington Church of England Primary School pod koniec lat 80. i na początku 90. Co za gość. Młodsze pokolenie, w tym moje rodzeństwo, nie jest tak przywiązane do Kirmo jak ja, bo miało innego dyrektora. Ja byłem zaś ostatnim prawdziwym podopiecznym pana Acuma. Jego żona Norma także uczyła w szkole. Wówczas również mieszkali w Kirmington, razem ze swoim synem. Czasami chodziliśmy do niego do domu, aby pograć w golfa na jego małym polu. Oczywiście w czasie lekcji.

Bardzo lubiłem chodzić do szkoły podstawowej w Kirmington. Mieściła się zaledwie 400 metrów od naszego domu, uczyło się w niej zaledwie 18 dzieciaków, które miały te same lekcje w tym samym czasie, choć oczywiście na innych poziomach. W piątki organizowano nam sprawdziany z matematyki i gramatyki i to by było na tyle, jeśli chodzi o typowe lekcje. Nasza szkoła stawiała na zupełnie inny rodzaj edukacji niż ten, który ma za sobą większość znanych mi ludzi.

Robiliśmy wiele praktycznych rzeczy. Naszym ulubionym zajęciem było robienie dzbanków i figurek z masy papierowej. Przed zajęciami z wychowania fizycznego uczniowie wyznaczali boisko za pomocą walca. W większości szkół takie rzeczy i ogólne porządki wykonywał dozorca, ale w Kirmington nie było takiej potrzeby. Wszystkim zajmowały się dzieciaki.

Jesienią zawsze czuliśmy podekscytowanie na myśl o używaniu maszyny do sprzątania liści. Przypominała kosiarkę, ale zamiast ostrzy miała kolce, które zgarniały liście do umieszczonego z tyłu kosza. To było kolejne z naszych zadań.

Bardzo dobrze pamiętam te początkowe lata szkolne. Budynek szkoły pochodził z końca XIX wieku, ale Kirmington było podczas drugiej wojny światowej bazą bombowców 166 Dywizjonu Bombowego. Nadal istniały więc schrony przeciwlotnicze. W jednym z nich rozpalaliśmy ogniska. W czasie lekcji!

Jestem szczęśliwy, że chodziłem do takiej dziwacznej szkoły. Rzeczy, które były dla nas w 100 procentach normalne, brzmią, jakby były wymyślone. Jakbyśmy przebywali na bezludnej wyspie po katastrofie samolotu lub statku, a jedyni dorośli, którzy przeżyli, postanowili nauczyć nas tego, co sami pamiętali z dzieciństwa. W tym niezbędnych technik przetrwania. Tak dla równowagi.

Raz w tygodniu wszystkie dzieci zawiązywały sobie wokół nóg szmaty i szurając, polerowały lakierowane drewniane podłogi. Naprawdę nie zmyślam. Mam nawet na ręce bliznę po tym, jak składałem stół warsztatowy Black & Decker w wieku sześciu czy siedmiu lat.

Myśleliśmy, że nasza szkoła jest nawiedzona przez szkolnego ducha pana malarza, a nasz dyrektor nie zaprzeczał, dlatego wszystkie najmłodsze dzieci w to wierzyły. Opowiadaliśmy sobie nawet przerażające historie o panu malarzu.

Każdego roku na tydzień lub dwa do szkoły przyjeżdżała do pomocy nauczycielka, która przygotowywała nas do świątecznego przedstawienia. Paliła 50 papierosów dziennie i zawsze wysyłała do sklepu ucznia po paczkę Benson & Hedges. Wysyłała dziecko ze szkoły podstawowej! Dzisiaj za takie coś można trafić do więzienia.

Choć wszyscy uwielbialiśmy pana Acuma, to jednak nie szczędził on nam surowych kar. Jeśli ktoś był niegrzeczny, ale nie na tyle, aby zasłużyć sobie na lanie, musiał zebrać do 100 kamieni z trawnika, by nie wpadły do kosiarki. Tak, uczniowie sami kosili trawnik wokół szkoły, a także prywatne pole golfowe pana Acuma. Jeśli byliśmy bardzo niegrzeczni, dostawaliśmy trzewikiem, który pan Acum rozgrzewał wcześniej na starym żeliwnym grzejniku. Nie wiem, czy robił to po to, aby wszystko trwało dłużej, dając dzieciom więcej czasu na zastanawianie się, co je czeka, i zapamiętanie całego rytuału, czy rzeczywiście wiedział, że uderzenie starym trzewikiem bardziej boli, kiedy jest rozgrzany. Tak czy inaczej, była to dla nas solidna przestroga.

Z okresem szkolnym wiążą się w moim przypadku same dobre wspomnienia, a najlepsze dotyczą szkolnych wycieczek. Pamiętam, jak pewnego razu wszystkie dzieci pojechały przez las z Kirmington do Brocklesby, pokonując na rowerach osiem kilometrów. Dziadek pewnego dziecka był prezesem lokalnego koła myśliwskiego, więc pojechaliśmy zobaczyć schronisko, w którym mieszkały psy. Każdego roku tuż przed letnimi feriami jeździliśmy też na szkolną wycieczkę do Skegness. W drodze na wybrzeże, w autobusie, pan Acum rzucał w nas cukierkami jak Willy Wonka.

Ci z nas, którzy nie wychodzili na co dzień poza bańkę Kirmington, podziwiali Skegness z zapartych tchem. To miasto było niesamowite. Bawiliśmy się na placu zabaw, później jeździliśmy na osłach, a następnie odwiedzaliśmy wesołe miasteczko. Pan Acum zabierał ze sobą wózek dziecięcy firmy Silver Cross i wsadzał do niego pojemnik na wodę, imitując małą beczkę z kranikiem na spodzie, abyśmy wszyscy mieli co pić. Niezbędnym wyposażeniem każdego ucznia z Kirmington podczas wszystkich szkolnych wycieczek była obowiązkowa druga para spodni. Pan Acum najwyraźniej nauczył się tego na podstawie przykrych doświadczeń.

Od czasu do czasu, po cięciach finansowych lub z powodu dziury w budżecie, w odstawkę szedł szkolny minibus, a moja mama zawsze zgłaszała się wtedy na ochotnika. Zabierała całą klasę, około tuzina dzieci, do volkswagena LT35 rodziny Martinów. To był duży bus, większy niż Ford Transit. Ojciec wciąż z dumą przypominał nam, że pod maską znajdował się silnik Porsche, taki sam czterocylindrowiec jak ten z modelu Porsche 924. Mama prowadziła, a wszystkie dzieci siedziały z tyłu. W tamtym czasie razem z Sally szaleliśmy na punkcie serialu Drużyna A. W soboty ojciec wracał z pracy w samą porę, aby usiąść przed telewizorem i oglądać go razem z nami. Uwielbialiśmy ten serial tak bardzo, że ojciec namalował nawet po bokach naszego czarnego vana czerwony pas, aby wyglądał tak samo jak samochód pana T. Takiego właśnie wozu używaliśmy jako szkolnego środka transportu. Kiedy my byliśmy na basenie, Duża Rita robiła cotygodniowe zakupy w Immingham, a następnie odbierała nas po zajęciach.

Patrząc na to z perspektywy czasu, uczniowie Kirmington Church of England Primary School byli niewinną grupką dzieciaków, którą łatwo było zadowolić. Jednym z najlepszych wspomnień, zarówno dla Sally, jak i dla mnie, był dzień, kiedy impreza z okazji zakończenia roku szkolnego zbiegła się z wprowadzeniem w okolicy koszy na śmieci na kółkach. Pierwsze ruchome kontenery w Kirmington zrobiły na nas duże wrażenie. Podczas imprezy nauczyciele wypełnili je wodą, do której uczniowie skakali dwójkami. Później zaś zorganizowaliśmy wyścigi koszów.

Okres szkolny był mega aż do momentu, kiedy skończyłem 12 lat i poszedłem do gimnazjum. Do Vale of Ancholme School w Brigg uczęszczało ponad 500 uczniów, więc różnica była niczym dzień i noc. Podstawówka w Kirmington była bardzo praktycznym miejscem z luźną atmosferą, dlatego gdy poszliśmy do gimnazjum, czuliśmy się trochę zagubieni, ale potrafiliśmy się szybko odnaleźć.

Moja siostra Sally skończyła podstawówkę w Kirmington rok wcześniej niż ja, podobnie jak Wayne Czartowski. Sally mówi dzisiaj, że gdy pierwszy raz weszła do Vale of Ancholme School, poczuła się, jakby właśnie dotarła do Nowego Jorku. Zdecydowanie byliśmy trochę zacofani.

Rok później z Kirmington do Brigg trafiły dwie kolejne ofiary. Tym razem przyszła kolej na mnie i inną mieszkankę Kirmo, Rebeccę Andrews. Bardzo się denerwowałem – i słusznie. Nie byliśmy na to gotowi i czuliśmy się jak ryby wyciągnięte z wody. Byliśmy zupełnie zieloni. Włosy wciąż obcinał mi ojciec, a ja nie miałem problemu z noszeniem tanich butów sportowych Hi-Tec. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że większość dzieciaków nie założyłaby ich za żadne pieniądze.

Takie rzeczy nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia aż do momentu, kiedy trafiłem do gimnazjum. Byłem szczęśliwy, żyjąc w bańce Kirmington, odizolowany od reszty Wielkiej Brytanii i wszystkiego, czym martwił się cały kraj. Gdy byłem w domu, chodziłem w kaloszach z odwróconymi na drugą stronę cholewami i jednoczęściowym niebieskim kombinezonie. W Kirmo nikt niczego sobie z tego nie robił, bo zawsze tak się ubierałem, ale w szkole się wyróżniałem, i to wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Dokuczano mi na przykład z powodu moich szkolnych sztruksowych spodni. Do ostatnich dwóch lat w szkole nie miałem tam praktycznie żadnych kolegów.

Wkrótce po tym, jak trafiłem do gimnazjum, zacząłem odczuwać presję ze strony rówieśników. Przynajmniej przez jakiś czas. Starałem się dopasować, nosząc odpowiednie buty i ubrania, słuchając takiej samej muzyki jak inni w klasie czy nosząc takie same fryzury. Dwa lub trzy lata później zdałem sobie sprawę, że dostosowywanie się nie jest dla mnie, więc zaprzestałem takich prób – i tak jest już do dzisiaj.

W porównaniu z czasem spędzonym w podstawówce w Kirmington okres gimnazjum wspominam z mniejszym sentymentem. Dobrze się dogadywałem z kilkoma nauczycielami, ale z jednym miałem lepsze relacje. Pan Frank uczył wytrzymałości materiałów, czyli w praktyce obróbki metali. Dorabiał, stawiając namioty. Czasami przychodził do szkoły w koszulce ze sloganem „Namioty Franka – specjaliści od erekcji”. Był dla nas legendą. Ścigał się także motocyklami Kreidler o pojemności 50 cm³.

Lubiłem geografię, ale oblałem końcowy egzamin, co mocno mnie rozczarowało. Byłem niezły z chemii. Pan Hutchinson, mój wychowawca przez całe gimnazjum, stawiał na nią spory nacisk. Nauczyłem się kilku rzeczy, ale najlepiej zapamiętałem dmuchanie we wlot gazu, by gasić laboratoryjne palniki Bunsena innych uczniów. Z innymi przedmiotami, jak angielskim czy matematyką, nie szło mi najlepiej. Miałem wrażenie, że przed dzieciakami takimi jak ja, które nie mogły doczekać się zakończenia lekcji, nie było żadnej konkretnej przyszłości. Szkoła miała po prostu zająć nam czas pomiędzy dziewiątą rano a trzynastą.

W szkole byłem odmieńcem. Nie mam dziś żadnych przyjaciół z czasów Vale of Ancholme. Z wyjątkiem jednego – Johnny’ego Ellisa. Został nim jednak tylko dlatego, że po lekcjach chodziliśmy wspólnie na praktyki. Robiłem w szkole tylko tyle, ile musiałem, ale tak naprawdę czekałem jedynie, by wrócić do domu i schować się w szopie.

Tymczasem w Kirmington wszystko wyglądało po staremu. Nasza banda spotykała się niemal co wieczór. Jeśli nie pracowałem akurat w szopie, siedziałem z resztą ekipy na rogu ulicy niedaleko naszego domu. To było nasze miejsce zbiórki, z którego ruszaliśmy wałęsać się po okolicy. Na drugim końcu wioski stał dom rodziny Kingów. Kingowie byli trzema braćmi, starszymi od chłopaków z naszej grupy. Andrew, Nigel i Jason byli buntownikami. Mieli fajne motocykle i samochody, jak ford fiesta XR2. Byli zadymiarzami, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Mieli już prawie po 20 lat, podczas gdy my skończyliśmy 11 lub 12, więc oczywiście nie spędzali z nami czasu.

Często używam słowa „zadymiarz”, więc być może powinienem wyjaśnić, co przez nie rozumiem. Bycie zadymiarzem nie oznacza, że okradasz staruszki. Gdybyś to robił, byłbyś zadymiarzem w złym tego słowa znaczeniu. Zadymiarz nie jest złym człowiekiem, ale cały czas szuka innej, „lepszej” drogi zrobienia czegoś i zarobienia paru groszy bez nadmiernego wysiłku.

Nie biegałem po wiosce tak często jak Sally. Moi koledzy przychodzili do mnie do szopy. Rodzice Marka „Shorty’ego” Nicholsa wyrzucili kiedyś wygodny stary fotel. Zabraliśmy go więc do szopy, a moi koledzy siedzieli na nim, podczas gdy ja rozbierałem stare kosiarki i rozkładałem części na stole roboczym.

Prace w szopie zajmowały mi w młodości wiele nocy, ale nasza banda robiła też inne rzeczy. Jeśli ruch był akurat niewielki, a my widzieliśmy samochód podjeżdżający na tamtejsze miejsce schadzek, Harborough Lane, szliśmy po cichu przez las, zakradaliśmy się do auta, pukaliśmy w szyby i straszyliśmy bzykające się pary.

W tym okresie eksperymentowaliśmy też trochę z tablicami ouija. Nie pytajcie, jak grupa dzieciaków z wioski w Lincolnshire weszła w posiadanie tablicy ouija, ale jedna trafiła w nasze ręce i została schowana u nas w szopie. W jakiś sposób dowiedziała się o niej moja mama, która przestrzegała nas, że bawimy się czymś, czym nie powinniśmy. Oczywiście jej nie posłuchaliśmy. Wręcz przeciwnie. Po jej słowach poczuliśmy się jeszcze bardziej zdeterminowani. Naszą liderką była Sally Harris. Szliśmy za nią do szatni na lokalnym boisku piłkarskim. Za szatnią stał stary kontener budowlany. Siadaliśmy na ławce przed nim. Zrobiliśmy to sześć razy. W skład naszej bandy wchodziłem ja, obie Sally, Aaron Ash, Shorty…

Sally Harris i Aaron palili w tych czasach papierosy. Było to wtedy modne, ale ja nigdy tego nie robiłem. Jedno z nich puściło dym do odwróconego do góry dnem kieliszka i postawiło go na tablicy, a my przyglądaliśmy się, jak dym znika. Gdy położyliśmy ręce na tablicy i rozpoczęliśmy rytuał, który ktoś musiał podejrzeć w horrorze w telewizji lub znać z opowieści, kieliszek zaczął przesuwać się po tablicy. Każde z nas trzymało na nim jeden palec, ale nie czuliśmy, aby ktoś go pchał. Wtedy spróbowaliśmy skontaktować się z duchem i tablica zaczęła pokazywać bardzo dziwne odpowiedzi. Przysięgam, że nie ruszaliśmy kieliszkiem. Spanikowaliśmy, zaczęliśmy krzyczeć jak małe dziewczynki i połamaliśmy tablicę na kawałki. Nie zrobiliśmy tego nigdy więcej. Na samą myśl o tym przechodzą mnie ciarki.

Nie musieliśmy organizować sobie rozrywek nieustannie, ponieważ przez jakiś czas do Kirmington raz w tygodniu przyjeżdżał piętrowy autobus przerobiony na dom kultury na kołach. Jego kierowca, Ian, nosił ręcznie uszyty sweter i krawat. Był dziwakiem, ale też wspaniałym gościem; zgłosił się na ochotnika i poświęcał swój czas dzieciom z małych wiosek, które nie miały własnego domu kultury.

W autobusie były gry, telewizor, konsola Sega Mega Drive i sklepik ze słodyczami. Trzy lata starszy ode mnie Aaron Ash lubił wtedy zadymy i mocno zachodził Ianowi za skórę. Gdy mój ojciec się o tym dowiedział, przyszedł do autobusu, złapał Aarona na kark i nauczył go dobrych manier.

Gdy byłem starszy, alkohol zastąpił dom kultury, ale tylko na krótki czas. Wielu Brytyjczyków żyje pubami i weekendowym piciem na wszelkiej maści imprezach: festiwalach, zawodach, grillach. Ja jednak nie podzielam tego entuzjazmu. Kiedyś myślałem, że pewnego razu się obudzę i jedyne, co będę chciał robić, to upić się i bzykać. Nigdy jednak nie czułem potrzeby posuwania wszystkiego, co się rusza. Swój pierwszy raz przeżyłem dopiero w wieku 19 lat. Rzadko też miałem ochotę się upić.

Moje picie do upadłego przypadło na końcówkę okresu, kiedy próbowałem się dostosować i być fajny. Miałem wtedy około 15 lat. Najbardziej popularnym miejscem była wtedy dyskoteka w Broughton, która nazywała się po prostu Broughton Disco. Wizyty w niej oznaczały wyjście poza moją strefę komfortu w Kirmington. Zawsze istniało ryzyko bójki z powodu bycia kimś spoza miasta, ale w naszej okolicy nie było zbyt wielu innych możliwości. Tak naprawdę nie było żadnych. Piliśmy za dyskoteką, a później wchodziliśmy do środka i tańczyliśmy rave całą noc, próbując jednocześnie, z marnym skutkiem, poderwać jakieś panienki. Nawet teraz, kiedy słyszę kawałek No Limit grupy 2 Unlimited, myślami przenoszę się do Broughton Disco.

Nie licząc kilku innych wyjątkowych okazji później, czas ostrego picia trwał w moim przypadku bardzo krótko. Wszystko się zaczęło, gdy miałem 15 lat, i trwało przez jakiś rok. Nie mogliśmy kupić alkoholu w pubie The Marrowbone and Cleaver w Kirmington, nie licząc kilku szczególnych dni, ponieważ właściciel znał nas lub naszych rodziców. Duża Rita pracowała tam nawet przez pewien czas, ale mój ojciec był dość zazdrosny i nie podobało mu się to zajęcie. Tym sposobem co weekend ruszaliśmy wszyscy z Kirmington do Brigg, gdzie mogliśmy kupić alkohol. Naszymi kierowcami byli Shorty i Si Thorpe. Obaj mieli nissany micra. Niebieska micra Si Thorpe’a miała rejestrację E436 TOH. (Mam przeciętną pamięć, ale wyjątkiem są numery rejestracyjne. Pamiętam wiele nawet sprzed lat. W branży przewozowej odróżniamy ciężarówki właśnie po rejestracjach. Dobrze wiem, że kiedy w grafiku na przyszły tydzień wpisane są numery CV57 EVE, czeka mnie dużo pracy. Kiedy ostatnio pracowałem nad tą ciężarówką, zwróciłem uwagę, że trzeba wymienić tarcze hamulcowe, a w tym modelu to nie lada zadanie. Z drugiej strony, z BD57 EBG nie będzie problemu, bo miesiąc temu robiliśmy jej przegląd i była w świetnym stanie. Firmy transportowe zazwyczaj korzystają z wielu ciężarówek tego samego modelu i w tych samych kolorach, więc jedynym sposobem na ich rozróżnienie są właśnie numery tablic rejestracyjnych. Z tego powodu zapadają mi w pamięć).

Si był ode mnie o cztery lata starszy. Gdybyśmy mieszkali w mieście, ktoś o tyle starszy z pewnością nie trzymałby się z kimś w moim wieku. Wszyscy byliśmy jednak dzieciakami z Kirmington. Było nas niewielu, więc trzymaliśmy się razem. Szliśmy do The White Hart lub The Nelson w Brigg i zalewaliśmy się w trupa. Lubiłem pić cydr, ale zawsze źle się to dla mnie kończyło, więc dzisiaj nie jestem w stanie go tknąć.

Nie jestem całkowitym abstynentem i nie pijam tylko herbaty, co stanie się jasne w dalszej części książki. Tak naprawdę to zalewanie się w trupa pomogło mi ukształtować moją przyszłość. Po prostu życie w małym mieście według schematu: praca, wypłata i picie do upadłego w pubie, który stosuje wielu Brytyjczyków, nigdy nie było dla mnie. Wolałem kupować narzędzia snap-on zamiast piw.

Guy Martin. Motobiografia

Подняться наверх