Читать книгу Więzy krwi - Hanna Greń - Страница 5
ОглавлениеProlog
Biegła przez las, nie tracąc czasu na odgarnianie na bok gałęzi zagradzających jej drogę. Smagały ją po twarzy, kaleczyły skórę i hamowały ruchy, lecz to wszystko nie miało znaczenia. Byle tylko mogła uciec, znaleźć się jak najdalej od swojego prześladowcy, którego głos jeszcze niedawno słyszała tuż za sobą. „Ty głupia kurwo, i tak nikt ci nie uwierzy. Wszyscy widzieli, że na mnie lecisz”. Starała się wyrzucić z pamięci te słowa, ale one ciągle wracały, odbierając tę resztkę pewności siebie, jaka jej jeszcze została, w głębi duszy bowiem przeczuwała, że napastnik ma rację.
Rzeczywiście fakt, że sama szukała towarzystwa tego mężczyzny, wypytywała o niego i przyjmowała z uśmiechem jego niewybredne zaloty, mógł być postrzegany przez mieszkańców wioski dosyć jednoznacznie. Czy miała wędrować od drzwi do drzwi i tłumaczyć każdemu, że chodziło jej o coś zupełnie innego? Przecież to bez sensu. Zatem szanse, że policjanci jej uwierzą, były raczej mizerne.
Usiłując przesadzić stertę zwleczonych tam przez kogoś gałęzi, zahaczyła stopą o jakiś wystający patyk i z głuchym łomotem runęła na ziemię, a pęd poniósł ją w dół zbocza. Wyhamowała, dopiero gdy na drodze niekontrolowanego ślizgu pojawił się wielki wykrot po zwalonym świerku. Wpadła do niego głową naprzód i później dość długo ścierała z twarzy gliniastą ziemię zmieszaną z igliwiem. Gdy wreszcie wydostała się z dziury, weszła w kępę krzaków i zza tej osłony rozglądała się wokół, lecz mimo wytężania wzroku nikogo nie dostrzegła. Czyżby napastnik wcale jej nie ścigał?
Starając się uspokoić spazmatyczny oddech, Wioletta czujnie nadstawiła uszu, chcąc zorientować się, skąd dobiegną odgłosy pogoni, lecz w lesie panowała zadziwiająca cisza. Szalejący przez ostatnie trzy dni halny niespodziewanie ustał i teraz najmniejszy nawet powiew nie poruszał gałęziami drzew. Żaden zwierz nie przemykał w zaroślach, ptaki nie śpiewały, nie słychać było łopotu skrzydeł, jakby las zamarł w bezruchu, przerażony tym, co stało się w jego wnętrzu.
Stała długo, niepewna, czy może zaufać swoim zmysłom. Mijały minuty, lecz nadal nie słyszała niczego poza własnym, teraz już spokojniejszym, oddechem. Wreszcie zdecydowała się opuścić kryjówkę. Nie mogła przecież stać tam w nieskończoność.
Powinna jak najszybciej dostać się do wioski i poprosić kogoś o wezwanie policji, ale niespodziewanie wyłonił się problem – nie miała pojęcia, w którą stronę powinna iść. Biegnąc przed siebie w panicznym strachu, zgubiła się w tym górskim lesie, pełnym zwalonych drzew i gałęzi zagradzających drogę. Meandrując między nimi, nie myślała o zapamiętaniu przebytej trasy, zresztą strach owładnął nią tak bardzo, że utraciła zdolność logicznego myślenia. Ale i tak musiała się stąd ruszyć. Niebo zasnuły chmury, pochłaniając słońce i niosąc z sobą późnojesienny chłód, więc pozostawanie w lesie nie było najlepszym pomysłem. Już teraz czuła, że jeszcze niedawno rozgrzanym biegiem ciałem zaczynają wstrząsać zimne dreszcze, zauważyła też, że po każdym oddechu w powietrzu pojawia się biały obłoczek.
– Chyba nadciąga przymrozek – szepnęła, opuszczając kryjówkę w kępie krzaków.
Doszła do wniosku, że i tak miała szczęście. W końcu był już koniec listopada, zatem równie dobrze mógł nagle spaść śnieg, którego jak na razie natura oszczędziła tej górskiej krainie. Wtedy nie miałaby zbyt wielkich szans na ocalenie.
Znów się rozejrzała, usiłując przypomnieć sobie wydarzenia poprzedzające lądowanie w wykrocie. Spadła stamtąd – uświadomiła sobie, spoglądając na mocno pochyłe zbocze, na którym dopiero teraz dojrzała ewidentne znaki świadczące o tym, że ktoś się tamtędy sturlał. A przedtem? Biegła w dół czy do góry? A może w poprzek zbocza?
Po namyśle uznała, że wróci po swoich śladach i że musi to zrobić natychmiast, dopóki nie nadciągnął jeszcze zmierzch, w ciemnościach bowiem nigdy nie odnajdzie drogi powrotnej. Westchnęła ciężko i ruszyła pod górę, starając się ignorować ból podbrzusza i krocza, z każdym krokiem mocniejszy.
Na wspomnienie tego, co ją spotkało, z jej gardła wydobył się szloch. Wioletta natychmiast go zdławiła, przyciskając dłoń do ust, drugą zaś przetarła oczy, pozbywając się wilgoci przesłaniającej wzrok. Nie mogła teraz pozwolić sobie na słabość. Płacz i użalania się nad swoim losem musiały poczekać, ważniejsze było dotarcie do wioski. Wtedy otrzyma pomoc, a ten…
Myśl się urwała, gdyż dziewczyna nie potrafiła znaleźć słowa w pełni oddającego podłość i okrucieństwo człowieka, który odarł ją z godności, sponiewierał i upokorzył, a na koniec omal nie pozbawił życia.
Poczuła wypełzający na spuchnięte policzki rumieniec wstydu na wspomnienie żartów, które jeszcze niedawno ją śmieszyły. „Tej to dobrze. Ma męża, kochanka, i jeszcze ją zgwałcili”. Pamiętała, jak zaśmiewały się z koleżankami z tego kawału. Teraz wiedziała doskonale, co czuje ofiara gwałtu, i wcale nie było jej do śmiechu.
Rozmyślając o traumatycznym doświadczeniu, nie zauważyła, kiedy weszła na szczyt wzniesienia. Przystanęła, usiłując zorientować się w terenie, lecz krajobraz wydawał się kompletnie nieznany. Czyżby zagubiła się w tym obcym, ponurym lesie? Szybkie bicie serca i dławienie w gardle zwiastowały atak paniki i Wioletta zaczęła oddychać głęboko i równomiernie, wiedząc, że musi zwalczyć strach. Oddanie mu się we władanie było najgorszym, co mogło ją spotkać.
– Spokój i rozsądek – powiedziała tak cicho, że jej głos zabrzmiał niewiele głośniej od szeptu. – To jedyny ratunek. Nie spieprz tego.
Jeszcze raz odetchnęła głęboko i postąpiła kilka kroków naprzód, zmierzając do dość wysokiego pniaka po ściętym drzewie. Stanęła na nim, ponownie zlustrowała uważnie okolicę i naraz wydała okrzyk, który natychmiast stłumiła dłonią przyciśniętą do ust. Spojrzała raz jeszcze. Wzrok jej nie mylił – w oddali między drzewami widziała wysoką, zrudziałą trawę porastającą leśną polanę. Ten widok spowodował przypływ energii i dziewczyna ruszyła biegiem, chcąc jak najprędzej przekonać się, czy jest to właśnie ta polana, na którą podstępem zwabił ją mężczyzna udający przyjaznego i pomocnego, a który okazał się bestią.
Im bardziej się zbliżała, tym bardziej rosła w niej nadzieja, że się nie myli, a wkrótce zyskała całkowitą pewność. Rozpoznała starą ambonę na jodle i prowadzącą do niej spróchniałą drabinę zbitą z żerdzi, dojrzała też paśnik i dużą szopę na przeciwległym skraju polany. To właśnie tam zorientowała się, iż mężczyzna ją oszukał, twierdząc, że zmierzają do domu człowieka, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Gdy dostrzegła zapuszczoną polanę, zażądała wyjaśnień, a wówczas on zaatakował bez ostrzeżenia.
Rozejrzała się czujnie w obawie, że napastnik nie opuścił tego miejsca, lecz natychmiast skarciła się za zbędną ostrożność. Ile mogło minąć czasu od chwili, gdy mu uciekła? Godzina? Może półtorej? Raczej to drugie. Niemożliwe, by dalej się tu czaił, nie mógł wszakże wiedzieć, że postanowiła właśnie tędy wracać.
Wioletta wyperswadowała samej sobie zbędną ostrożność i poszła dalej, stawiając pokraczne kroki. Przy najmniejszym ruchu odczuwała ból w podbrzuszu, tak ostry, że najchętniej położyłaby się na leśnej ściółce i zwinęła w kłębek. Ale uparcie parła naprzód, przecinając polanę na skos, i wkrótce znalazła się na stromej ścieżce wiodącej ku drodze do wioski. Dziewczyna nie nawykła do górskich wędrówek, toteż odczuwała coraz większe zmęczenie. Zwłaszcza nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a nieustanne napinanie mięśni podczas schodzenia po ścieżce sprawiało, że co jakiś czas Wioletta jęczała cicho, nie potrafiąc zapanować nad bólem.
Gdy wreszcie stanęła na pokrytej popękanym asfaltem drodze, była tak zmęczona i obolała, że nie miała siły nawet się ucieszyć. Ostatkiem sił dowlokła się do złożonej na poboczu sterty równo pociętego drewna i z cichym jękiem usiadła na jednej z belek.
– Muszę odpocząć – powiedziała głośno i wzdrygnęła się, słysząc w głosie płaczliwy ton.
To nie wróżyło dobrze. Jeszcze trochę i całkiem się rozklei, a na to nie mogła sobie pozwolić. Najpierw musiała dostać się do wioski, a o ile nie popełniła błędu w obliczeniach, musiała w tym celu przejść jakieś cztery kilometry.
– Dam radę – wysyczała przez zęby. – Dam radę, a potem zadzwonię na policję, żeby aresztowali tego skurwysyna – dokończyła mściwie, bezwiednie używając słowa, które jeszcze kilka godzin temu za nic nie przeszłoby jej przez gardło. Zawsze czuła awersję do przekleństw, zwłaszcza w ustach kobiet, i nie wyobrażała sobie, by mogła kiedyś ich użyć. Ale tego człowieka nie potrafiła nazwać inaczej, wszystkie przyzwoite określenia wydawały się za słabe wobec ogromu krzywdy, którą jej wyrządził.
Z trudem dźwignęła się z belki, zauważając przy tym, że w miejscu, gdzie siedziała, pozostał krwawy ślad. Porozrywał mnie. Ciekawe, czy po tym będę jeszcze mogła mieć dzieci? – pomyślała dziwnie obojętnie. Nie sądziła, by jeszcze kiedyś poczuła ochotę na poddanie się czynnościom niezbędnym do zajścia w ciążę. Nie po tym, czego dzisiaj doświadczyła.
Szła wolno, powłócząc nogami, i choć wiedziała, że powinna przyspieszyć kroku, nie potrafiła wykrzesać z siebie ani odrobiny energii. Mrok, przedtem skradający się powoli, nagle zaatakował z całą mocą, spowijając świat w ciemny kokon, a wraz z nim nadeszło zimno, przenikające na wylot umęczone ciało. Dopiero teraz zorientowała się, że ma na sobie tylko cienką bluzkę, porozrywaną w kilku miejscach. Napastnik zdarł z niej kurtkę, a gdy wracała, nie sprawdziła, czy okrycie nadal leży na leśnej polanie. Pewnie już wcześniej było zimno, ale nie czułam tego, bo biegłam, stwierdziła w przypływie rozsądku. Muszę iść szybciej, inaczej padnę tu i zamarznę.
Mimo tego wniosku nie przyspieszyła ani o jotę. Po prostu nie miała już sił. Naraz dobiegł ją odgłos silnika samochodu, a chwilę później świat pojaśniał, rozświetlony mocnymi długimi światłami pojazdu wyłaniającego się zza zakrętu. Wioletta uskoczyła na pobocze, zasłaniając oczy brudnymi dłońmi, oblepionymi ziemią i igliwiem. To był błąd. Już wcześniej podrażnione kontaktem z gałęziami oczy zareagowały natychmiast, wypełniając się łzami. Całkowicie oślepiona dziewczyna stała bezradna, zastanawiając się w panice, jak teraz trafi do domu.
Samochód zbliżał się szybko, aż wreszcie zrównał się z nią. Silnik ucichł, szczęknęły otwierane drzwi. Potem Wioletta usłyszała zbliżające się kroki.
– Panna ciekawska – usłyszała tuż obok wypowiedziane jadowitym tonem słowa. – Myślałaś, że możesz sobie ze mną pogrywać?
Rozpoznała ten głos i nagle zrozumiała z całą jasnością, że to, co ją spotkało, było tylko niewinnym prologiem.
– Ale ja nie… – zaczęła nieporadnie, lecz nie dane jej było dokończyć.
– Co: nie? Nie wściubiałaś nosa w nie swoje sprawy? Nie chciałaś wywlec na światło dzienne tego, co powinno na zawsze zostać w ukryciu? Nie zamierzałaś zadzwonić na policję i donieść na mnie?
– Ja nie chciałam…
Nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć. Nie spodziewała się konfrontacji, toteż nie przygotowała żadnego planu awaryjnego. Rozpaczliwie mrugając powiekami, usiłowała dojrzeć coś przez zasłonę łez i ciemności, znaleźć drogę ucieczki. Pamiętała, że pobocze kończyło się na skraju drzew, i w tym widziała swój ratunek. Jeśli zdoła dostać się między te drzewa, jej szanse wzrosną.
Spięła się w sobie i naraz skoczyła w stronę pni, lecz plan nie wypalił. Silna ręka chwyciła ją za ramię i pociągnęła z powrotem, a w następnej chwili Wioletta poczuła dłonie zaciskające się na szyi.
– Myślałaś, że mi uciekniesz? – usłyszała tuż przy uchu.
Szamotała się rozpaczliwie, ale osłabienie spowodowane wcześniejszą napaścią i paniczną ucieczką sprawiło, że nie miała sił się bronić. Rzęziła, usiłując złapać bodaj odrobinę powietrza, chwytała duszące ją dłonie, wierzgała w nadziei, że zdoła kopnąć przeciwnika. Wszystko na próżno. Przed oczami wirowały czerwone plamy, które wnet zamieniły się w czerń, a później nie było już nic.